Rodzeństwo (Kraszewski, 1884)/Tom pierwszy/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rodzeństwo

Tom pierwszy

Wydawca Wydawnictwo
»Dziennika Powieści«.
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia «Czasu»
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Po długiem niewidzeniu, gdy się zjedzie rodzina, w pierwszej chwili, niema najzimniejszego serca, któreby się nie poruszyło, niema oczu, któreby mimowolnie łzą nie zaszły.
Najostyglejszy człowiek czuje się wspomnieniami młodości wstrząśniętym.
Chwila to niczem niezamąconego a krótkiego szczęścia. Dzieci szukają w twarzy rodziców zmian, jakie czas mógł wywołać — starzy cieszą się temi co porozkwitali i powyrastali.
Witając przybywającą swą gromadkę, Szelawscy w istocie dumni nią być mogli. Cała ona wyglądała tak zdrowo, dostatnio, wypieszczona przez los szczęśliwy, — na licach jej czytać było można takie z życia i bytu własnego zadowolenie — że Bogu za to należało dziękować!
W ganku powstała wrzawa, śmiechy, wykrzyki, wołania. Ściskano się, całowano, patrzono sobie w oczy.
— A! Julian utył! mówiła matka..
— Starzeję! odpowiadał syn, całując ją w rękę.
— Julianowa odmłodniała, wypiękniała! — wołał stary.
— A Bronisławowa — ujęła się Sędzina — ściskając drugą synową — patrzajże, jak pączek różany! Tylko zawsze delikatna!
Dziad i babka chwytali po kolei, trochę sztywnego, ale ładnego Chryzia, wyrywali sobie dzieci Bronisławowstwa, trochę zmięszane i dzikie.
Dwie synowe, im mniej może im obu dworek stary szlachecki smakował, w początkach się tem wdzięczniej starały do niego uśmiechać, wszystko tu znajdując, najśliczniejszem i najmilszem.
Pytania, odpowiedzi, niedokończone opowiadania krzyżowały się nieustannie.. Sędzinie na twarz wystąpiły kolory, Szelawskiemu ze wzruszenia ręce drżały.
Z kolei uścisnąwszy synów, powracał do każdego z nich, zadając pytania, obawiając się dla jednego z nich okazać obojętniejszym. Sędzina tymczasem zajmowała się paniami, przepraszając je z góry, jeżeli w Wólce nie będzie im tak wygodnie, jakby pragnęła.
Julianowa półgębkiem zaręczała, że w Wólce, w kochanej Wólce, u rodziców zawsze im było najlepiej, najwygodniej, — że wszystko tu było doskonałe.
Bronisławowa potwierdzała wymuszonemi uśmiechami.
W sali jadalnej przygotowywano herbatę, nie czekając na Sabinę, której się tegoż dnia spodziewano, ale godzina przybycia nie była oznaczoną.
Sabina, córka państwa Szelawskich, która, po mimo skromnego posagu, wyszła za bardzo zamożnego, starej i pańskiej rodziny człowieka, zakochanego w niej dla piękności, którą słynęła — opływała także w dostatkach, a żyła w tym świecie, do którego Julianowstwo tak bardzo dostać się pragnęli. Pani Julianowa musiała próbować przez siostrę braterską ułatwić sobie wstęp do niego i zostać zawiedzioną, gdyż — pomimo pozornej uprzejmości, między paniami chłód panował.. Mąż Sabiny na Słupi Słupski, chlubiący się starym rodem, unikał zbyt ścisłych z rodziną żony stosunków. Julianowstwo ze swemi pretensyami do państwa, wydawali się im obojgu śmiesznymi. — Bronisława Słupski traktował grzecznie, ale tak zimno żeby mu się nie dać spoufalić z sobą. Mecenasem się posługiwał w interesach, ale trzymał go także od siebie w pewnem oddaleniu.
W drugich znajdując pretensye do arystokracyi — śmiesznemi, sam pan Adolf miał tę wadę, u nas dosyć pospolitą, że swemi z nią stosunkami lubił się chwalić, okazując, że żył na stopie równości — kuzynkowie hrabiowie i książęta, z ust mu nie schodzili.
Żona obyczaj ten przejęła od męża.
Szelawski pozwalał sobie czasem z zięcia żartować, ale bardzo delikatnie. — Każdy ma swą słabostkę, mówił, a Adolf nie winien, że go tak wychowano.
