Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 01.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Najostyglejszy człowiek czuje się wspomnieniami młodości wstrząśniętym.
Chwila to niczem niezamąconego a krótkiego szczęścia. Dzieci szukają w twarzy rodziców zmian, jakie czas mógł wywołać — starzy cieszą się temi co porozkwitali i powyrastali.
Witając przybywającą swą gromadkę, Szelawscy w istocie dumni nią być mogli. Cała ona wyglądała tak zdrowo, dostatnio, wypieszczona przez los szczęśliwy, — na licach jej czytać było można takie z życia i bytu własnego zadowolenie — że Bogu za to należało dziękować!
W ganku powstała wrzawa, śmiechy, wykrzyki, wołania. Ściskano się, całowano, patrzono sobie w oczy.
— A! Julian utył! mówiła matka..
— Starzeję! odpowiadał syn, całując ją w rękę.
— Julianowa odmłodniała, wypiękniała! — wołał stary.
— A Bronisławowa — ujęła się Sędzina — ściskając drugą synową — patrzajże, jak pączek różany! Tylko zawsze delikatna!
Dziad i babka chwytali po kolei, trochę sztywnego, ale ładnego Chryzia, wyrywali sobie dzieci Bronisławowstwa, trochę zmięszane i dzikie.
Dwie synowe, im mniej może im obu dworek stary szlachecki smakował, w początkach się tem wdzięczniej starały do niego uśmiechać, wszystko tu znajdując, najśliczniejszem i najmilszem.