Przez jasne wrota/W Państwie Wschodzącego Słońca3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Przez jasne wrota
Rozdział W Państwie Wschodzącego Słońca
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładczy T.A.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W PAŃSTWIE WSCHODZĄCEGO SŁOŃCA.
Tokjo z lotu ptaka, —„Sziro“. — Mikado. — Ginza. — Drewniane pantofle. — Giejsze.

Jest w Tokjo, na jakiejś górze, w parku, coś w rodzaju japońskiej wieży Eiffla. Wdrapałem się na nią, podziwiając w klatce schodowej napisy ołówkiem japońskie i angielskie — zupełnie jak u nas. Ale widok z góry nie jest zbyt ciekawy. Widać długie ulice i uliczki i morze szarych dachów niskich, drewnianych domków. Rozróżnić można pagody, pałac Mikada, cerkiew prawosławną, teatr cesarski, szkołę wojskową, muzeum narodowe w parku Ueno, w środku miasta wysokie sześciany nowoczesnych gmachów, za miastem las dymiących kominów fabrycznych — dalej bladoniebieskie morze.
W tem mnóstwie drewnianych domków żyją dwa miljony ludzi. Żyją życiem tak własnem i odrębnem, że cudzoziemiec zrozumieć go nie może. Cywilizacja cywilizacją — ale zresztą wszystko jest obce. Do niczego niema dostępu.
Oto „Sziro“ — pałac cesarski. Leży w środku miasta. Otoczony dokoła szeroką i głęboką fosą, napełnioną wodą, i białym, kamiennym wałem, kryje się za nim w głębi ogrodów i pawilonów. Naokoło „Sziro“ są szerokie skwery, parki, obszerne place, tak, że między zamkiem królewskim a domami jest dużo wolnego miejsca — pod obstrzałem. „Sziro“, niedostępne i milczące, wygląda jak twierdza, którą istotnie jest.
Tyle razy chodziłem i wałęsałem się dokoła tych granitowych murów, z poza których widać było białe pawilony i ciemno-zielone drzewa. Prawie nic nie można zobaczyć — prócz rozłożystych sosen japońskich — takich właśnie, jak owe minjaturowe „olbrzymy“ w wazonach — i dziwnie wygiętych dachów. Ma się wrażenie, że się chodzi dokoła koszar — bo słychać tylko trąbki wojskowe ćwiczącego się w obrębie murów jakiegoś pułku piechoty gwardji.
Oto pierwsza i może największa tajemnica Japonji — Mikado.
Kim jest Mikado?
Jest to — według pojęcia Japończyków — potomek bogów, ojciec narodu i Japonji w dosłownem znaczeniu. — Wkońcu pokaże się, że każdy Mikado jest synem bogini (słońca) — mówi pisarz japoński. I proszę nie sądzić, że to są jakieś literackie, teologiczne przenośnie. Niejednokrotnie rozmawiałem o tem z Japończykami i doszedłem do przekonania, że jest to jakaś dogmatyczna tajemnica japońska, jak n. p. u nas tajemnica Trójcy Świętej. Według ich zdania, Japonja nie potrzebuje modlitw, ponieważ sama jest boginią, zaś ojcem jej jest każdy Mikado.
To są rzeczy dla nas zupełnie niezrozumiałe. I od tego zaczyna się nieporozumienie między Europejczykiem a Japończykiem.
Pamiętam, raz naiwnie chciałem tę tajemnicę rozgryźć. Pomyślałem sobie, że ona jest może w dialektyce, ale, że w gruncie rzeczy wszystko ludzkie musi być mi zrozumiałe, jeśli się do rzeczy zabiorę poprostu. Spytałem tedy pewnego Japończyka, dlaczego, skoro przecież Japończycy są ludźmi tak jak i my, mają być tak zupełnie od nas odmienni.
— Na czem to polega? W czem różnica? — pytałem.
— Naprzykład — czy Polacy kochają swego Mikada? — zapytał w odpowiedzi Japończyk.
— Nie mamy żadnego Mikada!
Wzruszył ramionami i uśmiechnął się lekceważąco.
— Ale ja to mogę zrozumieć — tłumaczyłem mu. — I my mieliśmy królów. Ja wiem, co znaczy kochać swego króla.
— To jest co innego. Mikado jest ojcem narodu — powtórzył Japończyk frazes, który już tyle razy słyszałem.
Poprostu — jest to ubóstwienie narodu w osobie Mikada. Dogmat niewstrząśniony i usuwający się z pod wszelkiej krytyki.
