Przez różowe szkiełka/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Przez różowe szkiełka
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom VI
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Nie przesadziła ciotka, mówiąc, że Kalinówka wieś prześliczna, a nie minął się też z prawdą i mecenas, twierdząc, że folwark doskonały.
W hypotece, według wyrażenia regenta, czystej jak łza, (bo regenci niekiedy używają takich poetycznych porównań), już jako właściciel figuruje pan Wiktor, a suma Julci zapisana na pierwszem numerze, pewna jest (znowuż według wyrażenia regenta) jak mur i opoka...
Mecenas, jako wykonawca ostatniej woli pana Dezyderego, zajął się interesami, uporządkował je, formalności załatwił, a oddając majątek Wiktorowi, w kilku serdecznych słowach życzył mu powodzenia i szczęścia.
— Wolałbym, co prawda, żebyś był Kalinówkę w dzierżawę oddał — mówił — lecz jesteś pełnoletni i masz swoje zdanie; ja ci mojego nie narzucam, ale przyjmij radę doświadczonego człowieka i idź w ślady zacnego twego stryja; oszczędzaj, zbieraj, składaj grosz do grosza, rubel do rubla. Praktycznym, przedewszystkiem praktycznym bądź! Młody jesteś, marzyciel jak w ogóle ci, którzy nie przeszli jeszcze twardej szkoły życia: wszystko wydaje ci się dobrem, pięknem, szlachetnem, a w rzeczywistości jest inaczej. Rządź się dobrze, pracuj, oszczędzaj. Więcej nic ci już nie powiem, a o to, coś usłyszał, nie obrażaj się. Byłem szczerym przyjacielem twego stryja, więc też i tobie dobrze życzę. Bądź zdrów, a w razie jakiego kłopotu, gdy będziesz potrzebował pomocy lub rady, proszę do starego Borutowicza jak w dym — i ręczę, że zawodu nie doznasz.
Wiktor uścisnął serdecznie rękę mecenasa i odprowadził go do stacyi kolei.
Kalinówka leżała w ładnem położeniu, wśród wzgórz falowatych, pokrytych lasami. Tuż za wsią, której białe chaty malowniczo były rozrzucone na pochyłości, płynęła rzeka spławna, a nad nią rozciągały się łąki szmaragdowe, pachnące.
Młyn warczał i turkotał nieustannie, bujne zboże pod tchnieniem wiatru, kołysało się, jak fala wód szeroko rozlanych. Zdaleka widać było las duży, sosnowy, który jak czarna rama zamykał krajobraz.
Folwark zabudowany porządnie, otoczony wysokim parkanem i rzędem topól wysmukłych, widać było zdaleka; nieopodal zaś znajdował się dwór, drewniany wprawdzie, ale wygodny, obszerny, z dużą werandą, po której pięło się wino dzikie.
Tuż za dworem był ogród, w części dziki, w części owocowy, a snać założony dawno, gdyż o tem świadczyły drzewa grube, rozrosłe, zapewne od lat wielu istniejące.
Rządca, który za życia pana Dezyderego we dworze mieszkał, teraz z rodziną do osobnego domku, na folwark się przeniósł. Dwór wybielić zewnątrz kazał, odświeżyć ze środka i na przyjęcie nowego dziedzica otworzyć.
Wiktor i Julcia zachwyceni byli widokiem nowej siedziby, ciotka, aczkolwiek nie objawiała głośno swej radości, czuła się tu jednak o wiele weselszą, swobodniejszą, aniżeli w ciasnych pokoikach na Lesznie.
Zajęła się natychmiast urządzeniem domu i gospodarstwa kobiecego, którego ster zaraz silnie w swoje ręce ujęła.
Pierwsze kilka dni ubiegły bardzo szybko; Wiktor z panem Żarskim, rządcą, objeżdżał pola i lasy, aby cały majątek obejrzeć, Julcia urządzała swój pokoik, zaciszny, milutki, z oknami wychodzącemi na ogród; przyozdabiała wszystkie stoliki bukietami świeżych kwiatów, ustawiała książki w szafie, słowem krzątała się bardzo energicznie. Z równą troskliwością starała się przyozdobić gabinet Wiktora i pokój ciotki, a chociaż ta wymawiała się, że jej bukiety i różne fatałaszki niepotrzebne, że obejść bez nich się może, jednak rada była w duszy, że mieszkanie porządnie, nawet elegancko wygląda.