Oboje państwo Adolfowstwo byli młodzi, piękni i parą dobraną.
Elegancya dobrego smaku, podnosiła wdzięk ten, którego im zazdroszczono. Julian bardzo także przystojny mężczyzna, żona jego ładna kobieta, przy Słupskich wyglądali pospolicie, nie mieli dystynkcyi. Bronisławowa, zgrabniuchna, śliczna, delikatna, przypominała subretkę.
Ta mało na pozór znacząca, różnica powierzchowności, przyczyniała się też do żywienia między rodziną pewnego rodzaju zazdrości i — chłodu.
Miano już zasiadać do herbaty, gdy klaskanie z bicza, kazało się domyślać przybycia Sabiny z mężem.. Julian z przekąsem nazywał ją panią hrabiną. Ruszyli wszyscy na przyjęcie, nie wyjmując rodziców.
Przed gankiem stała już śliczna kareta podróżna, za którą w pewnem oddaleniu postępował angielski furgon ze służbą i pakunkami. Służba w liberyi herbownej otwierała powóz, gdy Szelawski podniósłszy ręce, witał i błogosławił wysiadającą córkę. Przybywała ona tak wystrojona, jak gdyby nie odbyła długiej i nużącej podróży.
Pan Adolf w wieczornem, wiejskiem ubraniu angielskim szykiem, miał minę lorda, i widać było, że ta anglomania nie była w nim mimowolną.
Uderzająco piękną była jeszcze pani Adolfowa, ale wdzięk jej twarzyczki przypominał nieco te sztychy keepsakowe, którym nic zarzucić nie można, oprócz, że im brak życia, i że są bardziej lalkami, niż kobietami. Jakim sposobem córka pani Sędzinej, wychowana w Wólce, nie znająca dawniej innego świata nad ten, co ją otaczał, mogła się pod wpływem męża przeistoczyć na taką idealną modną panią — wiele osób tego nie rozumiało..
Kochała męża, sfery, w które weszła, odpowiadały jej usposobieniom — i przekształciła się zupełnie, zastosowując do nich.
Dawniej była ona do Justysi podobną, skromną dzieweczką, dziś miała powagę i urok królowej, a tak z wysoka na świat patrzała.
Stojąca zdaleka Julianowa na widok wystrojonej tak smakownie Sabiny pobladła, i obie z Bronisławową spojrzały na siebie znacząco. Adolf wprawdzie ojca żony pocałował w rękę, to jest pochylił się ku niej, ale natychmiast wyprostowawszy się, przybrał ton pański, lekceważący, pogardliwy niemal, do którego był nawykłym. Do każdego jednak po kilka słów grzecznych przemówić się czuł obowiązanym.
Wprost od ganku całe towarzystwo przeszło do przygotowanej wraz z wieczerzą herbaty... Było to ustępstwo dla dzieci i wyjście z obyczaju zwykłego, ale kolacya się też spóźniła.
Przy herbacie Justysia w sukience opiętej, ciemnej, z białym prostym kołnierzykiem, gospodarowała, posługiwała.
Nie narzucała się ona z powitaniem gościom, ale panowie i panie wiedząc, jakie łaski miała u Sędzinej, z kolei czuli się w obowiązku słówkiem lub ruchem okazać, że o niej nie zapomnieli. Za każdym razem dziewczę zarumienione kłaniało się bardzo nizko.
Matka rozpłomieniona nie wiedziała sama jak synowe i córkę posadzić miała, aby żadna z nich nie czuła się upośledzoną. Zostawiła więc wybór miejsc im samym, a że Julianowa siadła przy Podkomorzynie, Sabina, jakby od niechcenia pierwsze lepsze zajęła krzesełko na szarym końcu.
Zdawało się jej, że — miejsce przy Podkomorzynie właściwie może — komu innemu należało.
Stary Szelawski tych wszystkich maleńkich odcieni nie widział wcale, i nie przywiązywał do nich wagi, ale po upływie godziny może, gdy ożywienie początkowe ostygło — sztywność, z jaką się wszyscy ocierali o siebie, mocno się już czuć dała.
Mierzono się oczyma, przesadzano w grzecznościach, a raził chłód, który panował między rodzeństwem. Nie dotykał on rodziców, którzy byli rozrzewnieni i szczęśliwi.
