Portrety literackie (Siemieński)/Tom II/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Siemieński
Tytuł Franciszek Morawski
Pochodzenie Portrety literackie
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1867
Druk N. Kamieński i Spółka
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


XII.

Nie ma prawie jednego listu w zbiorze wzmiankowanych korespondencyi, aby Morawski nie wyrzekł jakiego słowa o książkach, które czytał, czy to w obcym, czy ojczystym języku. Zdania jego acz ogólne, bo w szczegółowe nie wdaje się rozbiory, pisząc pobieżnie — mają przecież wiele trafności; w kilku słowach streszczona jest wartość dzieła i pokazuje wytrawnego znawcę. Z listów jego możnaby ułożyć kronikę krytyczną dzieł wychodzących przez ciąg lat trzydziestu; jednak w téj korespondencji jaka mi służy do niniejszéj monografii niespotkałem się z ocenieniem tak wysokich utworów jak: Marya Malczewskiego, Nieboska komedya, Irydyon, poezye Bohdana Zaleskiego, Słowackiego Beniowski, i wiele innych. Zdaje się, że pisząc do przyjaciół będących mieszkańcami Królestwa, unikał mówienia o dziełach srodze zakazanych, zostawiając sobie wolność pomówienia o nich za widzeniem się. Wszakże w listach do osób mieszkających w Poznańskiém, osobliwie do krewnych swoich, rozpisywał się szeroko o niektórych dziełach przychodzących z emigracyi. I tak w r. 1845 pisał do jednego z nich o prelekcyach Mickiewicza, list następującéj treści:
„Odsyłam ci czwartoletni kurs Mickiewicza. Szkoda, że przy takiéj jenialności tyle dziwolągów. Nie myśli, ale jakieś nawały z hukiem i gromem przepędził mi przez głowę. Nie jestem zdania powszechnie głoszonego, że autor cierpi pomięszanie. Jest pewien związek w wywodach jego, często trafność, głębokość i wyższość sięgania, choć jądro fałszu wśród złotych nici osnucia, widoczne. Tułają się, plączą pomysły, a taki nieporządek w szykowaniu, taka pycha, żądza twórczości i lekkość wyrokowania, najświętsze zabijająca rzeczy, że niewiedzieć jak to nazwać, z czém porównać i co z tego wyciągnąć. Wyraźnie nie chciał pomnieć, co kościół przez 1800 lat zdziałał; nie chciał wiedzieć, że kościół ten jest na ziemi i ludzie w nim rządzą; żąda od niego niepodobnych rzeczy, intuicyi, cudów ciągłych, które tylko Bóg sam przez ten kościół czynić może i kiedy mu się podoba. Nie umiał dojrzeć, że istnienie tego kościoła nigdy w dogmatach niezmiennego i wszystko w końcu zwalczającego, ciągłym jest cudem. Chciałby on wlać w kościół tę dumę, która jego samego rozżarza, a gdy to niepodobna, chciałby w skutku téj dumy sam zostać twórcą tego kościoła. Mógł on słabszą jego stronę w ziemskiéj części z pokorą, chęcią podwyższenia, ugodnienia kościoła, na jaw wystawić; ducha członków jego wzbić wyżéj; letniość wiary kapłanom wyrzucić. Czyniono to już przed nim; lecz właśnie że czyniono, nie chciał cudzéj sławy powtarzać, chciał być twórcą swéj własnéj. Kościół nazywa urzędowym i niby na śmiech i wzgardę wystawia go, a przecież ten sam Chrystus, którego on nauki broni tak gorąco, powiedział kościołowi: że Duch jego zawsze z nim będzie! Jakże to zgodzić tę nieomylność słów boskich z kościołem, co tylko jest urzędowym?
