Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i wlazłby mi pod stodołę — na to niéma rady! Bronić się muszę!
— Ja-tam na te rzeczy, proszę ojca dobrodzieja, rzekł cicho Erazm, rozumu nie mam — ale....
— I, póki ja żyję, mieszać się też do tych spraw cale nie masz potrzeby. Po co? na co ci było leźć, palce kłaść między drzwi, — mówił Strukczaszyc — jak mnie na świecie nie stanie, rób sobie co zechcesz, lecz póki ja żyję, zostaw to mnie.
— Kiedyż-bo się tłukli, aż strach! począł Erazm.
— A tobie to co szkodziło że się oni tłukli? odparł zimno stary. — Niech się świat poleruje, niech się chamy za łeb wodzą, ażebyś ty miał poczciwą krew szlachecką rozlewać....
Zżymnął ramionami stary.
— Przecieć to ludzie — rzekł pocichu Erazm.
— Jacy ludzie? — przerwał Strukczaszyc nieco goręcej i splunął.
Odszedł kilka kroków zamyślony ku oknu. Korzystając z tego, ciotka się zbliżyła z namoczonym w winie płatkiem.
— Krew z rany nie płynie? — zapytała pocichu.
— Zdaje się, że nie — szepnął leżący.
— Ale na stłuczeniu trzeba płatek odmienić.
Zabierała się do tej operacyi, gdy, od okna się odwróciwszy, Strukczaszyc zapytał:
— Nie widziałeś, nie poznasz który cię-to kosą smagnął?