Gdy się to działo w salce jadalnej, w dworku przygotowania do ulokowania tych wszystkich gości, do rozmieszczenia ich, dostarczenia rozmaitych drobnostek — sprawiały zamęt niesłychany. — Służba biegała, tracąc głowy, wywoływano co chwila zapytaniami Justysię, dziewczę powracało po rozkazy do Sędzinej, do koła domu nie ustawała pospieszna krzątanina, nawoływania i krzyki.
Z samą już służbą tak wykwintną, jak państwa Adolfowstwa i Julianowstwa, niemało było zachodu. Spoglądała ona bowiem na starą czeladź i domowników Szelawskich z takiej wyżyny, jakby za ujmę miała z nią się pospolitować.
Rozporządzenia pani Szelawskiej w wielu względach musiały być zmienione. Pani Bronisławowa chciała mieć przy sobie dzieci, kamerdyner pana Adolfa dla pana wymagał osobnego pokoju i krzywił się, gdy mu jeden wspólny z panem Julianem wskazano.
Pani Julianowa żądała, aby Chryzio nie na górce, ale przy ojcu pozostał... a tam trudno było trzecie łóżko postawić.
Wszystko to o tę nieszczęśliwą Justysię się obijało i rozbijało, bo Sędzina tak była swojem szczęściem zajęta, że całując ją i ściskając powtarzała. — Rób sobie co chcesz, moje dziecko! Ja już nic nie wiem, oprócz, że ich mam.
I biedne dziewczę, narażając się, musiało łamać głowę nad tem, jak żądaniom dogodzić i wszystkim uczynić zadość, albo przebłagać.
Herbata i wieczerza przeciągnęły się bardzo długo, rozmowa stała ożywioną, chociaż mówiono tylko o sprawach ogólnych, gospodarstwie, cenie wełny, zboża i majątków... Sędzina tymczasem dopytywała o wnuków, których jej nie przywieziono. Sabina szczególniej się uniewinniać musiała, bo nie przywiozła żadnego.
Po dziesiątej nareście czas było pomyśleć o spoczynku, a właściwiej o rozejściu się, bo każdy tyle miał jeszcze do czynienia u siebie, przed położeniem się do snu, że wiele czasu upłynęło, nim świece pogaszono, rozmowy ustawać zaczęły, i spokój powrócił. Justysia i czeladź, która na dzień jutrzejszy tyle miała do przygotowywania, o spoczynku ani mogła pomyśleć.
Pan Adolf z Julianem w jednym pokoju pomieszczeni, radzi nie radzi, musieli sobie wzajemne czynić ustępstwa. Adolf nawykły był do nocnej lampy i bez niej nigdy nie sypiał. Julian zaś przy świetle sypiać nie mógł. Trzeba było ocillensią tak postawić, aby przyświecając jednemu, dla drugiego mogła być niewidoczną.
Materace w Wólce okazały się twarde i nie elastyczne, łóżka ciasne, pani Adolfowa znajdowała miednice do umywania za małe, a wodę za twardą. Zamiast do studni, posłano po nią do stawu.
Słowem niemal wszyscy kwaśno jakoś ten dzień zakończyli, przewidując, że następny, który był wigilią świętego Jana, także się okaże do przebycia nie łatwym.
Panie elegantki miały mnóstwo rzeczy do prasowania, a żelazek dwa tylko znajdowało się we dworze, z których jedno nadłamane. Służące zawczasu zapowiadały opóźnienie z ubraniem, a pani Julianowa kwaśno się skarżyła przed mężem, iż nie wiedziała, że nawet żelazko potrzeba było przywieść z sobą.
Od brzasku wszystko było na nogach, oprócz podróżnych. Sędzina sama poszła dojrzeć śmietanki do kawy i lukrowanych sucharków. Konrad latał jak oparzony, po drodze pędzając kuchtów.
Na ten dzień, który starzy sam na sam z dziećmi spędzić mieli, rachowali najwięcej, że się szeroko rozmówią o interesach, dowiedzą od nich, jak się im powodzi, nacieszę niemi bez przeszkody.
Synowie też pragnęli zbliżyć się do ojca, bo każdy z nich coś z sobą przywoził, o czem na osobności, we cztery oczy chciał mówić z Szelawskim lub z matką.
Julian nie tracił nadziei, że potrafi nakłonić starego, aby stopę, na której żył, odmienił, wygodniej się urządził, a skromnością swą (jak się wyrażał) ich nie kompromitował. Co roku wznawiała się rozmowa o tem, a Julian miał nadzieję, że z pomocą żony i siostry potrafi rodziców nakłonić.
