Pokolenie Marka Świdy/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Pokolenie Marka Świdy
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1929
Druk Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III

Wyszły z wiosną pługi na Jordanowickie pola. Ożyła ziemia z długiego snu od czasów dalekiej martwicy listopadowej. Oto i ona, ocknięta, zaczęła drgać pod stopami ludzi, którzy zimę przebyli w zamęcie odurzenia, w zgiełku kłopotów, walk, radości. Dotąd nieopamiętani, jak pijani, nie poznawali swoich wielkich dni, i siebie samych, i świata, i niczego na świecie. Wszystko było zbyt nowe, za mocne. I ani chwili wytchnienia! Potokiem, potopem zlewały się wydarzenia, przewroty, zjawy nieoczekiwane, nieproszone dary hojnego losu. Jak we śnie... Skręcało się serce w bólu, radości i wnet zamierało. Lada chwila zerwie się czarodziejski sen i wychynie wszystko dawne, przeklęte i na wieki wieków już pożegnane. Zamęt czasów, nawała wisząca odę wschodu i zachodu, codzienne wieści, codzienne groźby czyniły wszystko wątpliwem. Człowiek żył trwogą, myślał jak w gorączce, budował chwiejnie, poomacku, na niepewne. Nie mógł się opamiętać, nie dano mu zebrać woli, skupić myśli. Patrzał na to daleki, potężny świat. Zimno, badawczo, ze spokojem okrucieństwa, z bezwzględnym uśmiechem oczekiwania, jak na widowisku, gdzie idzie gra o?ycie i śmierć istot jakichś udanych, doskonale obojętnych, okazujących pokraczne, pocieszne teatrum nieznanego narodu, który nagle zjawił się na świecie niespodziany, nieproszony. Sam na sam porał się Polak ze swoją wolnością.
Wbrew i naprzekór siostrze entuzjastce brat Kuba dopiero z wiosną zaczął swoją radość. Przez całą zimę chodził chmurny i zatroskany — teraz odżył wraz z ziemią, z którą był zrosły. Wchłaniał dech wiosny, wilgotny zapach rozoranej gleby, ogarniał oczami miłości ciemną zieleń obudzonych ze snu ozimin, witał rozkwitłe na miedzach krzaki tarniny. W cieple słońca odżyło w nim serce zgnębione nowością i nieufne. Tu, w polu, gdy orał pod nowy siew, zapatrzony w siną drgającą w blasku dalekość, zasłuchany w natarczywą skowronkową pieśń, dostrzegł nagle, jak w przypomnieniu dawnego snu, jakby mu zdjęto w tej chwili z oczu bionę ślepoty... Dopieroż opamiętał się zdumiony. Toć inne jest wszystko na ziemi, inne obłoki na modrości nieba, nowy niebywały wiew płynie powietrzem... Wszędzie w obrazie przyrody leży niepojęte znamię uroku, błogosławieństwo, uśmiech ziemi. Aż nabrzmiały łzami oczy zapatrzone w widziadło cudu, wszędzie ona, niewidzialna, jak powietrze wchłaniane w każdym oddechu, żywa i żywiąca — Polska. Zadumał się w sobie brat Kuba i zapamiętał się zeszczętem. Równo i cicho chodziły pługi.
Koło południa dojrzał od strony dworu siostrę. Janka biegła niemal, zdaleka wołała, czyniła bratu jakoweś znaki, powiewała jakimś papierem. Kuba nastroszył się, ścierpł. Serce uderzyło szybciej.
— Nie, nie, nie! — Zaprzeczał i upewniał się jeno dla przekory sobie.
— Bo jakże? Skąd, u Boga? Ale już uwierzył.
— Co? Co? — Nie dosłyszał wołania, więc pytał, choć już wiedział.
— Wilno zdobyte!
Co za smutek! I co za radość... W jednej sekundzie na obie strony rozwarło się serce. Jeszcze boli żal zawodu, a już śmieją się oczy. I to swoje, z pod serca, rodzone. I tamto własne ukochane. Bezmyślne pytanie — cóżbyś ty wolał?
Janka patrzy badawczo.
— Tyś pomyślał...
Ujęła go za ręce z serdecznem wylaniem, kobiecem i siestrzanem — nigdy nie bywało między nimi czułości. Kuba nie mógł wstrzymać łez.