W salonie stały ładne meble z Warszawy, doskonały fortepian i na tym wzrok ciotki częstokroć zatrzymywał się z dumą.
Dobra kobiecina snuła już rozmaite plany, dopytywała się pilnie o sąsiadów, o ich stosunki, stan majątkowy, ale plany te nie nabrały jeszcze określonych konturów. Pan Żarski, ciągle gospodarstwem zajęty na gawędę nie wiele miał czasu, a przytem dziwnie był małomówny, pół słówkami tylko odpowiadał:
— Zły gospodarz, dobry gospodarz, źle stoi, dobrze stoi...
Oto były całe definicye, jakiemi ciekawość ciotki zaspakajał.
Szukała więc sposobności, żeby z lepszego źródła informacyi zasięgnąć.
Wieczór zapadł.
Na werandzie, Wiktor z Julcią siedzieli w zamyśleniu, patrząc na obłoczki płynące po niebie, wyzłocone od zachodzącego słońca. Ciotka krzątała się koło stołu, na którym syczał błyszczący samowar.
— Co to pana Żarskiego nie widać? — zapytała Wiktora.
— Nie przyjdzie dziś, cioteczko. Pojechał do Warszawy, po syna. Prosił, żeby mu dać urlop. Naturalnie nie mogłem odmówić.
— Pan Żarski ma syna w gimnazyum? — zapytała Julcia.
— W uniwersytecie, siostruniu, i to już na dokończeniu podobno, młody człowiek, bardzo dobrze się uczy.
— Słyszałam coś o tem — wtrąciła ciotka — właśnie wczoraj spotkałam się na folwarku z panią Żarską, no i ta, jak zwykle matka, zaraz wszczęła rozmowę o swoim jedynaku. Poczciwa jakaś kobiecina i bardzo jej dobrze z oczów patrzy. W każdym razie daleko jest sympatyczniejsza, aniżeli jej małżonek, milczący jak mumia egipska, z którego trzech słów trudno wydobyć!
— Cóż ciocia chce? Prosty, skromny człowieczysko, zapracowany całe życie, jak wół w jarzmie.
— Podobno dawniej był gdzieś ekonomem, czy pisarzem prowentowym.
— Czy mu to ubliża?
— Zapewne że nie, ale zawsze...
— Jakto ale?
— Widzę, że masz ochotę sprzeczać się. Co do mnie, nie jestem usposobiona do dysput, w których oczywiście wy młodzi, oczytani, zawsze mnie przegadacie.
— Bo też doprawdy zrozumieć trudno — odezwała się Julcia — jak ciocia, osoba z tak dobrem sercem, może mieć tego rodzaju uprzedzenia...
Ciotka chciała coś odpowiedzieć, ale turkot kół na dziedzińcu zwrócił jej uwagę w inną stronę.
— Patrzcie no — rzekła — ktoś jedzie do nas.
— Zdaje mi się, że jakiś żyd.
Rzeczywiście przed ganek zatoczyła się biedka i z niej wyskoczył chudy, ruchliwy żyd, o bystro biegających oczach i płowej, spiczastej, trochę szpakowatej już, brodzie.
Ukłonił się bardzo nizko i trzymając czapkę w ręku zbliżył się ku werendzie.
— Kłaniam jasnego państwa! — rzekł — bardzo kłaniam, życzę zdrowia i szczęścia na nowej fortunie, na takiej fortunie! Aj waj, jaka to fortuna!!
— Dziękujemy — odrzekł Wiktor — ale któż pan jesteś?
— Wielmożny pan mie nie zna? — rzekł zdumiony — mnie wielmożny pan nie zna?!
— Istotnie, nie miałem dotychczas przyjemności.
— Dziwno mi, dalibóg dziwno, mnie tu wszyscy znają, na wiele? Na pięć, na dziesięć mil wokoło!
— Być może, ale my mieszkaliśmy dotychczas jeszcze dalej.
— I to prawda jest. Ja sobie nazywam Jojna Imbryk, mieszkam niedaleko w mieście Bosekaczki, mam swój dom, po dworach jeżdżę, handluję. Kupuję trochę zboża, wełny, okowity, co można, czasem bydlę, albo konia, albo skórki z owiec. Jak wiadomo, po żydowsku, aby żyć! Pan Żarski mnie już dawno zna i może poświadczyć, że jestem rzetelny, sprawiedliwy, nie tak jak insze łajdaki. Nie szkodzę nikomu, lubię trzymać swoje słowo, a jak potrzeba, to wygodzę. Niech wielmożny pan spyta pana Żarskiego, co on sobie myśli o Jojne Imbryk? to pan Żarski powie, że niema takich trzy Jojne Imbryk, ani takich dwa Jojne Imbryk, tylko jest jeden sprawiedliwy, rzetelny Jojne Imbryk na całe Bosekaczki!