Bronisław miał interes osobisty — wiedział, że ojciec znacznemi mógł rozporządzać kapitałami, a te wedle jego obrachunku, ledwie mu pięć do sześciu mizernych procentów przynosiły. Chciał go namówić do powierzenia ich sobie, — z obrotu ich spodziewając się zysków ogromnych.
O tem inaczej mówić, jak na cztery oczy nie było podobna.
Mecenas, wezwany właśnie jako radca prawny przez hr. Z. — do spółki, która się zawiązywała, również na kapitał ojca zwróconą miał uwagę, chcąc go namówić do wzięcia udziału w przedsiębiorstwie. Obiecywały się dywidendy bajeczne, konkurencyi żadnej nie było.
Żaden z braci nie zwierzał się z swych myśli drugiemu, — szło o to, jak do ojca dostąpić, i bez przeszkody mu wyłożyć, przekonać, iż powinien był we własnym interesie posłuchać rady syna. Mecenas, który dawniej był ulubieńcem matki, trochę na jej pośrednictwo rachował.
Zebrano się na śniadanie, na które panie pościągały się późno, w rannych toaletach, zniecierpliwione ubieraniem się w ciasnocie, bez dużych zwierciadeł i w niewygodnych warunkach. Bronisławowa z pomocą jednej służącej, zmuszoną była ubierać troje dzieci, miała też aż zaczerwienione oczy.
Stary Szelawski wyszedł wyświeżony, wesół, szczęśliwy, i otoczony rodziną, pozostał już w salce, z kolei przywołując do siebie to jednego, to drugiego syna.
Żaden z nich nie oddalał się, czatując na to, aby się drudzy rozeszli, i tak do obiadu nikt się z nich poufale z ojcem nie mógł rozmówić. Jeden pan Adolf swobodniejszy, przechadzał się z cygarem po ogrodzie, naglądając po kątkach...
Około południa znalazł wreście Bronisław sposobność po cichu zapytać ojca, czyby z nim na osobności się nie mógł rozmówić!
Szelawski się rozśmiał.
— Cóż to! masz jakie sekreta? zapytał.
— Sekretów nie mam żadnych, odparł Bronisław, ale nie wszystko rad człowiek w świat puszczać. Mały interesik mam, który i dla mnie i dla ojca może być nie bez znaczenia.
Szelawski spojrzał i rzekł sucho.
— Znajdzie się chwila.
— Jutro z powodu gości do ojca przystąpić będzie trudno — dodał syn.
Ponieważ żona w tej chwili Bronisława odwołała, Kalikst czatujący w ganku, zbliżył się do ojca, i zamiast domagać się rozmowy na osobności, przysiadł się do niego, poczynając wprost rozpowiadać o zawiązującej się spółce, o swoim w niej udziale, i o wielkich na niej sperandach.
Los mu tak sprzyjał, iż nikt nie przeszkodził, a Mecenas w końcu zagadnął ojca, czyby i on także nie chciał należeć do tak pożytecznego a wielce obiecującego przedsiębiorstwa, dla którego samo imię założyciela było rękojmią powodzenia.
— Ojciec kochany kapitały ma na pięciu, sześciu procentach po ludziach — dodał w końcu, tu dywidenda musi dać najmniej piętnaście, a stracić niepodobna.
Szelawski siedział zamyślony, zakłopotany, i długo patrzał na syna.
Tak, rzekł — wszystko to być może, ale wszelkie podobne przedsiębiorstwo na straty też narażone bywa. Wolę mniejszy zysk, a spokój święty.
Potrząsnął głową.
— No — a gdyby ojciec mnie na to pożyczył? — spytał Kalikst.
— Na spekulacyą pożyczać, — odparł stary — nie godzi się. Mógłbyś narazić mnie i miałbyś na sumieniu. Cudzem spekulować, wierz mi — niebezpieczna.
— Zmięszany nieco Mecenas umilkł.
— Szkoda, dorzucił po chwili — kraj na tem traci — gdy kapitały nie są właściwie użyte. Cudzoziemcy z tego korzystają. Przemysł nasz podnieść należy...