Ze smutkiem, rozdarciem duszy, czytałem te aberracyę tak potężnego umysłu; zapłakałem sercem, że takie obelgi z ust polskich wyszły; ale położywszy wreszcie książkę odczytaną, pognałem po krótkim namyśle wątłość téj budowy nowo-babelskiéj; poznałem, że to nie bramy piekielnie wzruszyły się z swych posad, ale gwoździk tylko jeden z nich wypadł i tocząc się po brukach szatańskich, tyle hałasu narobił. Dla tego tylko ta część jego prelekcyi została tak głośną, że jest śmiałą aż do zuchwałości, poetyczną w wyrażeniach i dziełem Mickiewicza.
Powiedziałem z początku listu, że nie dostał pomięszania, ale podług mojéj intuicyi dostanie go niezawodnie. Wszedł do emigracyi, do któréj nie miał prawa, bo się nie bił za ojczyznę, piosnki nawet jednéj dla niéj w czasach boju nie zanucił — a teraz nietylko z kościoła, ale z rzymsko-katolickiéj Polski, z rozsądku nawet wyemigrował.“
Zabolało serce jenerała na to odstępstwo, w którém widział nowy dopust na nieszczęśliwą Polskę, i niezłorzecząc autorowi, wzniósł się do wyższego uczucia — i taką za nim napisał modlitwę:

Boże przyjąć racz
Całéj Polski płacz.
Wstrzymaj groźny sąd
Na Adama błąd,
Co w tak sporny bój,
Wyzwał kościół twój,
Podnieś nad nim krzyż,
Dumę jego zniż;
Zeszlij wiary dar,
Zgaś nieczysty żar;
Niech się wzniesie z win
Sławny Polski syn!
Boże przyjąć racz
Całéj Polski płacz!



Panie! brat to nasz,
Serce jego znasz.
Łatwo zbłąka szał
Pychę wielkich chwał.
Lecz niech Twoja dłoń
Grzeszną dotknie skroń;
A tam przed tron Twój
Taki tryśnie zdrój,

Takich żalów jęk,
Takiéj pieśni dźwięk,
Że z podniebnych chmur
Twych aniołów chór
Święty słysząc rym,
Hymn swój zleje z nim!
Boże przyjąć racz
Całéj Polski płacz!



Zwróć go Panie, zwróć,
Okiem ojca rzuć,
Maż ten wzniosły dąb
W taką runąć głąb?
Maż ta gwiazda spaść
Z takim wstydem zgaść?!
Boże, przez twój cud
Pociesz biedny lud;
Już on tyle mąk
Z Twoich przyjął rąk;
Starych zbrodni pył
Krwią i łzami zmył;
Codzień nowy jęk,
Codzień kajdan brzęk,
Codzień wyższy grób,
Bo twych sięga stóp!
Boże przyjąć racz
Całéj Polski płacz!“

Piękny ten wiersz był drukowany w Przeglądzie Poznańskim. Autor, jak tyle innych swoich, nieraz bardzo cennych utworów, rzucił go mimojazdem na końcu listu z zastrzeżeniem: te wierszydła tylko dla ciebie, i organisty i dla mnie.“ Odświeżając go czytelnikom, czynię to w intencyi, żeby odsłonić nową stronę jego duszy, która w cichości zanosiła modły za nawrócenie wieszcza, uważając to za skuteczniejszy środek, niż otwartą polemikę, któraby może zajątrzyła tylko, a nic naprawiła skrzywionéj dążności. Mąż gorącéj wiary wolał ufać modlitwie niż argumentom, które choćby najgruntowniejsze, w pewnych chwilach zawrotu, nikogo przekonać nie zdołają.