— Cieszy mnie, że widzę przed sobą tak sprawiedliwego męża, ale co pana do nas sprowadza?
— Ja, z przeproszeniem wielmożnego pana sam sobie sprowadziłem! Na co miał mnie kto prowadzić? Przecie, Bogu dziękować, nie jestem małe dziecko, sam nawet wnuczków już mam!
— Ale...
— Ale, proszę wielmożnego pana, to jest tak: ja przyjechałem, żeby się państwu pokłonić, ot tak sobie, dla grzeczności i przyjechałem całkiem bez interesu, a w tem, że przyjechałem bez interesu, to jest właśnie cały interes!
Julcia rozśmiała się.
— Co pan mówisz? — rzekła.
— Ja prawdę mówię, trzeba tylko sobie to rozważyć w delikatnej główce, a wielmożna panienka zaraz zrozumie. Naprzykład, ja tu dziś nie mam chęć co kupić, więc nie mam żadnego interesu; ale poznać takie godne osoby, to ja myślę, że jest wielki interes!
— Mój Jojna — odezwała się ciotka — powiedzcie mi, proszę, czy stary Abram Imbryk jeszcze żyje i czy to jaki wasz krewny?
— Pani dobrodziejka zna stary Abram Imbryk?! Zkąd pani jego zna? To jest mój ojciec, mój rodzony ojciec jest! On już teraz bardzo stary, on już nie handluje, on tylko bublie czyta. Na moje sumienie, nie mogę zmiarkować zkąd wielmożna pani zna starego Abrama?
— Dawne to dzieje, mój Jojno; niegdyś przepędzałam tu po kilka miesięcy u krewnych, w tej samej Kalinówce, w Zagórowie, w Białowodach, w Motylach. Pamiętam więc doskonale waszego ojca, bo we wszystkich tych dworach bywał za interesami.
— Ny, ny, sprawiedliwie powiadają, co góra z górą się nie spotka, ale szlachta z żydkiem zawsze. Aj waj, oj waj!
— Powiedzcie mi, jakże tu teraz? W Zagórowie pewnie państwo Jasińscy dotychczas?
— Proszę wielmożnej pani, tam już trzeci dziedzic jest. Drugi to był żyd, Klopfisz, kupił Zagorów na licytacyi, a potem sprzedał go panu Marcinkowskiemu. Klopfisz dobry interes zrobił, ale i pan Marcinkowski nie stracił. On wielki gospodarz jest! ha, ha! jaki gospodarz, z pełną gębą osoba!
— Ma dzieci?
— Tylko jednego syna i córeczkę, ot tak jak wielmożna panienka. Syn uczy sobie gospodarować przy ojcu; tęgi panicz, tylko ma jeden mały feler.
— Kulawy?
— Zdrów jak koń, ale ma trochę świerżbienie na kieszeń; lubi kupić ładny koń, kawałek powozik, lubi sobie jeździć na polowanie, zwyczajnie jak panicz. Ojciec, znów ma węża w kieszeni, chciałby z jednego rubla zrobić pięć. On synowi nie daje dużo, on sobie gniewa jak syn traci. Za to mama to jest pani z wielkiem fanaberyem. Ona tak patrzy na ludzi, jakby sama siedziała na dachu, a wszyscy chodzili po ziemi, jak muchy. Ona by chciała, żeby jej synek wszędzie był na pierwszy numer. W Motylach to jest znów na wywrót; pan Brogowicz jest z dużem fanaberyem, a pani za to bardzo delikatna. To już starzy ludzie, dzieci wyposażyli, sobie zostawili jeden folwark i siedzą. On lubi czasem w karty zagrać, czasem do Warszawy pojechać; ona więcej w domu, rzadko kiedy jeździ, nawet do swoich dzieci w gościnę.
— Wszystko nowi sąsiedzi, nie znam ich.