— Ale powiedz, Kuba, choćby z Markiem stało się najgorsze... Choćby — nie daj Boże — śmierć... Powiedz, gdyby nie było kiedyś tysięcy takich jak on — któżby teraz poszedł był na Wilno?
Szli ku domowi w jakiemś łączącem milczeniu. Znali swoje myśli. Zaginiony brat zbliżył ich, zapoznał ich ze sobą nawzajem i tak już było trzeci rok. Stał się on teraz w domu bardziej widomy i obecny, niż ongiś, gdy przebywał stale, obcy, zamknięty w sobie i milczący. Czekali ze spokojną, niczem nieumotywowaną nadzieją. Gorączkowe spodziewanie się, pełne przeczuć i zawodów, zaczęło się dopiero od śmierci ojca.
Dziwnie umierał stary dziedzic. Życie do starości upłynęło mu z dnia na dzień bez wydarzeń i zamiarów, zagrzebane na roli, w spokoju i ciszy, które zamurowały go szczelnie od świata, pogrążyły w zadowoleniu i w prostactwie. Dopiero w ciągu dwóch ostatnich tygodni konania dobył się zeń na jaw świat polotnych myśli, jakby cudzych, zabłysnął w nim i zgasł nikomu w rodzinie nieznany, zakopany skarb. W tych dniach mówił dużo, w pośpiechu, przemagając cierpienie, które go dławiło i dusiło. Skarżył się na swój czas, pusty i okrutny, popowstaniowy skazany na gorzką pokutę, na nicość. Błogosławił wojnę światową. słowami niebywałemi, jak poeta, jak myśliciel malował jej wizję. Wraz ze łzami wylewał swoją radość, że dożył Polski. Płakali razem z nim żona i córka, i syn i stary doktór Niemyski z Zajęczna.
— Byłem niczem aż do śmierci, taki był mój czas dla małych ludzi, nawet dla większych. Iluż zmarniało! Słuchaj ty, Kubo, synu i ty, Janko... Bądźcież godni wielkich czasowi Żyjcie jak ludzie! Kto jeszcze wie, co bądzie w tej Polsce? Wszystko może być. Ale wy zawsze z lepszymi. Któż lepszy? Ten, co dla niej chce najwięcej, nie dla siebie, albo dla swoich. Nie wszyscy Polacy siedzą po dworach, tamci też ludzie — urodzeni dla lepszego lósu. Nie pożałuj, Kubo, twojej ziemi dla tych ciemnych i chciwych. Ty stracisz, zyska ojczyzna. Zamało jeszcze nas Polaków na taki wielki kraj; któż nas obroni i zasłoni? Bądźcież uczciwi nietylko w życiu własnem, ale i z Polską.
Tak mówił na śmiertelnem łożu zapamiętały wróg Rządu Ludowego i reformy rolnej. Przypomniał sobie starego fornala Tomasza Zawiślaka, który jeszcze za ś. p. ojca służył w Jordanowicach i poszedł był na łaskawy chleb, na żebry. Wyznał nie przed księdzem na tajnej spowiedzi, lecz wobec swoich krzywdy, jakie czynił był dziewkom po okolicy, paniczem będąc. Łzami uczcił dzieci własne, potopione, podrzucone, pomarnowane bękarty, zmarniałe w nędzy, lub po kryminałach... Mętnie widziały jego oczy jakowyś lepszy świat, gdzie wszystko inaczej. O tem najchętniej gadał, szeroko, bałamutnie, chwilami wzniośle i pięknie, jakby w proroczem zachwyceniu. Syna Marka błogosławił.
— Gdyby nie wrócił, czcijcie jego pamięć świętą, albowiem on to wsławił nasz nędzny ród. On odkupił moje leniwe niedołęstwo. A gdy wróci do domu, niechże będzie najpierwszy! Daj Boże, niech wraca zdrów i cały, ale może przywlec się o kulach jako nędzarz, ranny na wojnie, kaleka, sponiewierany w okropnościach moskiewskich. Dla niego całe wasze serce... Pamiętaj o nim zawsze, Kubo, jak rodzony ojciec. Nie potrafi on dbać o siebie, ani zechce. Postrzeleniec i narwany, ale w nim jest skarb ukryty. Wszyscy pamiętajcie, żeby jego serce zawzięte, żeby jego tajemne chcenie i zapalczywość nie przepadły na marne, jak bywa po ludziach. Wspomagajcie go zawsze i dbajcie jak o małe dziecko. Kto wie, co z niego wyrośnie? Może... Dużo on może potrafić. Ale pamiętaj, Kubo, starszy synu — on nigdy nie zarobi na siebie.