Kiedy wyszedł Listopad, romans Henryka Rzewuskiego, tak opisał wrażenie swoje po przeczytaniu tego dzieła:
„Autor Listopada jest zapewne z piszących prozą, najwięcéj utalentowany, i dzieło całe znakomite, warte co rok nowego odczytania. W trzecim czyli ostatnim tomie upadła przecież wysoka jego zdolność. Charaktery, oprócz jednego, do końca utrzymane; tło czasu z prawdą wystawione; interes żywszy niż w tomach poprzedzających, a przecież tom ten daleko niższy od poprzednich. Każdy poeta lub romansopisarz powinien sam kwiat swojéj treści wybrać, czyli to, co ma najwięcéj poezyi, w obrazach dramatyzować, uwydatnić w akcyi. Tych scen najgłówniejszych, najpoetyczniejszych, opuszczać mu niewolno; niewolno ich do opowiadania zniżać, lecz koniecznie w akcyi wystawić je trzeba. Co ma najwięcéj dramatycznego i poetycznego w sobie treść jaka, to téż najszersze miejsce zabierać powinno w dziele. Wszystko to są warunki sztuki, od których odstąpić nie można bezkarnie, i żaden prawdziwy geniusz nie odstąpił od nich. Zobaczmy co autor zrobił, czy historya sama nie jest poetyczniejszą od jego poematu? Autor krótkiém opowiadaniem zbywa porwanie wśród Warszawy króla, a przecież był to czyn nadzwyczajny, przewracający całego narodu i wyobrażenia i porządek społeczny. W téj to niesłychanéj odwadze konfederatów, w tém przejęciu nagłém króla z szczytu godności najwyższéj do doli jeńca wleczonego przez pola i lasy — mieści się właśnie najwyższa poezya. Wiemy z historyi o zasadzkach, o przechowywaniu się konfederatów tak długo śród stolicy; o śmierci sługi, osłaniającego swego króla, o opuszczeniu tegoż króla w niebezpieczeństwie przez innego Poniatowskiego; o skutku wieści téj rozgłoszonéj zaraz po stolicy; o ruchu całego garnizonu moskiewskiego; przestrachu magnatów; wleczeniu króla bez trzewika i kapelusza przez okopy. Wszystko to wiemy, lecz z historyi tylko, bo autor Listopada i w tym nawet względzie nie chciał interesownym czynić króla elekcyjnego. Cała Warszawa u niego po tém zdarzeniu jak trup nieczynna. Dobry poeta byłby okazał, jak zdarzenie to odbiło się w umysłach pałacowych, w uczuciu gminu, w imaginacyi wszystkich warstw społeczeństwa. Autor Listopada ani o tém pomyślał. Cóż mi po tém, że podrzędne treści swojéj obrazy pięknie rozwija, kiedy główne, najpoetyczniejsze, więcéj niż miernie wystawia. Wywleczenie króla za miasto, zbłąkanie się konfederatów w lesie bielańskim, ta niepewność, trwoga, nadzieja, rozpacz, przelatując z serca króla do serca konfederatów i znowu odwrotnie; te wszystkie rozrywania się na części, nawoływania po lesie; szukanie dróg, gubienie; odnajdywanie króla w ciemności leśnéj; wszystko to stokroć bardziéj zajmujące i w tylu rękopisach i w Ferrandzie, niż w romansie polskim. W dniu nawet egzekucyi Warszawa ta zawsze trupem u autora. Dzień ten trzeba było wystawić z głębszém, niespokojniejszém życiem. Dzień taki powinien coś zapowiadać niepewnego; nurtowanym być przez skryte spiski do odbicia konfederatów. Władza stanęła groźnie z wyniesioném w nocy rusztowaniem, lecz i gorączkowy stan stołecznego ludu, powinien także wydawać się władzą. Zbrodnia ta tylko polityczną była zbrodnią; a konfederacya tylu przychylnych, jak sam autor mówi, miała w Warszawie. Jakże to poetyczno-groźna postać musiała być téj stolicy! Autor ją niemą, głuchą i zimną zostawia. Czemu nakoniec króla nie wystawił mówiącego za mniemanymi królobójcami? (bo istotnie nie mogli myśleć o królobójstwie zgubném dla ich sprawy). Król broniący winnych przed sądem! Co za obraz! Autor go odrzucił, starał się nawet zniżyć, uśmiesznić; bo to król tylko elekcyjny, a tu szło o ukazanie wyższości autokratów nad stworzonego przez lud władzcę. Kilka tylko najpoetyczniejszych dotknąłem obrazów. Cóż autor z niemi zrobił! Godziłoż się tyle poezyi podeptać i zniszczyć?
