Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to był kawalerski, z łóżkiem skromnem bez pawilonu, naprzeciw okien, z szafą i kilku stołami, ze strzelbami i przyborami myśliwskiemi, rozwieszonemi na ścianach. Nad łóżkiem wisiała owalna blacha, z wizerunkiem Matki Bozkiej, z gromnicą wstążką przepasaną i palmą Kwietnej Niedzieli. Pod nią maleńki krucyfis rozciągał ramiona nad głowami. Na łóżku okrytem skórą łosią i kołdrą wełnianą, leżał, z rękami pod głowę podłożonemi, młody panicz, w którym się jeszcze widać burzyło wszystko, bo się rzucał niespokojnie.
Pocichu na palcach poczęła się zbliżać ku niemu jejmość, jakby go posądzała, że mógł usnąć.
Postrzegłszy, że się poruszał, zapytała:
— Nie śpisz.
— Ale, gdzie mnie tam do snu, — zawołał leżący — we mnie jeszcze wszystko kipi.
— A boli cię?
— E! to tam i mówić niéma o czem — odparł leżący. — Sam-em winien, a ludzie nic, bo im się bić mnie pewnie ani śniło, ani chciało — alem wpadł. — Nawet nie jestem pewnym czy rana na reku kosą przecięta, od cudzego człeka czy od swoich. Chciałem ich przywieśdź do rozumu.
— Ale także-boś się wdał — poczęła Strukczaszanka. — Po co ci się było w to mieszać? — Chłopy się coroku tam tłuką, to ich rzecz.
— No, co ciocia chce, nie mogłem wytrzymać, —