Otóż, mimo wszystko, co się o Japończykach mówi i pisze, konstrukcja ich duszy jest religijna, co za tem idzie — hierarchiczna. W takim kraju, w takim narodzie socjalizm powodzenia prawdziwego mieć nie może. Nigdy nie zapuści korzeni w duszy narodu. Może być i jest modą, tak jak modnym dziś jest w Japonji europejski „habig“ — nic więcej. Ale proszę, zrozumieć: Góry, drzewa, rzeki, kamienie, nawet „przedmioty martwe“ w Japonji mają duszę (n. p. lalki) i są spokrewnione z bogami — bogiem, ojcem Japonji, jest cesarz — zatem przestać wierzyć w cesarza, podminować autorytet Mikada, znaczyłoby przestać wierzyć w Japonję, podminować autorytet Japonji. To już raczej popełniłby Japończyk „harakiri“. W życiu codziennem Japończyk uchodzi za strasznego materjalistę — o czem ja osobiście powątpiewałbym — ale wierzy bezwzględnie w swój naród. „Riksza“ japoński jest właściwie — z naszego punktu widzenia — pociągowem zwierzęciem. Gdyby Europejczyk został „rikszą“, zbydlęciałby niezawodnie. „Riksza“ japoński pozostaje mimo wszystko człowiekiem. Jego zawód nie poniża go. Jest biednym uczciwie. Oczywiście, wolałby być bogatym, nie uważa jednak, aby ubóstwo było dostatecznym powodem do rewolty. Z tego widać — a na Wschodzie rzuca się to uczciwie patrzącemu człowiekowi w oczy na każdym kroku — że punkt ciężkości życia u człowieka wschodniego nie leży w powodzeniu materjalnem, lecz w czemś, co znajduje się poza niem. W czem? W pracy. W radości tworzenia. Użycie, rozkosz, jaką daje bogactwo, to rzecz niepoważna. Człowiek, oddający się rozkoszy, jest tylko pijany, oszołomiony życiem. Rozkoszą istotną jest praca — zaś w tem najbiedniejszy „riksza“ czy „kuli“ równy jest Mikadowi — bo wszyscy w ten sposób w miłości tworzą jedną wielką Japonję, która jest bogiem, czyli — żyją ku większej chwale Boga. Jakże takiemu narodowi może przemówić do serca „materjalistyczna koncepcja dziejów“ i jakże można poważnie mówić o szerzeniu się socjalizmu na takim gruncie?
W głębi wielkiego parku, za pilnie strzeżonemi murami, mieszka cesarz Joszi-Hito. Jego ojciec, słynny Mutsu-Hito, znany dziś pod pośmiertnem imieniem Meidżi, słynny zwycięzca w dwóch wojnach, chińskiej i rosyjskiej, w których Japonja pierwszy raz dała dowody swej siły, był jeszcze nietykalnym władcą starego stylu. Kultura nowoczesna nie tknęła jeszcze ani jego pałacu, ani etykiety. Ponieważ cesarz był nietykalny, a lubił chodzić w mundurze jeneralskim, który szyć musiano od oka, bez brania miary, przeto ubrany był zwykle karykaturalnie. Dopiero, kiedy był już śmiertelnie chory, pierwszy raz pozwolono lekarzom położyć na jego pulsie dłoń nie owiniętą jedwabiem. Jeśli cesarz dawał audjencję, to petenta wpuszczano do małego pokoiku, gdzie musiał uklęknąć przed kratą, za którą widział tylko stopy cesarza, siedzącego powyżej niego. Kiedy cesarz przejeżdżał przez miasto, poddani musieli nietylko zdejmować kapelusze i zamykać parasole, ale klękać na ulicy.
Tego już dziś niema. Dzisiejszy cesarz Joszi-Hito zniósł te zwyczaje. Usunął z pałacu harem i zniósł wielożeństwo. Jest pierwszym cesarzem, żyjącym w monogamji. Mówi kilku językami, między niemi angielskim i francuskim. Jego audjencjonalna sala urządzona jest po europejsku, w pałacu zaprowadzono światło elektryczne i inne wynalazki współczesne, do dyspozycji dworu jest sześćdziesiąt samochodów. Cesarz słynie jako „sportsman“, a cieszy się opinją władcy łaskawego i bardzo dobrego człowieka. Na mieście pokazuje się dość często bez większej parady, z plutonem ułanów z czerwono-białemi proporczykami na lancach. Odebrał wychowanie wojskowe, jest również oficerem marynarki i gorliwie sprawami wojskowemi się zajmuje. Bierze udział we wszystkich uroczystościach wojskowych. Jeszcze przed jego wstąpieniem na tron zdarzyło się raz podczas manewrów, że w jego obecności żołnierz spadł z konia. Joszi-Hito, widząc, iż nikt tego nie zauważył, zeskoczył z konia i pomógł żołnierzowi podnieść się, a kiedy sztab jego okazał z tego powodu zdumienie, Joszi-Hito rzekł skromnie:
— Czy ja nie jestem żołnierzem?
Cesarz, ożeniony w 1900 roku z księżniczką Sada-Ko, córką księcia Kugo, ma trzech synów: ks. Hiro-Hito, ks. Jasu-Hito i ks. Nobu-Hito. Książęta ci uczą się w kolegjum szlacheckiem, a prócz tego pobierają specjalnie lekcje prywatne.
Oto mniej więcej wszystko, czego — poza pewnemi szczegółami z zakresu etykiety — można się dowiedzieć o cesarzu japońskim.
W pewnej odległości od pałacu cesarskiego znajdują się mniej lub więcej banalne gmachy ministrów, ambasady, urzędy, wreszcie szkoły. Cała dzielnica jest bardzo paradna i uroczysta, ale nudna.
Główną i najciekawszą ulicą jest „Ginza“, którą się Japończycy nadzwyczajnie pysznią. Jest to coś w rodzaju Marszałkowskiej ulicy w Warszawie, ale o dwa piętra niższej. Dziwnym zbiegiem okoliczności wspomnienie tej ulicy wiąże się u mnie z czemś, u nas dziś bardzo powszedniem i codziennem. Nie mogę się powstrzymać, aby o tem nie wspomnieć.
Codzień wczesnym rankiem budzi mnie dolatujący z ulicy donośny, dźwięczny odgłos drewnianych sandałów. Weszły one u nas w zwyczaj podczas drożyzny wojennej i — jako rzecz praktyczna — rozpowszechniły się.
W największem użyciu są rano. Lud biedniejszy, stróżki, sługi, kolporterzy i kolporterki pism używają ich chętnie. Wdziewa się je łatwo na bosą nogę, a nie zdzierają się tak prędko i nie przemakają.
