Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Proszę ojca kochanego, począł ranny, ja-bo nawet nie wiem czy Łopatycki który, czy nasz. Rana nie głęboka; niéma o czem i mówić.
— Zawsze krew — odparł Strukczaszyc — a za krew i to jeszcze szlachecką, musi popłynąć krew. To nic nie pomoże.
Mówił to z flegmą, ale z taką stanowczością, że się nawet opierać mu nikt nie śmiał.
— O tem-bo niéma co i mówić — powtórzył cicho p. Erazm.
— Tak — ale ludzie widzieli i gadać będą — rzekł Strukczaszyc. Dziś tam w Łopatyczach wielki tryumf nad nami zapijać będą. Hm! hm! Śliwka dostanie konika w podarku, a Bracki pasik i sukno na kontusz. Ludzi popoją. Niech się cieszą — póki my za swoje nie oddamy.
Bo — oddamy, jak Bóg na niebie. Oddamy — rzekł Strukczaszyc.
Mrok był coraz gęstszy w izbie, lecz z dalekiej chmury na zachodzie poczynało błyskać i kiedyniekiedy blade światełko błyskawicy rozświecało izdebkę.
Panna Strukczaszanka, która i nie lubiła burzy i obawiała się jej, zażegnywała ją, pocichu coś szepcząc.
— Tego jeszcze brakło — odezwała się, żeby na noc burza przyszła.