Będą autorowi zarzucać, że nic nie mówił o jarzmie moskiewskiém, ciążącém wówczas nawet zbrojną siłą na stolicy i kraju. Ten sam zarzut robiono autorowi Kirgisa, że na stepach nie przypomniał sobie Polski. Zarzuty te są niedorzeczne; bo w wolnych tylko krajach czynić je można wolno piszącemu. Waryatem byćby trzeba; aby dla wierszy lub romansu wystawiać się na Sybir i knuty; zwłaszcza kiedy już raz zakosztowano goryczy wygnania.
Inny ja i gruntowniejszy uczynię zarzut autorowi. Tak on wysoko uidealizował Zosię Strawińską, że już ją na tym szczycie koniecznie utrzymać należało, aby wiarę naszą w taką doskonałość umocnić. Ale cóż się stało? Dawny jéj kochanek, któremu była przewiniła, którego wszystkie zabiła nadzieje, brat męża, wojownik dzielny, najszlachetniejszy, najnieszczęśliwszy z ludzi, haniebną ma umierać śmiercią. Zdaje się, że ta Zosia która tyle mu winna, ta Zosia tak tkliwa, szlachetna, religijna, doskonała, coś przynajmniéj dla niego w téj okropnéj sytuacji uczyni; a tu nic a nic. Pieści się z mężem, kłopoci jego chorobą; przyjmuje księcia moskiewskiego; układa podróż za granicę, a żadnego czynu, żadnego nawet słowa nie ma dla Michała. Jakże mam autorowi twórczość wielką przyznać, kiedy z takiéj sytuacyi, z takiéj duszy nic wydobyć nie umiał? Poświęcenia się niewiast w rewolucyi francuskiéj powinny mu były wskazać wzór, ułatwić naśladownictwo. Ale nie — autor nic stworzyć nie umie.
W początku mego listu powiedziałem, że tom ten jest bardziej jeszcze zajmującym, niż poprzednie, co przecież przy tylu wykazanych błędach zdaje się być sprzecznością. Nie jest nią wszakże. Gdyby autor był gorzéj jeszcze ułożył tom ten trzeci, zawsze byłby zajmującym, zwłaszcza dla nieświadomych historyi; bo katastrofa sama przez siebie już tak jest zajmującą i tyle ma dramatyczności w sobie, że zawsze żywo interesować musi. Lecz zdolność autora nic nie utworzyła ku podniesieniu treści, a poezyę tylu obrazów zniszczył bez litości.
Z wyjątkiem błędów przytoczonych wszystko znajduję piękném. Epilog tylko nudny, niepotrzebny, a za niektóre przypiski wart autor.....
Pierwsze wrażenie wylałem w tym liście. Zachowaj go, abym z zimniejszą kiedyś krwią odczytał.“
Niepodobna trafniéj namacać tendencyi Rzewuskiego w Listopadzie, jak to w powyższym liście zrobił Morawski. Rzeczywiście autor tego zbyt podnoszonego romansu nie śmiał się zmierzyć z wielkiemi figurami i zdarzeniami historyi, żeby nie czuć się zmuszonym do przedstawienia ich z fizjonomią poetycznéj prawdy, coby go było zwróciło z drogi, którą sobie iść zamierzył. Pani Staël powiada o książkach tego rodzaju: że nie tém grzeszą, co w nich jest, lecz tém, czego w nich nie ma.
Zobaczmyż jak znowu ocenia Pamiętniki, i co mówi o literaturze emigranckiéj.
„Odsyłam ci książkę. Może być, że pamiętniki te są prawdziwe, może téż skomponowane; bo niektóre wyrazy, jak np. odznaczać się, nie były wówczas znane. Jest takich wyrazów więcéj. Może szlachcić jaki bywalec to skreślił i wydukwiał powoli; może téż sam Gaszyński. Zgoła pamiętniki te nic dramatycznego, nic nowego, nic charakteryzującego wyższe indywidualności nie mają. Wielkie to ubóstwo i w obserwacyi natury i ludzi i w zdarzeniach. Najmniejszego nowego światła nie rzuca na samą konfederacyę; żadnéj rozmowy nawet z Washingtonem, słowem nic, oprócz jednéj anegdoty o Kiepskim, dość dobréj lecz już dawno znanéj.