Dlatego-to rano w ulicach jest tak głośno. W ciszy rannej wyraźnie słychać każdy krok, zaś każdy taki sabot drewniany, zależnie od swej wielkości i ciężaru swego właściciela, ma inny ton. Trzeba przyznać, że mamy ciężki chód. Kamienne chodniki aż huczą, ściany rozbrzmiewają echem, dudni klatka schodowa pod krokami kolportera. Słychać, jak dwie ciężkie stopy przemierzają schody, o, słychać je nawet w sąsiedniej ulicy.
Lecz ja ten odgłos ogromnie lubię i nie gniewam się, gdy mię budzi rano. Na chwilę tylko machinalnie otwieram oczy, aby zobaczyć, czy słońce już wstało, a potem zamykam je natychmiast i słucham:
— Raz — dwa, raz — dwa, raz — dwa!
Głuche trochę, lecz przecie dźwięczne tony rozlegają się w ulicy — „staccato“ urywane i pośpieszne porannej piosenki ludzi skrzętnych i pracowitych, coś niby tryl na ksylofonie.
W ten odgłos wsłuchuję się, bo on mi gra muzyką nie z tych stron i wskrzesza w mej duszy obrazy, jakich tu już nie znajdę.
Widzę przed sobą tokijską „Ginzę“, długą, szeroką, czysto zamiecioną ulicę. Oczywiście — tramwaje elektryczne, w powietrzu sieć drutów, tu i owdzie domy wysokie, cztero- i pięciopiętrowe, kwadratowe i brzydkie, jak wielkie skrzynie lub paki, ale przeważnie małe, niskie, jednopiętrowe.
Po każdej stronie ulicy szereg drzew, podobnych do wierzb. Przynajmniej zieleń ich jest tak samo delikatna i przypomina mi wierzby.
Szyldy bardzo kolorowe, przeważnie czerwone. Nie wiszą, jak u nas, poprzecznie, lecz postawione są pionowo. Złote litery na nich biegną z góry na dół. Na dachach domów, jak pająki wśród drutów, widnieją wielkie, tajemnicze chińskie charaktery reklam.
Ulicą jadą czerwono-żółte tramwaje i czarne, lśniące lakierem i metalem samochody. Ale prócz tego widać dziwne wozy, a przy nich, w szerokich, grzybowatych kapeluszach słomianych idą woźnice skośnoocy i o żółtych twarzach, w niebieskich płóciennych ubraniach z dziwacznemi, wielkiemi, białemi literami na plecach. Wozy pełne są rzodkwi białej, o korzeniach długich na metr a grubych, jak przedramię mężczyzny. I jeszcze jest tam wiele innych, nieznanych jarzyn. Często widać przy wozach wieśniaków w długich, szerokich, nastroszonych pelerynach z jakiejś długiej, suchej, ostrej trawy. Zaś między temi wozami przemykają ciągnący wózki-krzesła szybkobiegacze żółci w ciemno-granatowych, krótkich trykotach do pół ud. Jeden biegnie jak znudzony koń dorożkarski, przesypując się z nogi na nogę, drugi, biegnąc między dyszlami, piersią przyległ na poprzeczny łączący je drążek i tak pcha wózek, inny ciągnie go za sobą, sadząc jak jeleń, wielkiemi susami. Na tych wózkach-fotelach siedzą ludzie drobni i lekcy, w „habigach“ i ciemnych „kimonach“ z ciężkiego jedwabiu. Ten czyta gazetę — i czyta ją z prawej strony ku lewej, ale i z góry nadół równocześnie. Inny rozgląda się. Jeszcze inny nogi wyciągnął przed siebie, a głowę o twarzy żółtej, szerokiej i płaskiej zadarł wysoko, prawie ją wstecz przeginając. A tu nad wózkiem-fotelem podniesiona czarna, ceratowa budka z maleńkiemi okienkami szklanemi, kryjąca zapewne jakąś dostojną piękność. Dostojną, bo niedostojne jadą bez budki, po dwie na jednym wózeczku, drobne, porcelanowe laleczki w różnobarwnych sukienkach w wielkie kolorowe kwiaty lub motyle, wesołe, chichocące i częstujące się cukierkami. Tuż jednokonne karety wysokich osobistości, a przed karetami biegną laufrzy, mający rozganiać tłumy na ciaśniejszych miejscach, żeby zaś laufer nie padł po drodze trupem, woźnica konia niezbyt pogania. Na rogach ulic widać czyścicieli fajek z ich parowemi gwizdawkami, zaś w tę i drugą stronę jak opętani pędzą młodzi chłopcy na rowerach i bezczelnie przemykają się między „rikszami“, tramwajami i przechodniami, przenikliwie wykrzykując „ajé, ajé, ajé!“
Sklepy jak podsienia lub założone towarami sienie domów, cofnięte w głąb, kwadratowe. Tu widać w skrzyniach ułożone starannie owoce, tam wszelkiego rodzaju sandały, tu kuferki i walizki, dalej pstrokate książki, powieści i miesięczniki, dalej różnobarwne, przeważnie czerwone lalki japońskie z „prawdziwemi“ włosami i metalowemi mieczami, dziwnie koturnowe i tragiczne, gdzieindziej przeróżne butelki win, jeszcze dalej jak ogromne topazy, ametysty i rubiny błyszczą buteleczki perfum. W głębi sklepów na małem podwyższeniu na matach przykucnęli kupcy i ich pomocnicy, wszyscy w długich, ciemnych sukniach. Patrzą na ulicę, ręce trzymając na wielkiem porcelanowem lub fajansowem naczyniu; jest w niem gładko zrównany popiół, a w środku różyczka, ułożona z gorejących węgli, służących do ogrzewania rąk.
