Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ekonom kazał sobie wody podać, a gdy ten mu szklankę przyniósł, wychylił ją jak naparstek.
— Daj-bo karafkę! — mruknął.
Chłopiec, posłuszny, wyniósł spory kufel, który ekonom nalewając sobie chciwie, szklanka po szklance, wychylił prawie cały. Teraz dopiero zdawał się przychodzić do siebie, obejrzał się po odzieży, nieco pomiętej, ale całej, ręką powiódł po głowie i twarzy, przypatrując się dłoni, jakby na niej krwi szukał. Tej nie było; ale sińców kilka miał na czole ekonom, które mu znać dolegały, bo je pocierał.
Potem, oburącz na ławie się oparłszy, zapatrzony w podłogę, czas jakiś nieruchomy pozostał.
Nie widział nawet przesuwających się ciągle mężczyzn i kobiet, które zukosa, wymijając ławo, przypatrywały mu się.
Dobra chwila upłynęła tak, gdy, wprzódy już widziana w ganku kilkakrotnie, jejmość w białym czepcu znowu się w progu ukazała.
Była to kobieta lat średnich, słusznego dosyć wzrostu, silna, nie chuda ani otyła, twarzy ogorzałej i zarumienionej, której policzki czerwone żyłki jakby siatką okrywały — z nosem rzymskim, z oczyma bystremi czarnemi, — niegdyś pewnie piękna, dziś tylko odznaczająca się wyrazem energii i żywością wielką. Ubiór jej, acz bardzo staranny i czysty, niewykwintny był i starą skrojony modą. U pa-