Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na, wcale ciężką nie była; trochę z niej krwi uszło, lecz skóra tylko była przecięta.
W pierwszej chwili chciano posłać po felczera do Kobrynia, na gubernię, ale pan Hojski, który z szablami miał nieraz do czynienia i ran się napatrzył, uznał, że się bez felczera obejść było można wyśmienicie. I jakkolwiek mu szło wielce o zdrowie syna, nie radby był felczera wzywał, aby historya owej bójki z chłopami się nie rozchodziła.
Postanowiono więc domowemi środkami dawać radę, a panna Blandyna upewniała, iż byle jej słuchano, przy pomocy plastra, który miała po nieboszczyku Strukczaszym, rana się pręciuchno zagoi.
Burza szalała na dworze; gospodarz, na chwilę tylko wyszedłszy popatrzeć na nią z ganku, powrócił i siadł przy synu, a Strukczaszanka odprawiała modlitwy. Z wieczerzą się musiano wstrzymać, gdyż w taką ulewę półmisków z kuchni do dworu nie było sposobu przenosić. Nikomu się też jeść nie chciało, oprócz może pana Erazma, a tego ciotka życzyła sobie skazać na dyetę.
Ulewa, w pierwszej chwili nadzwyczaj gwałtowna, zaczynała się już zmieniać w deszcz spokojny, ale nadzwyczaj rzęsisty. Pioruny, które zrazu jeden po drugim biły gdzieś w otaczające drzewa, kiedyniekiedy tylko padały i to coraz się oddalając. Chłopak z podgoloną głową przyszedł zapytać: czyby nie podawać wieczerzy? Strukczaszyc