Na chodnikach ruch żywy. Oto idą panowie — tak samo ubrani jak ci na wózkach, czasem dziwniej. Naprzykład — emeryt jakiś, starowina, sunie w habigu i zupełnie przyzwoitem futrze, z pod którego widać nogi w nienagannie czystych zresztą kalesonach jegerowskich; spodni poczciwiec nie uznaje. Na stopach w czarnych, specjalnie szytych skarpetkach, sandały drewniane w rodzaju niskich szczudełek. Obok mama, a może służąca, na plecach niesie w worku żółtego bęcwała, pucułowatego dzieciaka, za rączkę prowadzi drugiego z przyciętą jakby po staropolsku grzywką, w zielonej sukience w wielkie czerwone kwiaty. A tuż znowu pochylone naprzód i kołysząc się dziwnie, jaskrawo umalowane i jaskrawo ubrane, stukając po bruku sandałami, biegną dwie młodziutkie tancerki, a drewniane ich „gety“ aż dzwonią po bruku. Za niemi drepce starsza jakaś pani, a szczudełka stare zgrzytają na kamiennych płytach. Skrobiąc bruk sandałami, idzie roznosiciel gazet, monotonnie wykrzykując: „Szimbun! Szimbun!“ (Dziennik), a oto ze szkoły wypadli chłopcy i krzyczą, śmieją się, hałasują, ale drobne, dźwięczne i nieustanne stukanie ich sandałów pokrywa wszystko.
To jakby doprawdy ktoś grał na drewnianych cymbałkach. Dźwięcznie i lekko rozlegają się te kroki na płytach kamiennych, ciszej na asfalcie, głośno i wesoło na licznych, okrągłych mostkach drewnianych, pod których wdzięcznie wygiętemi łukami cichą wodą kanałów suną płaskie, pakowne łodzie pełne jarzyn, złoto-czerwonawych śliwek lub zielonych strączków bananów.
Mają tam ludzie nieznanej mi nazwy instrument, do takiego pałąkowatego mostu podobny — w brzmieniu przypominający ksylofon, czyli drewniane cymbałki. Klęcząc przed tym instrumentem, kobiety co rano wygrywają na nim „Hymn chwały poranka“. Drewniane, jasne, dźwięczne, lecz jakby trochę matowe tony sypią się z niego gamami i trylami, związane harmonją miłą, choć naszemu uchu mało dostępną. Niewątpliwie jednak jest to pieśń, którą dzwonią wszystkie miasta tego kraju. Pieśń szybkich, lekkich, biegnących kroków, pieśń, którą śpiewa i wiecznie tańczy samo życie.
Ostatni raz słyszałem ją, jakby elegję, w mieście dalekiem już od tego kraju. Siedziałem południową godziną na werandzie, zasłuchany w łagodne, harmonijne dźwięki „carillonów“ angielskich, wpatrzony w morze turkusowe, nieruchome na niem statki i palmę samotną na brzegu. Z poza marmurowej balustrady werandy co chwila wyciągało się długie, wężowo giętkie, nagie, bronzowe ramię, rozkwitające nagle to wachlarzem z sandałowego drzewa, to bukietem kwiatów, to bożkiem pozłacanym, to wyszukanym kształtem smukłej amfory. Przekupień, potrzymawszy przedmiot w powietrzu, bez słowa cofał ramię, by po chwili wyciągnąć je z nową jakąś pokusą. Siedziałem, obserwując to smukłe, giętkie ramię, wdzięczną sylwetką rysujące się na tle szafiru niebios i szmaragdu morza — a godzina była senna, południowa — martwa w tamtych stronach. I naraz, gdy cały świat, zdawało się, umilkł, usłyszałem zdaleka tak dobrze znane mi, dźwięczne, suche nutki sandałów japońskich. Wystukiwały one na bruku refren muzyczny, krótki jak japońskie piosenki i smętny, jak one, molowy. Następowały po sobie nie za prędko i nie za powoli. Zwolna dźwięk ich rósł, uderzył o sklepienie marmurowe nade mną i zcichając powoli zgasł w delikatnem, subtelnem „pianissimo“. Szaro-błękitne wzgórza Japonji zaświeciły mi w oczach i zgasły wraz z cichą muzyką odchodzących ode mnie na zawsze sandałów.
Stąd to, ile razy dziś południową godziną w cichej i pustej ulicy słyszę odgłos drewnianych pantofli, zjawia mi się zielone, połyskujące morze, nad niem szafir nieba głęboki, a na tle tej świetliwości czarna, smukła palma z rozwichrzoną czupryną i podobne do niej smukłe i czarne ramię, wynurzające się z za balustrady z coraz to inną jakąś pokusą, z coraz to innym cudem olśniewającym.
I dotąd pojąć nie mogę, czyjem to tajemniczem zrządzeniem w tej właśnie chwili został zesłany ów niewidziany nawet przeze mnie człowiek, który delikatnemi sandałkami wydzwonił mi na bruku obcego i dalekiego miasta ostatnią, pożegnalną piosenkę Japonji.