Nie wiem jak inni sądzić będą; lecz moje zdanie jest takie. Co za różnica od Paska, a zwłaszcza nieoszacowanego Kopcia! Rogowski, jest to najbiedniejsza bieda między pamiętnikami. Cóż że mi o śmierci Puławskiego kilka dał szczegółów, i kto zaręczy, że prawdziwych, kiedy ani rozkazu dziennego z powodu jego śmierci mi nie przytacza, ani o żadnéj jego pozostałości w papierach i notatach nie mówi; ani o tém, co się z pozostałymi Polakami stało. Wszyscy Amerykanie, sam nawet Washington milczą jak posągi; ani słowa żalu po nim, ani oddania czci zwłokom cudzoziemca, ani pocieszającéj łzy dla pozostałych. Sama nawet śmierć tak opisana, że niepodobna pojąć, jak mieli czas zsiadać z koni i unosić trupa. Jeden szczegół o szkaplerzu zgubionym ma coś uroczystego, tajemniczego. Ale najbardziéj mię to indygnuje, że Puławski będąc nadzwyczaj poetyczną figurą, co pierwszy podniósł, zbudził naród z snu podłości i korrupcyi, a tu wystawia go bez najmniejszego wdzięku; wszystko zmalone, obdarte z uroku. Gdyby przynajmniéj przy braku wszelkiéj obrazowości prawda coś zyskała na tém ale nic, nic i jeszcze nic.
Nowy to dowód, że byle co przyszło z emigracyi, tak już ślepo chwalimy. Toż samo było z tylu poezyami szumnemi, a nędznemi. Szczęściem już straciliśmy podobną ślepą wiarę w ukraińskie i wołyńskie płody, którym także dość wydziwić się kiedyś nie mogliśmy. Ja dla emigrantów jestem co do literatury surowszy, niż dla innych; bo oni mają więcéj czasu do rozjaśnienia rzeczy, więcéj sposobności wśród wykształconego ludu do wytrawienia siebie; więcéj wolności do wydania swych myśli i uczuć, słowem, do wszechstronnego wykształcenia siebie. Jeżeli więc są takie mierności, jak Rogowskiego pamiętniki, tak piszący dramata, jak Słowacki, tak siejący fałsze i historyczne i religijne jak Mickiewicz w swoich prelekcyach — nie mogę bez oburzenia się mówić o nich, pomimo cześci dla ich wyższości. Niech oni tylko wiedzą jak ich sądzimy i sądzić umiemy, a pewno na lepsze się zmienią.“
Na nieszczęście ta umiejętność sądzenia nie dochodziła do emigracyi, która w przekonaniu, że kraj przyjmuje jéj pisma literackie i polityczne jakby święte, nietykalne orakula, nie oglądała się na sąd domowy. Kto sobie przypomni te czasy, przyzna, że tam nawet, gdzie wolno było mówić o pismach emigranckich, nigdy się nie ważono zaczepiać o ich płaskości lub niedorzeczeństwa. Lękano się opinii tych, co mieli interes propagowania wszystkiego, co przychodziło z zagranicy. Sam Morawski widać ulegał jéj, kiedy swoich trafnych uwag nie powierzył żadnemu publicznemu pismu, tylko je składał poufnym osobom. Śmiałe, otwarte i gruntownie praktyczne głosy w kraju, byłyby może zapobiegły niejednéj klęsce, i zdjęły mgłę uroczą, otaczającą każdy płód emigrancki. Co więcéj, emigracya tracąc na nieomylności, sama nie myliłaby się w swoich rachubach. Zawsze były u nas utyskiwania; energii przekonań — nigdy.
Nie mogę jeszcze pominąć listu jenerała o poemacie ks. Hołowińskiego: Dzieciątko Jezus.