Umarł stary Świda i spoczywa pod lipą na cmentarzu parafjalnym w Kąkolownicy. Jego ostatnie dnie pełne były jakowychś odkryć i postanowień, jak gdyby dopiero teraz połapał się w sobie, opamiętał i miał rozpocząć nowe, lepsze życie. Jego ostatnie słowa były o zagubionym synu. Ocknął się na chwilę już przy gromnicy, gdy na kolanach odmawiali nad nim litanję za konających swoi i domownicy, i służba. Przytomnie rozejrzał się dookoła po wszystkich. Zapytał:
— Marek nie wrócił?
— Jeszcze... nie — wyjąkała rozszlochana stara żona.
— Jak tylko wróci... budzić mnie zaraz!
Zamknął powieki, usnął, umarł.
Janka dojeżdżała zrzadka do Warszawy po nowiny. Wciąż jeszcze czyniła starania, by zdobyć wieści o bracie. Poznała wielu jego kolegów i chlubiła się tem, że oni właśnie pierwsi stanęli w Wilnie. Chodziła po rozmaitych biurach reemigracyjnych, przesiadywała całymi dniami w ponurych barakach powązkowskich, rozpytywała o brata rzesze powracających nędzarzy, słuchając straszliwych opowiadań z kraju zatracenia. Ze stolicy zazwyczaj przywoziła pełną głowę nieopisanej kaszy, nasłuchawszy się wieści, opowieści, bajd i plotek. Bywała w sejmie, na odczytach i wiecach i zmykała czemprędzej do domu. To, co się działo w Polsce, nie dawało się przeniknąć. Jedni powiadali — Piłsudski i koniec, więcej nie trzeba. Reszta: wszystkoby się ułożyło, gdyby nie on. Zdumiewała ją ponurość miasta i ludzi. Ta jest stolica kraju w epokowym, pierwszym roku wolności?! Spotykała na ulicy oficerów gadających po moskiewsku, spotykała i szwargocących po szwabsku. Gdzie się pokazała, pakowano w nią okropności o kradzieżach, o zdradach, o świństwach. O korupcji i bałaganie we wszystkich urzędach i na wszystkich frontach. Paskarze panoszyli się we chwale, drwiąc z głodu, nędzy i rządu. Dygnitarze państwowi chodzili w dziurawych butach. Gazety szczuły się na wyścigi, produkowały skandaliczne rewelacje. „Myśl Niepodległa“ Niemojewskiego i kazania księdza Skargi-Oraczewskiego i szczytne pantominy Bajtla, filantropa i szklarza. A jutro zamach stanu! Anegdoty o chamach sejmowych, anegdoty o pani Paderewskiej. Zamach stanu odłożony na piątek! Kompanje Milicji Ludowej defilowały przez ulice w najsprawniejszym żołnierskim szyku, śpiewając „Czerwony Sztandar“ jawnie i oficjalnie. — Sędziami wówczas będziemy my.. Wówczas — to znaczyło dziś, jutro. Wszystko wisiało na włosku, było iluzją, krótkim snem. Łagodność pierwszego gabinetu była w najwyższym stopniu podejrzaną. Francuzi wciąż zwlekali z pomocą, gdy na wszystko co było w Polsce czerwonego wystarczyłaby jedna jedyna czarna dywizja. To też tłumy rozkochane we Francji wystawały w dzień i w nocy pod oknem Bristolu, w którym powiewał zbawczy Tricolore, przywieziony przez pełnomocnika jedynego legalnego rządu narodowego In Partibus Fidelium w Paryżu... Wreszcie czerwony gabinet położył się, zmorzony własną łagodnością, bataljony Milicji Ludowej wciąż ze śpiewem „Czerwonego Sztandaru“ na ustach poszły na front bić czerwoną armję. Balkony na Nowym Świecie waliły się pod naporem wygłodzonego entuzjazmu, gdy do stolicy wjeżdżał Ignacy Paderewski. Urywały, się sznurki improwizowanej uprzęży, gdy tłumy obwoziły po Warszawie Wojciecha Korfantego. Ku końcowi stycznia rozpoczęła się wiosna narodu.