Tokjo ma dużo ładnych rzeczy i jest miastem interesującem, ale nie należy do pięknych miast. Dzielnica dyplomatyczna i arystokratyczna zarazem, Sziro z szerokiemi placami i ulicami, z małemi, zacisznemi pałacykami, otoczonemi minjaturowemi ogrodami, jest uroczysta i cicha, ale przez to nudna i martwa. Pamiętam, raz po załatwieniu swego interesu, czekałem na doktora Niemca w ogródku którejś ambasady. U drzwi stał stary, wyschły, żółty służący, Japończyk, w długim, czarnym chałacie i z trupią, łysą czaszką, wyglądający jak śmierć. Niedaleko za murami pałacu cesarskiego w koszarach trębacze grali monotonną melodję. Przez bramę widziało się szeroką, białą w słońcu ulicę, prawie pustą z biegnącymi cicho rikszami. Koło domu był cień — dziwny cień, prawie starczy zmierzch wśród drzew i krzaków minjaturowych a przecie tak bardzo starych, nie cień, lecz zmrok starości — zaś wśród tych drzew znów stare, mchem zielonym obrosłe głazy, dziwacznych kształtów kamienie, w których się Japończycy lubują, a które wyglądają jak omszałe okruchy nagrobków żydowskiego cmentarza. Dzień był słoneczny, owady brzęczały w gałęziach drzew, a ja mimo to czułem się nieswojo, smutno. Smętek jest w powietrzu Japonji. Handlowa Ginza jest żywsza ale banalna, zanadto zeuropeizowana czy sprusaczona; mimo żywego ruchu jest w niej dla Europejczyka jakaś przykra bezduszność. Zapewne, nie brak pięknych zakątków, małych, cichych i ciasnych uliczek mniej lub więcej malowniczych, poetycznych zacisz nad kanałami, skąd widać wąziutkie bulwary, mosty i mostki i domy nadwodne. W pierwszych dniach bawi też widok bocznych ulic, pełnych kramów a bardzo ruchliwych — ale to wkrótce musi się znudzić z powodu monotonji. W którymkolwiek końcu miasta się jest, wszędzie widzi się te same kramy i w nich ten sam towar, tylko lepszy lub lichszy.
Brak budowli monumentalnych. Brak przedewszystkiem pędu w górę. Buduje się wprawdzie domy pięciopiętrowe — na amerykański sposób spuszczając ściany z najwyższego piętra nadół, co wygląda, jakby na rusztowanie pończochę naciągano — zasadniczo jednak, ze względu na częste trzęsienia ziemi, domy są niskie i miasto rośnie głównie wszerz.
Muzea naturalnie nie zrobiły na mnie wrażenia. Są bardzo bogate, niewątpliwie ciekawe i pouczające. Widzi się w nich różne fazy życia Dalekiego Wschodu, życia bogatego i bujnego. Kolekcje uporządkowane, ustawione i ponumerowane po europejsku, dziwnie przez to bledną i martwieją. Przestają zajmować. Ostatecznie trudno się zainteresować wszystkiem, co naród przez parę tysięcy lat nagromadził. Lecz gdyby kto chciał studjować Daleki Wschód, w muzeach tych znajdzie materjału mnóstwo.
Zwiedzałem też świątynie — nie namiętnie i zupełnie bez zrozumienia rzeczy, ale z ciekawości i dla piękna. Zwłaszcza często bywałem w mauzoleach Szogunów w parku Sziba. Ale to znów trudno mi opisać, raz dlatego, że się mało na tem znam, powtóre, ponieważ prawie niepodobieństwo dokładnie odtworzyć czytelnikowi te gmachy konstrukcji zupełnie dla nas obcej. Uderza ich piękna, właściwie chińska architektura, bardzo ornamentalna i bogactwo pięknie hodowanych i utrzymanych drzew. Śliczne są dziedzińce, otoczone rzędami „iszidoro“ i „kanadoro“ — to jest stojących latarń kamiennych i bronzowych. W otworach tych latarń, fundowanych — jak u nas świece do kościołów — przez bogatych „dajmiów“, a zapalanych dawniej w dni uroczyste, dziś pełno jest kamyków. To wychowankowie szkół duchownych bawią się podczas rekreacji rzucaniem kamyków do celu. Wewnętrzne urządzenie świątyń najzupełniej przypomina nasze ołtarze i kaplice. Tak samo pełno jest figur pozłacanych, różnych świętości, malowideł, ten sam półmrok złotem przesycony, ta sama woń kadzideł w powietrzu. Główne zewnętrzne kolory świątyń są dla ścian bronzowo-czerwone, dla dachów ciemno-zielone.
Pagody — wysokie wieże dziwacznej konstrukcji — są według mego zdania stylizowanemi sosnami, czy świerkami japońskiemi. W tonie ciemno-zielone z czerwonem podmalowaniem, kolorytem i kształtem najzupełniej przypominają świerki.
Przyjemnie bywa na mieście w ciepłe wieczory. Przed domami wszędzie lampy elektryczne, wszystkie sklepy oświetlone goreją barwnemi wnętrzami, na ulicach chichot, krzyk dzieci i kłapanie niezliczonych sandałków; w ciemno-granatowych perspektywach ulic, jakby powleczonych po bokach niezbyt silnem żółto-czerwonem światłem, migocą papierowe lampjony „rikszów“ z kolorowemi napisami i słychać ich wysokie, urywane, piersiowe „ho! ho! ho!“ Na wielkich placach lampjony ich, wiszące nisko nad ziemią, świecą jak robaczki świętojańskie, latające we wszystkich kierunkach i gasnące nagle. Z bocznych ciemnych ulic słychać „pizzicato“ japońskiej gitary, smętny śpiew lub też rytmiczne bicie w bęben... To giejsze gdzieś tańczą... Ale są też ulice wyglądające zupełnie jak pierwsza lepsza ulica europejska i gdzie fasady wielkich kinoteatrów świecą brutalną iluminacją różnobarwnych i trupich, niezmiennych świateł elektrycznych.
