Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 90 —

pjony „rikszów“ z kolorowemi napisami i słychać ich wysokie, urywane, piersiowe „ho! ho! ho!“ Na wielkich placach lampjony ich, wiszące nisko nad ziemią, świecą jak robaczki świętojańskie, latające we wszystkich kierunkach i gasnące nagle. Z bocznych ciemnych ulic słychać „pizzicato“ japońskiej gitary, smętny śpiew lub też rytmiczne bicie w bęben... To giejsze gdzieś tańczą... Ale są też ulice wyglądające zupełnie jak pierwsza lepsza ulica europejska i gdzie fasady wielkich kinoteatrów świecą brutalną iluminacją różnobarwnych i trupich, niezmiennych świateł elektrycznych.
O takiej porze, jeśli w hotelu nudno lub niema co czytać, a nie idzie się do teatru lub do „giejsz“, najlepiej wstąpić do jakiego kupca towarów artystycznych lub ilustracyj. Nie obrażają się, jeśli się nic nie kupi, lubią pokazywać swój towar i gawędzić. Chętnie opowiadają o starych mistrzach, o różnych warsztatach, z których wychodziły najpiękniejsze wyroby sztuki, wspominają dawne czasy, szybką przemianę. Ponieważ sklepy otwarte są przeważnie do 11-stej w nocy, czasu jest dość, kupiec się nie śpieszy, a z Europejczykiem chętnie rozmawia.
Lecz wkońcu i to się wyczerpie i faktycznie — niema co robić. Zaczyna się człowiek otaczać książkami i czyta lub uczy się. Coraz więcej ceni swój cichy pokój i ogień na kominku. Czasem przed spaniem znęci go okno, rozsrebrzone księżycem. Przypomni sobie, że jest w szaro-błębitnej Japonji, kraju złocieni, wiśni, lotosów, poezji i bohaterstwa, w kraju opromienionym cichym uśmiechem Buddy i zaludnionym blademi duchami, więc spuści okno i napawa chwilę wzrok japońskim widokiem: