Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sa miała klucze, a u boku wielką kieszeń, w jaką czasem troskliwe gospodynie opatrywały się na kłębki, naparstek, nożyczki i niezbędne narzędzia do rozmaitych zajęć dnia powszedniego.
Kobieta wysunęła się ze drzwi, z oczyma zwróconemi ku folwarkowi, z widocznym zamiarem zawołania kogoś, gdy zobaczywszy pogrążonego w myślach ekonoma, zwróciła się, ręce załamując, ku niemu.
— Panie Morawiec! panie Morawiec, na rany Chrystusowe! — zawołała porywczo — jak waćpan mogłeś na to pozwolić?
Ekonom, który nadchodzącej ani postrzegł ani posłyszał, zerwał się jak ze snu przebudzony.
Ruch jego był tak gwałtowny, że ława zadygotała pod nim i opadła z hukiem. Osowiałe oczy zwrócił na pytającą.
Ręce złożył obie na piersiach i oczy zaczerwienione wzniósł ku oczekującej odpowiedzi.
— Niech mnie Bóg sądzi! zawołał głosem schrypłym i jęczącym, w którym czuć było, że się wprzód zmógł krzykiem nad siły — niech mnie Bóg sądzi! Co było począć? jak wpadły na nas te chamy, jak się to zwaliło, panicz chciał rozzbrajać i uspakajać, puścił się między bijących. Ja, trzymając go za poły, zaklinając, biegłem z nim, kroku nie ustępując. Chłopstwo się rozjadło, że już nikogo nie respektowało. Co się mnie dostało, i po łbie i po ple-