A tymczasem w Belwederze...
— Nie. Z tego nic nie będzie!
— Trzeba rządy oddać Francuzom!
— Nic, tylko Amerykanie!
— Niechno przyjedzie Haller!
— Namby tak bolszewików, na jakie trzy miesiące!
— Rozpędzić sejm! Dyktatura Piłsudskiego!
— Nie bójcie się, Dowbór już ciągnie na Warszawę z armją Wielkopolską.
Ludzie inteligentni powtarzali bajdy niestworzone i tem nawzajem żywili się na codzień, jak chlebem powszednim. Niebawem wszyscy przywykli do tej strawy. Uczciwi patrjoci poglądali po sobie ze zdumieniem i codzień szerzej otwierali oczy.
— Wiesz pan, kto został mianowany starostą w Sporyszu?
— Kto?!
— Ten!!
— Ten? Ten?
— Ten sami!
Nazajutrz nowy vice-minister aprowizacji.
— Jakto? Oni?! Niepodobieństwo!!
— Ależ tak!
— Blaga!
— No mówię panu!
— Absurd!!
— U nas? Teraz? Wszystko idzie.
Niedouczone młode błazny, arystokratyczni lalusie z przedzieloną głową uciekali przed wojskiem do nieprzeliczonych zakamarków ministerstwa spraw zagranicznych i szastali się po całej Europie w niewyjaśnionych misjach za parytetowe, marki, w sleepingach. Zatęchli w c. k. służbie hofraci pospołu z żonatymi, „na Polkach“ czynodrałami z Carewokokszajska narządzali w Polsce młode państwo. Wszędzie fachowcy! Niedorznięci przez bolszewików sztabs-kapitanowie domagali się szarż generalskich i pierwszeństwa przed dyletantami i buntownikami z Legjonów. Dekowali się na wygodnych przydziałach tymczasowo, na peredyszkę, póki tam („u nas“) nie zwycięży Denikin, W tych mętnych wodach pono krążyły tu i owdzie istoty ciche, mrówki niewiadome, niedostrzegalne. Brnąc przez błoto, trudziły się zajadłe, warjackie, opętane Polską. Była taka legenda o szlachetnych widmach, gdyż nie znać ich było nigdzie ani słychać i nikt o nich nie mówił. I była chyba prawdą, bo czemże u licha trzymało się jeszcze wszystko i czemu posuwało się z dnia na dzień ku lepszemu przez wszystkie zapory i skandale? Była ich nieprzebrana moc, byli wszędzie, we wszystkich warstwach, we wszystkich dzielnicach, na wszelkich urzędach, na wszelkich frontach, we wszystkich obozach i partjach. Na nich to stała, trzymała się nimi Polska i z mozołem, pod przychylnem okiem opatrzności dźwigała się z trzęsawiska.
Kuba zakopał się i okopał na folwarku przeciwko całemu światu. Nie chciał wiedzieć, co się gdzie dzieje, nie czytał gazet. Gdy Janka wracała ze stolicy i wytrząsała ze siebie to, co w nią tam napchano, nie chciał słuchać i uciekał w pole. Wiedział swoje. Chciał spokojnie upajać się radością i nie dawał, by mu kto do słodyczy czarownego puhara dolewał warszawskiego paskudztwa. W polu nic mu nie mąciło uciechy. Urodzaje były piękne. Zboża pobielały i szumiały pieśnią dostatku. Z ukochaniem patrzał na niwę własnego, polskiego żyta. Nie na rekwizycję dla Niemca, nie jak dawniej dla Moskala na podatki, ale dla siebie zbierze i zwiezie ten dar boży. Dla siebie i dla Polski. Słodko zbierać nawet na niesprawiedliwy kontyngent i oddać co do ziarenka wszystko, co tam przepisano — przecie nie w obce ręce. Gdy się cieszył przychówkiem, kiedy kupował konia, wiedział, że to jego, że zabrać mu tego nie ma prawa nikt — jeden rząd na potrzeby armji na froncie. Było to zaś to samo, co przełożyć z jednej kieszeni do drugiej — obie są własne. Wyśmiewał się z Janki, że chciała wszystko a wszystko zrozumieć, że trapiła się tem i szukała po gazetach i w Warszawie najlepszej polityki dla wyzwolenia ojczyzny.
