Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pieniądze, to jest inna rzecz — rzekł żyd zwolna — a tego drzewa ja panu tykać nie radzę.
— Zkąd-że naprędce grosza dostać? — zapytał Czemeryński.
Aron podniósł oczy ku niebu, spojrzał na sędziego, w pokorze ducha, zdawał się milczeniem wyznawać także zupełną nieświadomość, gdzie pieniędzy szukać należało.
— Ciężkie czasy! — westchnął.
Sędzia przeszedł się po izbie zafrasowany, krew, o której żyd wspomniał, wstręt mu czyniła.
Strukczaszyc w rozpaczy gotów się był nawet na niego porwać.
Wśród tego dumania Aron się odezwał:
— Dużo to jaśnie panu potrzeba?
Sędzia do niego przyskoczył.
— Kilkaset czerwonych złotych byłoby dosyć.
Namyślał się Izraelita.
— Dawniej to było nic — rzekł — ale teraz — to jest summa wielka. Wie pan co? — dodał — mój krewny trzyma arędę w Łopatyczach.
— A tak! — zawołał sędzia — ale ja go wypędzę, bo mi więcej dają.
— Pan jego nie wypędzi, dawna rata zostanie, pan podpisze kontrakt na lat dwanaście, a ja kilkaset dukatów za niego założę. Nie chcę za to nic tylko młynek na Uściu dla siebie na lat dwanaście.
Żachnął się Czemeryński: warunki były zabójcze.