Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

piękna Leonilla, tak jak go żegnała po raz ostatni, na oczach mu stała.
Siadł zaraz pisać do niej pod kopertą cioci Blandyny. Znając wszakże usposobienie ojca, który pieczęci żadnej nie szanował, wpadł na myśl, ażeby list adresować do ks. Dagiela, z prośbą o oddanie go do rąk Strukczaszanki.
Pisanie do wieczora go zajęło; wyszedł później po mieście się rozpatrzeć, bo go nie znał.
W pałacu przybycie p. Erazma, po obiedzie i rozmowie u okna z Kasztelanową, uczyniło wrażenie nadzwyczajne. Marszałek pędem przybiegł do pani Ostrogrodzkiej.
— Pani, a najłaskawsza dobrodziejko moja — odezwał się tajemniczo. — Darmo to już się okłamywać: ten młokos nam tu sadła za skórę zaleje. Uważała pani jak naszą jejmość odrazu skorrumpował? Co to gadać? Chłopak ładny, rezolutny, bystry — i niebezpieczny.
— Komu to asindziej mówisz? — przerwała pani Ostrogrodzka — czy to my tego z p. Olimpią już nie pomiarkowały? Frant — jemu z oczów to patrzy — a że nie po co przybył, tylko na szpiegi, na to szyję moją daję. Chcą wszystko za życia jej opanować, wziąć ją w kuratelę, a nas — co to gadać! — na cztery wiatry!
Płachciewicz się zamyślił.
— No — otóż rada w radę — co robić?