— Jam do tego za stary — rzekł Szelawski, a i tobie oględnym być życzę. Przynajmniej nie wkładaj w to wszystkiego. Najpewniejsze spekulacye nie dają się obrachować — i zawodzą. Ja się ich już wyrzekłem.
Kalikst spuścił głowę zmięszany, bo wiedział, że po takiej odprawie, ojca by już namawiać było daremnem.
— Ja — dokończył mam taką wiarę w powodzenie naszej spółki, że nie wahałbym się włożyć w nią wszystkiego, co mam — ale nie mam wiele!
Powracający spiesznie do salonu Bronisław przerwał im rozmowę. W progu dosłyszał słów ostatnich, domyślił się o co chodziło, i skorzystał z tego, aby naprowadzić na własne spekulacye na domach, o których począł rozpowiadać szeroko...
Utrzymywał, że teraz właśnie pora była budować, bo miasto się rozrastało, ludność powiększała, lokale coraz drożej płaciły... Przywodził cyfry i fakty, Szelawski słuchał, ale milczał, i wcale się nie dawał poruszyć. Nie zdawało się go to bynajmniej zachęcać do próbowania szczęścia.
Wtem i Julian przyłączył się do rozmowy, ale stanął w opozycyi przeciwko Bronisławowi, dowodząc, że zawsze najlepszą lokatą kapitałów była ziemia, gdyż tej wartość rosła ciągle, a budowle z czasem na szacunku tracić musiały.
Dotknąwszy tego przedmiotu, począł opisywać dobra przyległe jego posiadłości, które właśnie na sprzedaż były wystawione, i znajdował, że ojciec by je nabyć powinien, etc. etc. On sam żałował bardzo, iż kupić ich nie mógł..
— Ze wszystkiego i jabym już ziemię wybrał, odparł stary nie bardzo się dając tem ożywić — ale w kupowaniu trzeba mieć na uwadze, ażeby się też nie obciążać zbytecznie pracą, której podołać trudno. Przez posły wilk nie tyje, samemu trzeba pilnować.. O oficyalistów u nas trudno..
Wszyscy synowie znajdowali ojca nadzwyczaj ostygłym i zamkniętym w sobie.
Panie i dzieci wchodzące z Sędziną, zmusiły przerwać te rozprawy.
Starzy gdy tylko mogli rozpocząć pytania o wnukach, o ich wychowaniu, zdolnościach, natychmiast się ku temu zwrócili.
Ale i tu, warunki pedagogiczne rodzice rozumieli inaczej, starzy po swojemu, jak to niegdyś bywało, i zgodzić się było trudno.
Tak zszedł dzień cały, a ku wieczorowi wszyscy, nie wyjmując rodziców, czuli się zmęczonymi. Synom próby z ojcem nie powiodły się, więc i humory były nieosobliwe. Wieczorem ożywiona bardzo rozmowa ranna stała się jakąś ostygłą, ciężką, i chwilami długie milczenie ją przerywało. Spodziewano się ks. Zaręby, któryby był pożądany wszystkim, ale nie przyjechał dnia tego.
Nazajutrz grozili goście liczni z sąsiedztwa, dla panów Adolfa i Juliana szczególniej wstrętni, bo to wszystko była drobna szlachta, zadrewniona, do lepszego towarzystwa liczyć się nie mogąca, rubaszna, i zbyt się spoufalająca.. Ton, który ona nadawała zebraniu, jej wesołość, obejście się z młodymi Szelawskimi raziły ich nieprzyjemnie.
Części składowe towarzystwa imieninowego, znane były z lat dawniejszych pp. Adolfowi i Julianowi, a mało się tu co zmieniało, mogli więc zawczasu wiedzieć, jak ich ściskać i całować niemiłosiernie będą sąsiedzi..
Niestety! wszystko, czego się obawiali, co przewidywali, spełniło się wedle dawnego programu. Wcześniej od innych przybył ks. Zaręba w nowej sutannie, dystynktoryum na piersiach, wesół i nielitościwy dla kuzynów, z których żartować lubił, a nic go rozbroić nie mogło. Im więcej ich drażniła jego prawdomówność — tem więcej nią im dokuczał, wyśmiewając szczególnie pańskie tony i zbytnie elegancye.
Około południa ciasno być zaczęło nietylko w pokojach, ale w ganku i w sieni. Bryczki, koszyki odwieczne, najtyczanki, landary, powozy, którym nazwiska dobrać było trudno, nadciągały jedne po drugich.
