Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A! gdzież tu, proszę jaśnie pani, — odezwał się, kręcąc szpakowatego wąsa, ogromny drab w perłowym kuntuszu — gdzie tu u nas kąt wolny? My i tak się ledwie mieścimy! Gdzie tu go postawić, ja, słowo daję, ani wiem.
— Rób już sobie jak chcesz! — odparła niecierpliwie p. Kasztelanowa, chodząc z listem po pokoju. Gdzieś się jakiś kąt dla jednego chłopca znajdzie.
— Ciekawym gdzie? — zamruczał Płachciewicz. Broń Boże, jeszcze z końmi najedzie, to dla nich ani kawałka żłobu nie mam. Co to gadać! Od góry do dołu szpilki nie wetknąć.
— No, to dać jeden z pokoi po jegomości! a żeby temu był koniec — odezwała się Kasztelanowa — widzisz, żem zajęta.
— Jeszcze czego! ale! — odparł pod nosem marszałek wychodząc: — Pokój po jegomości! Będzie go widział!
Tegoż dnia, porzuciwszy warcaby, w które z przyjacielem swym Franciszkaninem grywał po całych dniach, Płachciewicz poszedł na drugie piętro, otworzył zabrukaną i zatęchłą izbę, w której leżały połamane sprzęty i kazał ją jednemu ze sług wyporządzić. Summarycznym rozkazem, miał się sługa postarać o łóżko, siennik, stół, dwa stołki i — co potrzeba.
— Zkąd-że ja to mam wziąć? — spytał sługa.