— Zkąd wielmożna pani znać ich ma? — spytał Jojna — tu się ich tyle przewinęło przez ostatnie dwadzieścia lat, aż trudno spamiętać. Jak czasem przychodzi od Pana Boga na ludzi, nie w złą godzinę powiedzieć, jaka słabość, tak na te wsie przychodziły licytacye. Dziś jednemu sprzedali, jutro drugiemu, za tydzień trzeci wyleciał! To był sądny dzień, na moje sumienie!
— Przecież teraz ta epidemia ustała już chyba — wtrącił Wiktor.
— Ny, prawda jest. Ona niby ustała i teraz nie praktykuje się tak często; ale zawsze między naszą szlachtą nie braknie kapcanów i bankrutów. Oni biedni są, oni się szarpią, mordują, aby jeszcze rok, aby jeszcze rok, a potem? Potem, to oni powiadają: „niech sobie świat zawali, niech sobie do góry nogami przewróci.“ Oni biedni są, ale co mają robić? Każdy chce żyć i oni także; oni potrafią sprzedać takie zboże, co sobie wcale nie urodzi i wełnę z takich owiec, co jeszcze nie żyją.
— A któż to kupuje?
— Kto ma kupować? Żydzi kupują.
— Na pewną stratę?
— Co wielmożny pan powiada? W handlu to nigdy nie jest ani pewny zysk, ani pewna strata; może być tak, a może być inaczej. Różnie się trafi; po drugie, nasze życie żydowskie, także całkiem na łataniu stoi; tu trzeba urwać, tam przyczepić; trzeba z tego wiatru co sobie idzie w polu, robić kawałek chleba. Szlachcic kapcan, choć ma ziemię, ma swój dach nad głową, ma co jeść, żyd jest gorszy kapcan, bo z kapcana żyć potrzebuje; ale co to gadać, proszę wielmożnego pana; tak było, tak jest i tak już będzie.
— No, może kiedyś...
— Chyba wtenczas, jak sobie pan Kaliciński ożeni.
— Jak? jak?! — zawołała Julcia.
— Aj, przepraszam, zapomniałem że państwo z innych stron, tutejszych interesów nie znają.
— Więc wytłomacz nam pan co to znaczy?
— U nas taka przypowiastka jest. Tu niedaleko od państwa, w Toczkach, mieszka sobie szlachcic, pan Kaliciński. Nie wiem, czy w całem naszem miasteczku zdybie się pięciu żydów, żeby im nie był winien; no, ma się rozumieć, żydzi upominają się o swoje, a on powiada bardzo grzecznie każdemu: „słuchaj kochaneczku, ty sobie nie frasuj; ja tobie wszystko co do grosza oddam, jak się ożenię.“ On tak gada i on tak sobie ciągle żeni, może piętnaście, może ośmnaście lat; tymczasem do tej pory nikt o jego weselu nie słyszał i nikt od niego grosza nie widział. Więc między naszymi żydkami jest taka przypowiastka, że jak kto zrobi marny interes, co kapitał będzie całkiem przepadnięty, to powiadają, że odbierze swoje pieniądze, jak się pan Kaliciński ożeni!
— Ale dla czegóżby się nie miał ożenić? — spytał Wiktor.
— Albo ja wiem, proszę wielmożnego pana. Jest jeszcze nie bardzo stary, chociaż i nie bardzo też młody, wygląda tak jak inni panowie, folwarczek ma co prawda nie duży, ale ma.
— Może nie stara się o żonę?
— Właśnie, proszę wielmożnego pana, on się tylko tem trudni. Nasz Mosiek, wielki krawiec, pierwszy na całe Bosekaczki, ma z pana Kalicińskiego całe utrzymanie. On jemu ciągle szyje ładne kamizelki, paltony, jak zwyczajnie dla kawalera i to wszystko napróżno. Ja miarkuję, że oni oba nie mają szczęścia do takich interesów.
— Jak to oba?
— Ny, tak ten co szyje paltony, jak i ten co w nich chodzi.
Ciotka rozśmiała się.
— No, mój panie Jojna — rzekła — nie każdy patrzy na garderobę, być bardzo może, że ten pan ma taki charakter niedobry, że go nikt nie chce za zięcia.
— Aj, jaki charakter? Co on ma mieć za charakter? Na co jemu charakter?
— Przecież musi być albo dobry, albo zły; albo uczciwy, albo nie.