Do odwiedzenia Wólki w tym dniu przyczyniała się i ciekawość, zbliżenie do gości zdaleka, młodych Szelawskich i Słupskiego, o których zamożności i stosunkach wiele tu rozpowiadano.
Nie brakło więc nikogo z dawniej znajomych, a młodzi panowie otoczeni, badani, zamęczani pytaniami ledwie starczyć mogli natrętom serdecznym, z którymi w dodatku ciągle się całować było potrzeba, co Juliana do rozpaczy przyprowadzało.
Śniadanie trwało aż do obiadu, który się opóźnił, bo stoły potrzeba było powiększać, choć z domowników nikt do nich nie myślał siadać. Stary Konrad wysadził się z obiadem, dwoma zupami, z których jedna była rakowa, ze szczupakiem olbrzymim i bardzo łupkim, z pyramidą wspaniałą i galaretą. Wszyscy, oprócz młodych Szelawskich unosili się nad sztuką kuchmistrzowską starego Konrada, któremu też nie zbywało nigdy na kuchtach oddawanych tu na naukę.
Począwszy od zdrowia solenizanta, poszły potem koleją niezliczone toasty aż do nieuniknionego — kochajmy się! — które Adolf i Julian spełnić musieli, spoglądając na siebie z ironicznym uśmiechem.
Panie, które niewiele jadły, krzywiły się, szeptały, i znużone wstały nakoniec od stołu, zostawując mężczyzn na ożywionych rozmowach przy pełnych kieliszkach..
Nie było we zwyczaju w Wólce nigdy podawać szampana, zastępowało go daleko kosztowniejsze węgierskie stare — braku tego napoju nikt nie czuł, oprócz Adolfa i Juliana, którzy do niego byli nawykli.
W ogóle, chociaż goście się nie bardzo może ubawili, żadnym dysonansem dzień ten nie został zakłócony i wszystko odbyło się w należytym porządku, dzięki zabiegliwości Justysi, która zmęczona, głodna, z wypalonemi na twarzyczce rumieńcami, nie usiadła i nie spoczęła, aż ostatni z sąsiadów rozjeżdżać się poczęli.
Sędzia usunął się do swego pokoju, aby spocząć nieco, bo sprawowanie obowiązków gospodarza, w którem synowie mało go wyręczali, w końcu starego znużyło.
Ku wieczorowi wszyscy się jakoś rozpierzchli i panie poszły do swoich pokojów.. Z przybyłych nie pozostał nikt oprócz ks. Zaręby, który się liczył za domownika i członka familii — ten pozostał do nocy, bo ciekawym był braci, z którymi się rozmówić dotąd nie mógł poufałej, oni też, znając, jaki miał wpływ na ojca, radzi go byli zaskarbić sobie.
Nie była to rzecz łatwa, gdyż proboszcz ze swych przekonań i trybu zapatrywania się nie czynił ustępstw nikomu.
Pierwszy Mecenas Kalikst wyszedł z nim do ogrodu, zamierzając próbować, czy — nie pozyszcze go sobie.
— Coś ty mi, panie bracie, rozpoczął wesoło ks. Zaręba, chmurno i znużony wyglądasz? hę? Jakże tam u was? Co się z tobą dzieje? Nie myślisz się żenić? Matce byś tem sprawił radość wielką, bo znajduje, że mało ma wnucząt i że jesteście skąpi, bo jej nie chcecie się nawet pochwalić z niemi.
Mecenas rad nie rad musiał się dostroić do żartobliwego tonu.
— Gdzie mnie myśleć o ożenieniu? odezwał się. Jestem dopiero w dorobku.. Szłoby mi dobrze, ale co chwila się rozbijam o to, że nie mam za co rąk zaczepić?
— Jakto? przerwał proboszcz — przecież tobie nie potrzeba wkładać nic, oprócz pracy i doświadczenia. Czyż i ty na wzór Bronisława, rzucasz się w spekulacye?
— Nie rzucam się, ale one same mi się narzucają, odparł Kalikst. Ot, naprzykład teraz.
I począł rozpowiadać o spółce, w której chciał wziąć udział koniecznie.
— Przyznam ci się nawet, dokończył, że ojca namówić do niej chciałem, albo przynajmniej skłonić do pożyczenia mi — ale ojciec.. głuchy..