O takiej porze, jeśli w hotelu nudno lub niema co czytać, a nie idzie się do teatru lub do „giejsz“, najlepiej wstąpić do jakiego kupca towarów artystycznych lub ilustracyj. Nie obrażają się, jeśli się nic nie kupi, lubią pokazywać swój towar i gawędzić. Chętnie opowiadają o starych mistrzach, o różnych warsztatach, z których wychodziły najpiękniejsze wyroby sztuki, wspominają dawne czasy, szybką przemianę. Ponieważ sklepy otwarte są przeważnie do 11-stej w nocy, czasu jest dość, kupiec się nie śpieszy, a z Europejczykiem chętnie rozmawia.
Lecz wkońcu i to się wyczerpie i faktycznie — niema co robić. Zaczyna się człowiek otaczać książkami i czyta lub uczy się. Coraz więcej ceni swój cichy pokój i ogień na kominku. Czasem przed spaniem znęci go okno, rozsrebrzone księżycem. Przypomni sobie, że jest w szaro-błękitnej Japonji, kraju złocieni, wiśni, lotosów, poezji i bohaterstwa, w kraju opromienionym cichym uśmiechem Buddy i zaludnionym blademi duchami, więc spuści okno i napawa chwilę wzrok japońskim widokiem.
Pod oknami kilkutorowy plant kolejowy, po którym co pięć minut pędzi „express“ w stronę Jokohamy lub zpowrotem, dalej długa, równa ulica słabo oświetlona, a na jej końcu, czarne w księżycowem świetle, kominy fabryk.
A tylko z niedalekiej, ciemnej i wąskiej uliczki dolatuje, jak ćwierkanie świerszcza, ciche i smętne pobrzękiwanie japońskiej gitary.

A giejsze?
Czy są jeszcze?
Rozumie się — marzyłem też o tej bajecznej dzielnicy, tyle razy i tak czarownie malowanej przez Hokusata. Jakżem się cieszył na te herbaciarnie iluminowane różnobarwnemi lampjonami i na te przecudne, śpiewem i komplementami wabiące przechodniów śpiewaczki w strojach jak z bajki, kwiatom żywym podobne. — Josziwara nazywa się ta dzielnica ongiś miłości i pojedynków, pocałunków i śmierci...
Niestety! Odkąd nastała w Tokio nowoczesna policja, Josziwara jest wprawdzie i giejsze w niej są, ale poezji już niema. „Keisatsu damedesu!“ (japońska policja oszalała!) — wykrzyknął kiedyś Lafeadio Hearn na widok modernistycznych reform, zaprowadzonych przez policję. Ale policja estetyką się nie kieruje i okrzyk Hearna jej nie wzruszył.
Josziwara jest, ale dawnego życia w niej już niema. Jest to taka sama dzielnica, jak inne. Zamiast lampjonów, płoną przed domami lampki elektryczne do wyłupionych rybich oczu podobne. Herbaciarnie są, ale zamiast żywych i śpiewających kwiatów przed niemi, wystawione są na pokaz — fotografje, jak w naszych tynglach lub i gorzej. Nic zajmującego.
Takie herbaciarnie, jak w Josziwarze, są prawie wszędzie, a przedewszystkiem w tej dzielnicy, w której stoi „Hotel Cesarski“. Byłem w kilku i z całą przyjemnością wspominam wieczory w nich spędzone, przedewszystkiem jednak muszę stwierdzić, że osóbki, z jakiemi się tam ma do czynienia, są wszystkiem, lecz nie giejszami.
Giejsza, jest to dama, z którą Europejczyk rzadko kiedy ma do czynienia.
Giejsza, starzejąca się a posiadająca trochę uzbieranych pieniędzy, kupuje od ubogich ludzi dziewczynki, które, stosownie do spisanej umowy, obowiązuje się wychowywać, kształcić i żywić do pewnego, ściśle określonego wieku, z tem, że one przez ten czas z zarobku swego spłacają z pewnym procentem w oznaczonych ratach sumę wypłaconą ich rodzicom, zaś to, co ponadto zarobią, idzie na ich posag. Kombinacja cała ułożona jest oczywiście tak, iż giejszy wykupić się trudno, zwłaszcza, że na Wschodzie młodość kobiety trwa krótko. Dla tejże właśnie przyczyny przedsiębiorczyni musi zależeć na tem, aby dziewczyna prowadziła się o ile możności jak najlepiej, czyli, aby się przedwcześnie nie zestarzała.
Wykształcenie giejszy polega na nauce dobrych form, muzyki, tańca, literatury, śpiewu i na wykształceniu estetycznem. Giejsze są nietylko tancerkami i śpiewaczkami i terenem ich popisów wcale nie jest herbaciarnia. Zaprasza się je na uroczyste przyjęcia i uczty do domów lub do pierwszorzędnych restauracyj głównie dla towarzystwa. I nigdy giejsze nie pokazują się same, lecz zawsze pod dozorem starszych dam. Naturalnie, nie można przypuszczać, ani twierdzić, że osoby te są wzorami dziewiczych cnót, przeciwnie, cała rzecz polega na tem, aby się bardzo a bardzo podobać i stosownie do tego dać ocenić. Jednakowoż w interesie giejszy leży właśnie jak najlepsza reputacja, która pozwala jej bywać w świetnych towarzystwach i stykać się z możnymi tego świata.