— Ja pani co powiem. On nie jest ani dobry ani zły, ani taki ani owaki; zwyczajny sobie szlachcic z przeproszeniem, ani pachnie ani śmierdzi, albo to mało na świecie takich ludzi jest?! Proszę pani, czy to każdy człowiek ma charakter?
— No jakże?
— Ha! ha! jak wielmożna pani chce poznać prawdziwy charakter, to niech pani pojedzie do Białowody, tam siedzi szlachcic co ma charakter.
— Któż to taki?
— Pan Mirkowicz! Osoba! Na moje sumienie osoba! Jak jestem żyd rodzony, tak prawdę powiadam wielmożnemu państwu, że taki człowiek rzadko się trafi.
— Czemżeż odznacza się ten pan Mirkowicz?
— Proszę wielmożnej pani, co tu długo gadać, jest pan, porządny pan jest! Jego każde słowo to ma wagę jak złoto, można na niem mur postawić, ono będzie jak było. Gdzie on był, to my tam nie będziemy, a co on widział, to my też nie będziemy oglądali; proszę zobaczyć jego gospodarstwo, jego dom!
— Młody człowiek?
— Nie, człowiek letni już, ma trochę białe włosy, ale zdrów, mocny jest. Cały dzień może stać w polu, a jeszcze w nocy lubi książki czytać. Z niego nasze żydki nie mają wielkiego zarobku, ale go bardzo szanują. Bo jak nie mają szanować, proszę wielmożnej pani? Tu raz było takie zdarzenie, że się zrobiła wielka sprawa o las, między szlachcicem i żydem. Dwa lata włóczyli się po sądach, zwozili delegacye, komisye, był cały kram i wielkie zawrócenie głowy, a żadnego skutku, tylko kosztów narobiło się niech Pan Bóg broni wiele! Nareszcie i żyd i szlachcic zgodzili się, żeby pan Mirkowicz ten interes rozsądził. On rozsądził! Ha! ha! ja byłem przy tym sądzie, ja mam jeszcze smak w gębie od tej sprawiedliwości!
— Strony były zadowolone z wyroku?
— Jedno słowo powiem: żaden rabin nie mógłby lepiej osądzić!
— Pan Mirkowicz dawno już mieszka w Białowodach?
— Nie bardzo, całkiem może dziesięć lat, może dwanaście...
— Familijny jest?
— Ma żonę i córeczkę też ma. Piękna panna, powiadają, że z wielkiem edukacyem. Więcej dzieci to on niema, tylko tę jednę córeczkę, nazywają ją panna Wanda.
— Czy Jojna często bywa w Białowodach?
— Jak wypadnie, nie często, ale czasem przytrafia się interes, to jestem.
— No, mój Jojno — rzekła ciotka — bardzo dobrze zrobiłeś, żeś do nas przyjechał, dowiedzieliśmy się od ciebie różnych ciekawych rzeczy.
— No, Bogu dziękować, jestem sobie żydek, a od tego żydki są, żeby różne ciekawe rzeczy opowiadali. Jak tu nie powiedzieć takim państwu, a najbardziej wielmożnej pani, co pamięta jeszcze mojego ojca!
— Ja myślę, że to już zgrzybiały starzec, ile on lat mieć może, bo za mojej pamięci już był siwy jak gołąb.
— Ile lat?! Kto to wie? Niech on sobie żyje drugie tyle i więcej; on teraz ciągle czyta, ciągle czyta, a u nas to wielki honor jest, jak kto w domu tylko świętych ksiąg pilnuje.
— No, napijże się herbaty, panie Jojna, poczęstowałabym cię czem lepszem, ale wy u nas nie jadacie.
— No, co zrobić, proszę wielmożnej pani, każdy musi swój zakon utrzymywać.
Jojna z nieśmiałością, na brzeżku krzesła usiadłszy, herbatę wypił, potem kłaniając się, jeszcze raz szczęścia nowym dziedzicom życzył, i wgramoliwszy się na swoją biedkę, odjechał.
Tymczasem mrok już zapadł zupełny, na niebie zajaśniały gwiazdy, łagodny wiatr przynosił zapach kwiatów z łąk skoszonych świeżo.
W pokoju zapalono światło i wszyscy z werendy tam przeszli.
Julcia od śmiechu wstrzymać się nie mogła.
— Zabawny jest ten pan Jojna Imbryk — rzekła — ze swojemi sądami o ludziach, z mową pełną przeróżnych sentencyj. Siliłam się na powagę, żeby się głośno nie rozśmiać, a ciocia umyślnie podtrzymywała rozmowę i wyciągała żyda na słówka.