— Znasz go przecie nie od dziśdnia, odparł ks. Zaręba. Ma swe przekonania, swój system, i tego się trzyma, a ma słuszność, wierz mi. Nadaremnie go więc męczyć tem. Przekonacie się kiedyś, że stary jest przewidujący i sądzi o rzeczach zdrowo. Namawiać go na ryzykowne przedsiębiorstwa, stracony czas, a czynicie mu tem przykrość. Jabym ci był to odradził.
— Nie nalegałem wcale — wtrącił Kalikst — nawiasowo się o tem zgadało.. Wy tu na wsi, poza światem, zastarzałe macie uprzedzenia i pojęcia. Boicie się wszystkiego..
Ruszył ramionami ks. Zaręba.
— Dajcie nam pokój, rzekł — wam tylko bogactwa i pieniądze w głowie.. — my wolemy błogosławiony spokój i mierność. Nie znajdujesz, że wujowstwo tak jak są, są szczęśliwi, po cóż mają więcej i czego innego szukać?
— Ale, mój bracie — przerwał Kalikst, trochę zniecierpliwiony. — Mogliby nierównie żyć wygodniej, weselej, w lepszem towarzystwie, w warunkach świetniejszych, — gdyby tylko chcieli..
— A jeśli im z tem dobrze? — zawołał ks. Zaręba. Swojego szczęścia i pojęć nikomu, narzucać nie godzi się. Mówisz o lepszem towarzystwie, czy znajdujesz, iż to, w którem my się obracamy, jest złe?
— Broń Boże, ale przyznasz mi — dodał Kalikst, że nie wygląda ono świetnie!
— Czy i ty zachorowałeś jak Julian, na rozmiłowanie się w elegancyach i państwie?
Ks. Zaręba poruszył ramionami.
— Rodzicom inne życie, towarzystwo, obyczaj chcieć narzucić, byłoby okrucieństwem i egoizmem z waszej strony — mówił dalej. Przynajmniej ty, mój Kalikście, nie powinieneś się przyczyniać do tego..
Ja bo — dodał nieco zmieszany Mecenas — nie mam pretensyi uczyć starych życia — tylko mi żal, że przy takich środkach robienia fortuny, jakie ma ojciec.. wegetuje..
Westchnął. Ksiądz na niego popatrzył niemal z politowaniem.
— Za to wy — rzekł, żyjecie co się zowie, piersią całą! Zważcież, rodzice was nie nawracają, dają wam swobodę, a wy jej starym odmawiacie? Suum cuique, każdy wiek, temperament, ma inne skłonności i popędy.. Wszystko to może potrzebne i kompensuje się wzajemnie..
To mówiąc ks. Zaręba, po małym przestanku, umyślnie rozpoczął z innej beczki.
— Wuj, jak widzisz, nic a nic nie postarzał, wujenka taka ruchawa i ożywiona jak była.. Powinniście się cieszyć. Na tych naszych starych czuć i widać i błogosławieństwo Boże.. Co to za ludzie! Ja zblizka na nich patrząc — wielbię. Co to za spokój ducha, jaka łagodność i wyrozumiałość!
Kalikst słuchał milczący, myślami goniąc pewnie gdzieindziej.
— Sędzinie tylko brak wnuczka, któregoby wychowywać mogła — dodał, i rachuje na ciebie, gdy się ożenisz.
— Ja! przerwał Kalikst — ale ja nie myślę wcale o ożenieniu. Nie mam na to czasu.
— A gdy się potem żenić zechcesz, będzie po czasie, dodał Zaręba.
Kalikst poruszył ramionami.
Szli dalej ulicą. Proboszcz chciał się zapewne dowiedzieć coś o Bronisławie i zagadnął o to Mecenasa.
— Bronisławowi jak się powodzi? zapytał.
— O ile ja wiem, dobrze — odparł Mecenas, chociaż nie wszystkie jego spekulacye i pomysły są szczęśliwe. Rzuca się zbytecznie. Lękam się, aby gorączka budowania w końcu go nie zawiodła.. Słyszę, że na giełdzie gra namiętnie. Wcale to co innego, spekulacye jak ja je rozumiem, a taka gra, w którą on się dał wciągnąć; ale Bronisława przekonać trudno, powodzenie to dotychczasowe go zaślepia..
Zdaje mi się, nie wiem, szepnął ciszej, że Bronisław także może ojca by rad nakłonić do spółki z sobą...