„Czytałem téż owe tak teraz głośne poema X. Hołowińskiego, które tak uwielbił Kraszewski, że je najwyższą i najdoskonalszą nazwał epopeją, z którą żadna poezya teraźniejsza równać się nie może. Ja znalazłem te poema najnędzniejszém i najnudniejszém, mimo kilku miejsc szczęśliwych. Wprawdzie z podań o ucieczce i powrocie świętéj rodziny, zebranych w ziemi świętéj, i przez ojców kościoła zachowanych w ich pismach, piękne bardzo poema dałoby się ułożyć, choć trudniejsze od wszelkich innych poematów, z powodu obrazowania nieco oryentalnego, prostoty ewangelicznéj stylu, a przecież koniecznéj poezyi. Lecz ksiądz Hołowiński wszystko wziął na warsztat co tylko znalazł w tych księgach; nie umiał zrobić artystycznego wyboru, nie miał uczucia piękności estetycznéj. Kto chce święte dzieciątko wziąść za bohatera poematu, powinien wszystkie brudy przywiązane do człowieczeństwa odrzucić, a wszędzie bóstwem jego przebijać, i w przeczuciach i w skąpych bardzo wyrazach i w drobnych jeszcze czynach. Dzieciątku świętemu naiwność tylko ludzką, dziecięcą, zostawić należy z człowieczeństwa. Autor zaś wystawia Matkę Najświętszą piorącą pieluchy brudne i z tych brudnych kropel spadających na ziemię, wytryskujące rośliny balsamiczne. Nie ma przytém najmniejszéj poezyi słowa, jak w przekładzie Szekspira; gdzie niegdzie szczęśliwy wiersz lub obraz, lecz w ogóle jest to najrozwleklejsza gadanina w krocie przystrojona rymów. Jeden tylko obraz oryginalny i poetyczny w całym poemacie znalazłem, to jest gdy Dzieciątko Jezus ubiegając się za kwiatami, weszło na grób Jeremiasza. Mógłbym dodać i nieszczęścia Judei; cóż, gdy tak rozwlekłe, że aż ckliwo się robi. Ksiądz H. pięknie opisał życie swojéj matki, pielgrzymkę do Jeruzalem — lecz poetą nie był, nie jest i nie będzie in secula seculorum. Lecz jakże mu to wyperswadować, kiedy Kraszewski zawyrokował, że jest nim i wyższym nad wszystkich!“
Przytoczyłem ten ustęp listu, żeby pokazać, jak delikatnym smakiem prawdziwego znawcy poznał się jenerał na niedostatku najważniejszéj rzeczy w pomienionym poemacie. Kilkanaście lat zaledwie minęło, a już o utworze tym nikt ani wspomni. Mogło być w nim cokolwiek woni nowości — atoli ta dawno ulotniła się. Tylko jedna prawdziwa poezya jest tą zaprawą, która daje życie; nieraz lada piosenka, byle z tą niebiańską zaprawą, żyje dłużéj, niż sążnista epopeja.
Z powyższych kilku zdań można powziąść wyobrażenie o doskonałym krytycznym zmyśle Morawskiego, i o zasadach, z których wychodził. Pojęcia jego o sztuce nigdy nie były ciasne, dążność zawsze wzniosła, szlachetna, a chociaż wiele zważał na formę, robił to z przekonania, że co piękném jest w sobie, piękném być powinno i na zewnątrz. Zresztą o ile był surowym dla cudzych utworów, o tyle, a może i więcéj dla swoich, bo je najczęściéj lekko sobie cenił. Miał on to wieczne niezaspokojenie, będące wysokich artystów udziałem, że z niczego się nie cieszą co zrobią, w czém wręcz są niepodobni do płytkiéj mierności zawsze zadowolonéj z siebie. Tylko ten, kto nosi w duszy ideał, może chorować na wieczne niezaspokojenie; les difficiles sont malheureux, powiedział Lafontaine; zwykłych ludzi nie napastuje ta szczytna choroba.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Siemieński.