— Ty jesteś prościuch, ciemny chłop!
Mawiała czasami — cham. O chłopa się Kuba nie obrażał. Chłop to ziemia. Ziemia to Polska. Któż ma nią władać i rządzić? Źle czy dobrze, mniejsza o to, ale inaczej być nie może. Tu niema dwóch zdań! Jak wszyscy samotni myśliciele z głębokiej prowincji, Kuba był kategoryczny. Ułożył sobie w głowie własną Polskę raz na zawsze i to mu wystarczało. W niczem go nie mogły ponadwyrężać żadne nowiny, rewelacje, agitacje i dyskusje. Miał Naczelnika Państwa, rząd. Sejm i armję Tym dalekim mocom przekazał wszelką władzę, myśl i wszelakie troski. Sobie zostawiał siedemnaście włók jordanowieckiej krainy i niewielki obszar najbliższej okolicy, która pokrywała się niemal z granicami gminy Kąkolownica. Nie każdego było stać na taki światopogląd. Ale Kuba ukończył cztery klasy i rozumował w trybie uproszczonym. Zresztą co innego miał na głowie. Ze śmiercią ojca, który był upartym manjakiem staroświeckiego gospodarstwa, miał ręce rozwiązane i z żelazną energją jął się wielkich reform i meljoracji w swojem państwie. Gospodarkę przeobrażał na czysto zarodowohodowlaną i w dalekiej wizji oglądał wspaniałą krowią rasę polską, której początek dadzą na okolicę jego reproduktory, a na cały kraj niezliczone pokolenia jałówek i byczków, pochodzących ze sławnej jordanowieckiej obory. Wertował dzieła specjalne, odbywał dalekie podróże do Wielkopolski dla zwiedzania znakomitych obór, pracował, marzył, tworzył.
O tej porze Marek dusił się i topił się z upału w ciasnocie i w okropnym zaduchu parowca „Balikpapan“ na wygładzonych jak szkło, białawych, oleistych wodach morza Nan-Hai. Jeszcze wczoraj pogrążony był w ekstazie radości. Nie mógł się opamiętać w tej nowej, jeszcze jednej fazie swojego losu. Rozjątrzony był rozkoszą przeobrażenia. Wszystko, co w sobie miał i czuł, było nieuchwytne. Patrzył w świat nie swojemi myślami, nieoswojone w nim było jeszcze każde włókienko mózgu. W nieprzerwanym uroku upojenia dozwalał, by mąciła się w nim prawda z ułudą. Sam przed sobą stał się urojeniem niepodobnem do sprawdzenia. Wymykał się sobie, igrał swawolnie, jak dziecko z ogniem, ze straszliwem niebezpieczeństwem pomylenia swoich snów z tem, co jest. Co chwila odrywał się od prawdy dnia i godziny, od siebie i miejsca, gdzie jednak mimo wszystko znajdował się z całą pewnością. Pogmatwał się cały. Gdzież tu jaka pewność? Jedno było; radość. Urodziła się ona w chwili, gdy holownik odczepił się, wywlókłszy statek na obszar morza. Kiedy poczuł, że oderwał się od lądu, a okiem zatoczył po nieznanym ogromie wód, odłączyła się od niego cała żywa pamięć o tem, co było — jeszcze przed sekundą było i znikło. Niepodobna do prawdy poczwarność wspomnień, dolegliwy i dręczący aż do obłędu strach, strach przed tem, co było, a co przeminęło już tak dawno, niezmożona nuda jego niesłychanych przejść i przygód i śmiertelne znękanie duszy, i pustka wszelkiej przyszłości — to oddalało się od niego, malało, majaczyło niewyraźnie, nikło i znikło, jak brzeg lądu. A