— Co prawda — wtrącił Wiktor — nie przyszło to z trudnością, bo też ów Imbryk jest bardzo gadatliwy. Istna szkatułka grająca, aby tylko nakręcić, brzęczy bez końca.
— Moje dzieci — rzekła ciotka — nie znacie wiejskich żydów. Wszyscy oni tacy; to już nie od dzisiaj. Zawsze tak po wsiach bywało, że żyd do dworu nowinki przynosił, a dawniej jeszcze, gdy tyle gazet nie istniało, to wszystkiego dowiadywano się od żydów. Mój ojciec nieboszczyk, a trzeba wam wiedzieć, że był zawzięty polityk, zawsze żydowi więcej wierzył niż gazecie.
— Zdaje się, że cioteczka wzięła tę wiarę w spadku — rzekł z uśmiechem Wiktor.
— Tak, tak — dodała Julcia — pan Imbryk dostał się też na indagacyę nie żartem.
— Śmiejcie się, moje dzieci, ale ja swoje zrobiłam, wiem przynajmniej w jakiem sąsiedztwie jestem i czego mam się trzymać, z kim żyć, a kogo omijać...
— Dla czego omijać?
— No, przyznacie sami, że z tym panem Kalicińskim z Toczków, który ciągle się żeni, a nie może się ożenić, nie chciałabym zawierać bliższej znajomości.
— Kto wie, moja ciociu — rzekł Wiktor — a może właśnie Julcia położy kres męczarniom tego biednego młodzieńca.
— Dajże mi pokój, mój kochany. Tego jeszcze brakowało, żebyś mnie przyczepił do tekstu jakiejś anegdotki żydowskiej, rozśmieszającej wspaniałe miasto Bosekaczki.
— No, nie gniewaj się, siostruniu, to żarty...
— Ja was pożegnam, moje dzieci — rzekła ciotka — wstaję teraz tak rano, że nie mogę wieczorami dotrzymywać wam towarzystwa.
— Bo też ciocia niepotrzebnie doprawdy, zrywa się o wschodzie, jest przecie klucznica, tyle służby.
— Ach, moja droga, komu to dziś można wierzyć? Dobrzebyśmy wyszli, zdawszy się na łaskę tak zwanej służby. Ale dobranoc, i wam również nie radzę długo siedzieć, lepiej wstać rano, po gospodarsku.
Gdy ciotka wyszła, Julcia rzekła do brata:
— Wiesz co, Wiktorku, że wcale nie mam intencyi iść za radą ciotki, jeszcze nie mogę bowiem pozbyć się miejskich przyzwyczajeń. Jeżeliś łaskaw, chodź ze mną do ogrodu, pogawędzimy, podumamy trochę.
— A i owszem, noc piękna, chodźmy.
W ogrodzie klomby róż roznosiły upajający zapach, stare drzewa szumiały poważnie, z oddalenia dolatywał turkot kół młyńskich i szum wody spadającej ze szluzy.
Brat z siostrą w milczeniu przeszli kilkakrotnie przez główną, szeroką aleję, poczem usiedli na ławce.
— Jaka ja jestem szczęśliwa! mój braciszku — mówiła Julcia, kładąc rękę na ramieniu Wiktora — jaka jestem szczęśliwa, to opowiedzieć nie umiem! Pomijając to, że po kilku latach ciężkiego, mozolnego życia, walki o kawałek chleba i ciągłego niepokoju o przyszłość, mamy nareszcie byt spokojny i niezależny; pominąwszy to, powtarzam — bo ostatecznie, nawet wśród trosk i kłopotów, można sobie życie znośnem uczynić — ale tu posiadamy skarb nieoceniony, wielki skarb!
— O czem chcesz mówić, siostrzyczko?
— O tem, że tu jest powietrze ożywcze, uzdrawiające, że ono będzie dla ciebie zbawiennem lekarstwem.
— Ja teraz zupełnie dobrze się czuję.
— A jednak jesteś mizerny i blady. Kalinówka przywróci ci rumieńce. Przed wyjazdem z Warszawy chodziłam do naszego poczciwego doktora, aby go pożegnać i zarazem zasięgnąć rady co do ciebie.
— Jak ty zawsze o mnie pamiętasz!