W pierwszorzędnych restauracjach japońskich są wszędzie małe estrady, przygotowane dla ewentualnych popisów tych wytwornych a bardzo kosztownych osóbek. Tam one tańczą lub śpiewają.
Z Europejczykami nie wdają się. Ani anglo-saski marynarz ani argentyński eksporter nie będzie szukał u giejszy poezji, nie będzie zachwycał się jej „utami“. Nie zna przecie języka i nie reaguje na japońską poezję. Dlatego prawdziwą giejszę można zobaczyć tylko w towarzystwie japońskiem.
To, co ja widywałem, to były zwykłe tancerki, w stosunkach z cudzoziemcami prawdopodobnie nie tak trudne ani grymaśne, ale niemniej miłe. Ponieważ wiem, że takie szczegóły przeważnie interesują, opiszę rzecz dokładnie.
Cudzoziemcy — przypuśćmy dwaj, bo samemu nieprzyjemnie — wołają „riksze“ i każą im jechać do giejsz. „Riksze“ pojmują natychmiast, z wesołem współczuciem kiwają wyschłemi głowami, szczerzą zepsute zęby, otulają nogi szczęśliwców pledami i wiozą ich w tajemniczy labirynt uliczek ciasnych, ciaśniejszych i wreszcie najciaśniejszych. Naturalnie, szelmy obwożą głupich cudzoziemców Bóg wie którędy, byle tylko ta jazda jak najdłużej trwała i byle jak najwięcej wyłudzić — pięć „sen“ lub dziesięć „sen“ więcej, to już wielka historja! W tejże najciaśniejszej ulicy zatrzymują się naraz przed jakimś domkiem, w którego otwartych drzwiach widać — niby u nas oleandry — niziutkie, minjaturowe drzewka, dalej oświetloną sionkę, w głębi schody. Drzwi gościnnie na oścież otwarte.
Wchodzisz, bracie, do sionki, upewniasz się, czy tu są giejsze — zapewniają cię, że tak, zapraszają do wnętrza.
Ściągaj buty! Niema co, jak szyk, to szyk!
Cudzoziemiec z klęciem we wszystkich językach europejskich ściąga buty i spocony, lecz triumfujący, staje wreszcie w szacie godowej, to jest w priczezach ze strzemiączkami na czarnych skarpetkach. W tym uroczystym stroju, czując się oczywiście nieswojo, lecz uśmiechnięty łagodnie, idzie na górę.
Na górze jest mały, zacisznie urządzony pokoik. Ściany drewniane i cienkie — więc zimno. U sufitu lampa elektryczna, na bajecznie wywoskowanej podłodze niziuteńki, ślicznie politurowany stół i dwie poduszki koło niego. Proszę siadać! Jak kto chce i umie — ale musi poprzestać na tej poduszce, bo nic innego niema. Prawda, w dwóch rogach stołu te — jakby je nazwać? — fajansowe, czy porcelanowe „ogniska domowe“ z kilku rozżarzonemi węgielkami. Nad tem grzej sobie ręce, jeśli ci w nogi zimno.
Gospodarz, oczywiście bardzo uprzejmy, telefonicznie zaprasza damy, potem zapewnia o swej radości — do której zresztą ma słuszny powód i znacznie słuszniejszy od gości — i wynosi się. Następuje chwila oczekiwania, podczas której można przeczytać spory tom. Jest to obliczone chytrze, albowiem grać, a zatem i tańczyć można tylko do pewnej godziny w nocy, idzie zatem o to, aby tańczyć jak najmniej.
Nareszcie pojawia się pierwszy gość. Słychać kroki na schodach, drzwi otwierają się, jakaś postać w ciemnym kimonie pada na kolana, a potem pięknie twarzą na ręce oparte na ziemi.
— Komban-wa! — (Dobry wieczór).
— Komban-wa! — odpowiadają Europejczycy uprzejmie, bo tyle zwykle umieją.
Ukłon jest bardzo harmonijny i pełen wdzięku. Osoba podnosi się i wesoło zbliża się do stolika, przy którym siada na własnych nogach. Jak się ta dama nazywa w języku japońskim, nie wiem, ja nazywałem ją zwykle „ciocia“. Ma ona przedstawiać element wesołości w towarzystwie i jest przeważnie tłuściutka, pucułowata, z okrągłą, uśmiechniętą i chytrą twarzą, niby jowialną i dobrotliwą. Śmieje się zawsze najczęściej i najgłośniej i daje wskazówki tancerkom.
Potem niezmiennie pojawia się druga dama, również ciemno ubrana, a którą ja nazywałem „klarnet“ dla długości jej nosa. Nie wiem, co to jest, ale ta druga dama w każdej herbaciarni ma taki długi nos i stosowny do niego katar — reprezentuje muzykę i śpiew. Wobec nosowej „emisji“ głosu przyjętej przez Japończyków, którzy umieją nutę trzymać na dźwięku „n“ (en), katar jej nietylko nie przeszkadza, lecz prawdopodobnie pomaga do śpiewu. Zaś gra ta osoba czemś w rodzaju grzebienia na kwadratowej gitarze kościanej z długą szyją.
Nareszcie zjawia się jedna „Butterfly“, osóbka malutka, w ślicznem kimonie kolorowem w wielkie wzory, kwiaty lub ptaki, z dziwną, barwną koroną na głowie. Ona też pada na twarz, cieniutkim głosikiem pokornie wyśpiewując swe „komban-wa“ i radośnie przyjęta, kuca przy stoliku. Przedewszystkiem rączki drobne i czerwone od zimna grzeje nad fajansowem „ogniskiem domowem“ i rozgląda się po towarzystwie, pociągając gorliwie nosem, czemu się zupełnie nie można dziwić, bo i ona ma katar. Niema mrozu, ale zimno jest, a Japonki nie ubierają się bynajmniej tak, jak nasze damy. Kimono też ani nawet nie widziało jedwabiu. Nie wiem, jaki to jest materjał, lecz wiem, że jest — drukowany, a nie haftowany.