teraz wszystko na nowo. Na okręcie znalazł się odrazu w tłumie ludzi i zjawisk nadzwyczajnych. Wyczekując w porcie, napatrzył się niemało dziwów nieznanego świata, ale ów brudny staroświecki „Balikpapan“ nabrał i stłoczył na swoim pokładzie i w pakownych wnętrzach taki stek osobliwości ras, ubiorów, języków, tyle postaci wręcz nieprawdopodobnych, że Marek wpadł w stan natarczywego podziwu, od którego nie mógł się żadną miarą uwolnić. Tem lepiej, pozna to, czego za żadną cenę nie spotkałby na światowej renomy linjach. Owe białe wspaniałe budowle, które widział w porcie, przerastały niesłychanie możność finansową jego nędzy i żądały wyraźnych dokumentów, gdy on nie posiadał nawet żadnych. Chiński agent zabrał go bez żadnych formalności za niską opłatą, obiecując zawieźć do Singapore — „może nawet“ do Colombo. Przystał, wsiadł, teraz płynął. Był w takim stanie zgnębienia, że nie mógł czekać ani godziny dłużej. Tem lepiej... Ale w swej osobnej własnej kajucie zastał już trzy osoby, jeśli tak nazwać było można dwie stare malajskie baby, wymyślnie poobwiązywane w pstre szmaty, oraz półnagiego młodzieńczego Herkulesa, ich opiekuna. Na najżywsze protesty i żądania, wyrażane zapomocą okrzyków, znaków i szczątków barbarzyńskiej angielszczyzny, chiński kapitan o twarzy trupa, plugawej i zdechłej, zawołał tłumacza starego Araba, który w zdaniach połatanych z kawałków angielskich, niemieckich i nawet rosyjskich tłumaczył mu dobrotliwie, że kajuta jest umówiona na cztery osoby i jeśli pasażer jest z tego niezadowolony, to niech siedzi cicho i niech się strzeże pana kapitana, albowiem gniew jego jest straszliwy. Marek szukał wyrazów na napiętnowanie tej bezczelności, ale nie otworzył jeszcze ust i nie zdążył pisnąć słowa, gdy trup kapitana ostatnim jakby wysiłkiem wycharczał parę zgniłych dźwięków i pasażer osobnej kajuty, nieludzko kopnięty przez „tłumacza“, poleciał ze stromych schodów kapitańskiego pomostu na sam dół, głową w olbrzymią rozkrojoną dynię, którą obsiadła była w kucki liczna rodzina Malajów. Wyrzucony stamtąd przez kilka czarnych pięści, znalazł się w obliczu chudych Hindusów. Posępne jak czarne szkielety głodomory patrzały weń z pod białych turbanów nieodgadnionemi spojrzeniami, jakby z poza grobu, z przed tysiącleci, bez szyderstwa i bez cienia ludzkiej życzliwości. Ich czarne milczące oblicza opętywały go. Ich obraz i ten moment nabierały nagle niepojętego znaczenia. Marek odkrył, że poto się urodził, poto wybuchła wojna światowa, poto on sam przeszedł wszystkie swoje koleje, ażeby spotkać tych fakirów i patrzeć teraz w ich przepaściste oczy. Odkrył, że zna ich oddawna ze snu, który teraz dopiero się przypomniał. Uczuł się w ich władzy. Jak niewolnik, jako ślepe narzędzie będzie im służył w niewiadomych straszliwych sprawach. Dowiedział się, że nigdy nie ujrzy Polski ani domu. Tajna sekta dusicieli! Oto oni, o których zaczytywał się ongiś w tłumaczonej z angielskiego roztrzępionej książce, pachnącej stęchlizną, znalezionej na strychu.