— Dwoje nas tylko jest, mój bracie, powinniśmy się więc kochać tem bardziej. Doktór powiedział, że wieś uleczy cię ostatecznie, już przez to samo, że cię uwolni od pracy kancelaryjnej, siedzącej.
— Nie rozumiem dla czego tak się o mnie troszczysz. Co prawda, nie jestem Herkulesem, ale też nie widzę powodu do obaw, do jakiejś pieczołowitości szczególnej, którą tylko chorych otaczać należy. Lepiej oto o czem innem pomówmy. Spełniło się to, o czem zaledwie śmieliśmy marzyć niekiedy. Jesteśmy na wsi, wśród ludu; mamy niezależność i środki czynienia dobrze, znajdujemy się od dni kilku, no i cóż zrobiliśmy, moja Juleczko kochana?
— Ja dotychczas nic a nic.
— I ja podobnież.
— Razem to niewiele, ale na usprawiedliwienie nasze powiem, że przecież musieliśmy się jakoś urządzić, rozpatrzyć. Ciebie pan Żarski woził ciągle po polach, ja znów miałam w domu dosyć krzątaniny, owej drobiazgowej roboty kobiecej, która może nie wiele warta, ale, bądź co bądź, konieczna jest. Od jutra chciałabym zacząć inną pracę. Właśnie powziąłam zamiar wybrać się na wieś, do chat, zobaczyć co robią wiejskie kobiety, jak chowają dzieci, jak je uczą i czego uczą? Może znajdę chorych, biednych, potrzebujących pomocy; będę szczęśliwa, gdy co dla nich uczynię i wyobrażam sobie, że po niejakim czasie pomiędzy dworkiem naszym, a temi chatami, co nad rzeką się ciągną, zawiąże się stosunek serdeczny, jak najlepszy.
— Nie wątpię, że tak będzie, moja Julciu, jestem przekonany bowiem, że dobrocią i łagodnością można z prostymi ludźmi zawsze trafić do ładu. Szkoda, że nie wszyscy są tego zdania.
— Czy mówiłeś już z kim o tej kwestyi?
— A właśnie, z naszym panem Żarskim.
— Czyż on dysputuje? Taki małomówny człowiek, zdaje się, że trzech zliczyć nie potrafi.
— Jest przedmiot, który go bardzo zajmuje i czyni niezwykle wymownym.
— Gospodarstwo?
— Tak, gospodarstwo i wszystko co ma z niem związek. Rzecz niepojęta dla mnie. Pan Żarski z pozoru wygląda sympatycznie, zdaje się, że jest człowiek z uczuciem i z sercem; mecenas Borutowicz twierdzi, że równie uczciwego administratora majątku rzadko w swojem życiu spotkał, a jednak...
— Masz jakie podejrzenia?
— Ależ broń Boże!
— Więc?
— Rażą mnie jego poglądy, sposób postępowania, obejście się z ludźmi. Wyobraź sobie, kiedyśmy przyjechali do lasu, pokazał mi kilka pni świeżo ściętych i powiedział, że wszystkim sprawcom kradzieży pozabierał siekiery i zapozwał ich do sądu. Gdym mu powiedział, że za surowo postąpił, oburzył się i rzekł, że to jeszcze za mało, że ze złodziei należy siódmą skórę ściągać!
— Cóż za średniowieczne poglądy!
— Ze służbą obchodzi się ostro, stanowczo, bezwzględnie, co każe to musi być spełnione natychmiast; o najmniejszą bagatelkę robi tyle krzyku, jakby Bóg wie co się stało, a przytem (przyznał mi się z całą otwartością), jeżeli krzyk nie pomoże, to woła owego parobka czy fornala na osobność i jako niezwykle silny, używa bardziej przekonywających argumentów.
— Jak to, czyżby bił?!
— Sam mi to powiedział, ale co najdziwniejsza, moja droga, że pomimo tego ludzie nasi w ogień by za nim poszli.
— Za nim? Niepodobna!
— Pytałem się stangreta, czy kontenci są z pana Żarskiego — i czy wiesz co mi odpowiedział? Odpowiedział, że tak dobrego człowieka, jak nasz rządca, w okolicy niema, że ludzie dobijają się o służbę w Kalinówce, a jak się który dostanie, to siedzi; są parobcy i fornale od dwudziestu i więcej lat w obowiązku. Teraz kochana siostrzyczko, może mi wytłomaczysz tę zagadkę, bo ja zrozumieć jej na żaden sposób nie mogę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.