Ogrzawszy ręce, młoda osoba z rękawa kimona dostaje małe pudełeczko z pudrem, zwierciadełkiem itd, i „robi się na piękno“, poczem zaczyna stroić minki do gości.
Tymczasem gospodarz z wielką ostentacją zastawia stół. Na małym talerzyku plasterki rzepy, polane sosem japońskim, surowa posiekana ryba z tymżeż sosem, wreszcie kosz, pełen „kaków“, pomarańcz i bananów. Młode osoby, bo zwolna jeszcze dwie lub trzy nadciągnęły, zabierają się do tych owoców z prawie widocznem łakomstwem; trzeba przyznać jednak, że jeść umieją bardzo estetycznie. O jakiemś mlaskaniu, ssaniu lub głośnem łykaniu ani mowy, jak z drugiej strony, dalekie są od cyrkowych sztuk, jakich z jedzeniem dokonywują Anglicy.
Pojawia się „saké“ — coś niby wódka grzana — mały kałamarzyk słabej wódki na sześć osób. Do tego miseczka głęboka z gorącą wodą i kubeczki białe porcelanowe, wielkości tych, jakich się używa do akwarelowych farb. Wasza dama bierze taki kubeczek, płucze go w gorącej wodzie, napełnia „saké“ i podaje. Należy wypić, poczem ona znów płucze kubeczek, nalewa i znów podaje — należy teraz ją poprosić, żeby wypiła, co też ona chętnie zrobi.
„Saké“ nie jest trunkiem złym i zasługującym na lekceważenie. My nazywamy ten napój wódką ryżową, w języku japońskim słowo „saké“ oznacza wogóle wino. Istotnie „saké“ więcej zbliżone jest do wina niż do wódki. Grzane — jak każdy prawie alkohol — nie jest nadzwyczajne i przypomina nasz niesłodzony krupnik. Działa łagodnie, rozmarza a potem robi człowieka sennym. Naturalnie są różne „marki“ „saké“ i różne lata. Na pokładzie statku „Yokohama-Maru“ piłem raz „saké“ znakomite, podane na zimno, w wielkich kieliszkach, jak wino. Było świetne. W Japonji sprzedają „saké“ uliczni handlarze, ale jednej osobie nie wolno sprzedać więcej, niż jedną butelkę.
Libacja trwa, gospodarz przynosi wciąż nowe kałamarze z „saké“, damy wyjmują z rękawów swoje „trafiki“ i zaczynają palić krótkie fajeczki, zwane „natamame“. Dwa, trzy dymki i po fajeczce.
Młode osoby w pstrych kimonach rozpoczynają produkcje. Jedna z nich otoczyła się bębnami i bębenkami i siada nieruchoma między niemi. Wszyscy milkniemy — a ona siedzi wśród bębenków z pałeczkami wzniesionemi do uderzenia, w czerwono-zielonem kimonie, w jakimś złocistym wieńcu na głowie, z bladą, dziwną twarzyczką w półcieniu połyskującą głęboką, ciepłą politurą i lakami — przecudna.
Zaczyna grać.
Gdyby mi kto w owym momencie powiedział, że ja kiedykolwiek za tą muzyką będę tęsknić, wyśmiałbym go, bo cóż pięknego i nadzwyczajnego może być w łomotaniu w dwa, czy trzy bębny? Tak mi się wówczas zdawało — ale dziś istotnie tęsknię i nieraz męczy mnie myśl, co właściwie ta muzyka mogła znaczyć, dlaczego ja nie mogłem wniknąć w jej duszę. Długiem rozmyślaniem, bez książek, odgadłem, że o ile gitara jest instrumentem tęsknoty i pożądania, o tyle bęben u ludzi wschodnich jest instrumentem, mającym uzmysłowić i oddać miłość — zupełnie słusznie, bo on odtwarza bicie serca, rytm krwi. I to maleństwo z drobną bladą twarzyczką w złotej koronie musiało po swojemu grać pięknie, bo gdy wreszcie skończyło jakiemś gwałtownem uderzeniem w bęben, dumnie podniosło głowę, a słuchacze zaczęli gwałtownie bić brawo.
Tańce tych dziewcząt są figuralne. Widziałem taniec z chustkami, z wachlarzami — są to rzeczy ornamentalne, dekoratywne, choć te tanie tancerki tańczą je bezdusznie i bez zrozumienia, mechanicznie. Na pierwszy rzut oka poznać można, że te wszystkie ruchy mają swój wewnętrzny sens, że one są jak hieroglify, w które na wieki zaklęto wymarzoną plastycznie poezję, ale dużo trzebaby czasu poświęcić, aby te znaki odcyfrować. Oznaczają prawdopodobnie to samo, co i my czujemy, ale takie są inne, tak odmienne...
Dokumentnie nam pod wieżą Babel Pan Bóg pomieszał języki.
Jak z tego jednak widać, „orgja“ w herbaciarni japońskiej niezbyt odpowiada naszym upodobaniom. Jako wrażenie jest dla nas zbyt wątła, zbyt słaba. Jesteśmy fizycznie i duchowo silniejsi od Japończyków, czy też może — brutalniejsi...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.