— Możesz być spokojny, rozśmiał się proboszcz, bo wuj ani dla niego, ani dla ciebie nie ustąpi ze swoich przekonań, zostawcie go przy nich.
— Naturalnie, jeżeli mu z tem dobrze — westchnął Kalikst...
Zaczęli mówić o rzeczach obojętnych.
Gdy się to działo w ogrodzie, Bronisław wypatrzył chwilę i znalazłszy ojca samego, wystąpił nie z prośbą, ale ze sprawozdaniem ze swego stanu majątkowego i z dorobku, który winien był swej zabiegliwości..
Szelawski słuchał go z zajęciem, zdawał się cieszyć nawet, lecz nie okazał, ażeby mu drogi i środki obrane, wielce się podobały.
Gdy w końcu zmęczony Radca mówić przestał, ojciec westchnął.
— Cieszę się, że wam się powodzi, rzekł. Wszyscy uganiacie się za fortuną, jak widzę.. Za moich czasów było inaczej, myśmy ją uważali za narzędzie, nie za cel zabiegów..
Dzisiaj inny jest prąd wieku.. Wszystkie wasze wysiłki, całe staranie, aby się prędko dorobić i wiele, a im się więcej dorobi, tem chciwość rośnie.. i tak niema temu nigdy końca.
Uśmiechnął się staruszek..
— Wszyscy jesteście szulery i gracze..
— A! przerwał, chcąc się wytłumaczyć Bronisław, mamy dzieci, dla nich więcej, niż dla siebie pracujemy..
— Chcecie więc, aby oni próżnować mogli? odparł stary. Mnie się zdaje, że dać im wychowanie i pierwsze środki do zużytkowania go — to obowiązek rodziców. Niech potem pracują.
W ten sposób chłodno, spokojnie, Szelawski odpowiadał synom, sprowadzając zawsze rozprawy z nimi w tym przedmiocie do tak prostych założeń, że dalej już sprzeczać się nie było podobna. Na ostatek zaś, z taką tolerancyą i poszanowaniem ich swobody się oświadczał, że musieli mu odpłacać wzajemnością, nie śmiejąc nalegać.
Bystrzejszy może od braci, Radca postrzegł teraz, że na rodziców wpłynąć, wprost tak szturmem ich biorąc, nie było można, i że nieznaczne, powolne jakieś działanie, na drogach, mniej widocznych, skuteczniejszem być mogło.
Nie nalegając więc, łagodnie i wesoło, zakończył ogólnikami i życzeniami na przyszłość.
Lice staremu Szelawskiemu się rozpogodziło.
— Dzięki Bogu, rzekł — i nam jakoś nie źle na świecie i wam się powodzi — nie pragnijmy nadto..
Późnym wieczorem, wszyscy już wiedzieli, po próbach bezskutecznych, że z niczem z Wólki odjadą. Nie skarżył się żaden, nie chcąc się wydawać z tem, co miał na myśli, owszem nadrabiali humorami, aby nie okazać, że się zawiedli.
Zjazd ten familijny, po którym sobie każdy z nich coś obiecywał, okazał się kropla w kroplę podobnym do tych, co go poprzedziły. Wieczorem już wszyscy poczęli przebąkiwać o tem, jak niezmiernie spiesznie im było z powrotem do domu. Julianowa niepokoiła się o resztę dzieci. Julian był zaproszony przez kogoś, Adolfowstwo spodziewali się u siebie kuzyna, hrabiego.
Bronisław, upartszy od innych, byłby może pod jakimś pozorem dał się dłużej jednym dniem zatrzymać, dla rozpatrzenia się i pozyskania sobie matki — ale żona jego pieszczona, delikatna a niekontenta, że wszędzie ją Adolfowa i Julianowa zaćmiewały, zniechęcona — oświadczyła, że za nic w świecie dłużej tu bawić nie może.
Mąż musiał być jej posłusznym.
Nazajutrz rano, powozy stały przed dworkiem, pakowano, wynoszono, wybierali się wszyscy, w chwili rozstania — cudem jakimś rozbudziło się znów uczucia trochę..
Stary Szelawski miał łzy na oczach, żona jego z wnukami nie mogła się rozstać, szczególniej z córeczką Bronisławowej, którą by była rada zatrzymała, ale matka się jej wyrzec nie chciała.. ani na miesiąc nawet.
Stojąc w ganku, starzy błogosławili odjeżdżającym krzyżem świętym.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.