Ci sami, których widma jeszcze raz objawiły mu się w Krakowie, w kinie „Zachęta“, w wieszczych obrazach „Dusiciele z Ghazipur“. Nikt nie ujdzie przed swoim losem. Naokoło w tłumie ani jednej białej twarzy! Wśród zgiełku ani jednego dźwięku ludzkiej mowy! Dusiciele odbierali mu duszę, mącili mu w myślach, a gdy chciał wydostać się z pomiędzy nich, przygważdżali go do miejsca okrutnemi oczami. Nagle roześmiał się. Czar zgasł. Znienacka wszystko stało się nadzwyczaj śmieszne. Śmiał się ze swej przygody z kapitanem, z czarnych fakirów, ze swego przywidzenia. I okręt, ze wszystkiem, co na nim było, i morze, i on sam było to jedno wielkie widowisko, ciekawe i zabawne, ale do niczego nie obowiązujące. Wszystko jedno, co z tego miało wyniknąć, nawet lepiej nic naprzód nie wiedzieć, ciekawiej będzie patrzeć i czekać. Odeszła niedawna gorączka powrotu. Polska i Jordanowice stały się samą tylko przeszłością. Należały do dawnego świata, gdzie była wojna, niewola, Rosja, rewolucja, bolszewicy. Sybir, Mongolja, Mandżurja... Nareszcie oderwał się od tego na zawsze. Tem samem odciął się od Polski, która była wszak jeszcze dawniej. Przecie, że tak?... Jeszcze wątpił, rozmyślał. Jakże pragnął poradzić się kogoś, coś w sobie sprawdzić. Rozglądał się. Ani jednej białej twarzy! To już całkiem nie było śmieszne. I znowu pociecha, ulga — wszystko to sen. Nie może być na świecie tak strasznie załadowanego i natłoczonego okrętu. Żaden parowiec na świecie nie może nosić nazwy „Balikpapan“ — jest to słowo nieistniejące lub zmyślone, wyraźnie na kpiny właśnie. Takie rzeczy śnią się każdemu. A teraz, gdzież i kiedy jest on, który śni? Z dręczącego dociekania wyrywa go ekstaza zachwytu. Anamicka dziewczyna! Oparta o wzorzyste toboły, w cieniu brezentu rozwieszonego nad pokładem, spoczywa w bezwładzie, jak widziadło sennej królewny prześladowanej przez los w zaczarowanej bajce. Plugawy ścisk tłuszczy, ordynarne, cuchnące nędzą, bezwstydnie porozwalane golasy z niewiadomych krain, z tysiąca wysp, obszarpani marynarze o gębach zbójów i podleców, brud i gnój, wrzask i smród osaczyły ją dookoła. Łatwo się było domyśleć, że uczyniono tak poprostu dla artystycznego przeciwieństwa, ażeby jej piękność stała się jeszcze cudniejszą. Zaledwie dostrzegalnym półuśmiechem ciemnoczerwonych ust i spojrzeniem oczu, przywartych czarnym cieniem rzęs, szukała czegoś wiadomego sobie jednej w migotliwej dalekości za bezbrzeżnemi wodami, płonącemi w ogniu słońca. Tam jej ojczyzna, tam jej ród. Na jakiejś wyspie morza, w otchłannych głębinach nieznanego lądu, gościniec krętej, leniwej rzeki w zielonym cieniu, pod sklepieniem rozszalałych drzew wiedzie do zatajonego ostępu, do samego serca puszczy. Tam spiętrzone, rzeźbione pałace i świątynie grają zlotem i tysiącem barw w modrej głębinie nieba, u stóp zastygłej w śniegach krainy gór, na brzegach świętego jeziora. Tonie w kwiatach, mieni się w oczach utajona stolica. Nie postała tam noga przybysza obcej rasy, panującej na morzach. Jeszcze trwa nieskalany odwieczny czar wolnego plemienia. Jeszcze pradawni bogowie władają duszą ludu, rozsianego wśród morza zieleni w tysiącach plecionych chat. Jeszcze bóg żyjący, król i jego boski ród odbierają należną cześć, jako i jego przodkowie ojcowie bogów, których duchy, zaklęte w szczyty gór, w cudowne źródła, w święte węże, strzegą kraju i ludu. Ale napróżno modlą się kapłani w mrokach najtajniejszej świątyni u stóp bóstwa bóstw, w którego odsłonięte oblicze od wieków nie śmiał spojrzeć nikt. Jeden jedyny stuletni kapłan mocą i oczami ducha, wiedzą ukrytą ściga po niezmiernym świecie królewnę porwaną i zagubioną. Strasznemi zaklęciami zwalcza jej wrogów, wyzwala ją i prowadzi zpowrotem. Dziewczyna poglądała sennie w dal, oplotła rękami nagie kolana. Na zdartym, wypłowiałym kobierczyku jej stopy spoczywały jak skarby klejnotów. Wytoczone z ciemnego bursztynu, spięte w kostce mosiężnemi klamrami, mocne, zwięzłe, wyraziste, wymarzone w kształcie, stworzone dla uwielbienia — stopy królewny, przed któremi bije czołem tłum wasali. Prześwietną, niepodobną do prawdy była ona jedna jedyna ponad wszystkiem, co tu roiło się nędzne i niegodne. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Marek ślubował sobie... Nagle porwał go tłum. Czarne golasy, obszarpańcy, wytatuowani majtkowie, stare baby, nagie dzieci, kłęby różnokolorowych szmat i bronzowych spoconych ciał — wszystko pchało się ku przodowi okrętu, obalając patrzących ku Mekce, rozmodlonych Arabów, depcąc i potrącając rozłożone na pokładzie biwaki rodzinne, przewalając się przez barykady pak i worków. Cóż to jest? Wypchnięty naprzód przez tłum, znalazł się wobec niepojętego widowiska, w które zapatrzone były w milczeniu setki roznamiętnionych oczu. Przewalało się coś błyskawicznie po deskach pokładu, wiło się, zwierało i rozciągało, mieniło się w oczach. Nie dawało się dostrzec i poznać. Było jakieś opętujące, ohydne i straszne. Gdy zatoczyło mu się pod same nogi, wrzasnął cienkim, kobiecym głosem i ścierpł, nie mając gdzie uciec. Zahuczał śmiech. Szydziło zeń sto dzikich, poczwarnych, nieopisanych twarzy. Znowu sen. Z niezmiernym wysiłkiem, przedzierając się przez omamienie, szukał sposobu i jakiegoś chwytu, żeby się obudzić. Ale sen był mocniejszy. Poplątana, latająca wstęga, mieniąca się zielonobiałym odblaskiem, zesztywniała i odpadła. Z jej drgających skrętów ujawniło się małe zwierzątko, które snać tam było i pełzło teraz po deskach, znacząc za sobą ślad krwi. Wśród wrzasków i kłótni rozdawano sobie i wydzierano jakoweś monety, jakieś papierki. Rządził tem siwobrody Malajczyk, z trzema czerwonemi rysami na czole Błyskawicznie zliczył miedziane monety, wsypał je do kieski, porwał drgającego węża i smyrgnął go w wodę ponad głowami widzów. Z koszyka wydobył nowego, a z klatki bambusowej wyciągnął za łepek następnego ichneumona. Marek przedostał się przez tłum i stanął u dziobu statku w ogniu pełnego słońca. W ciężkiem zamroczeniu patrzał w nieskończoność gładkiej wody. Szukał siebie. Nie mógł się wydobyć z ciżby natrętnych obrazów, które mąciły mu w pamięci. Chwytał się wspomnienia jakiegoś człowieka, jakiegoś dawnego momentu i to wciągało go jeszcze gorzej w odmęt pomroki. W głowie łomotało boleśnie, ściskał skronie, ocierał oczy z potu, który ciekł mu z czoła. Oglądał z podziwem swoje czarne ręce, obmacywał nędzne złachane odzienie, zapatrzył się na buty, z których wyłaziły palce. Szeptał:
— Nie, to nie jestem ja... Ja zostałem gdzieś po drodze.
W niepewności mijały dnie. W parne duszące noce okręt szedł przez płonące wody pod czarnem niebem, z którego tryskały jarzącemi blaskami srebrne roje gwiazd. Tu były one bliższe, wspanialsze. Prześwietne gwiazdozbiory tajemnemi znakami pisały w odmętach przestrzeni myśl wszechświata. Nocami Marek unosił się ku niebu i nie czuł siebie. Wróciła ekstaza dzieciństwa, dusza odrywała się od ziemi, szła w bezmiar za wstęgą szaty bogini Uranji, za srebrnolitą drogą mleczną. Codnia z pod wody wychylało się bezlitosne słońce. Jak udręczenie przewlekłej męki konania, mijał dzień koszmar. Nigdzie schronienia przed pożarem upału, ani chwili wytchnienia przed dziką ciżbą. Maszyny szły bez przerwy, miarowo, spokojnie, udając pracę, łudząc ludzi, że podróż jednak posuwa się, że kędyś zmierza. A naokół nic się nie działo, żadnej zmiany. Wiecznie ta sama, jednakowa, stojąca w miejscu pustynia wód i wrośnięty w nią okręt pod palącem słońcem, pod stropem gwiazd, w nieznośnym blasku, w zielonkawym fosforyzującym zmierzchu. Porywała zgroza, gdyż tak miało zostać na zawsze. Na ten wyrok Marka chwytał szał. Ciskał się, wrzeszczał, pchał się do burty, w mętnem poczuciu, że tam w lśniącej wodzie nareszcie coś się skończy, coś się odmieni. Otaczały go szydzące czarne pyski. Wylewano nań kubły słonej wody Porywali go majtkowie i wlekli przez tłum, zrzucali go ze schodów i kopnięciem wtrącali do ciemnej komórki, pełnej gęstej duszności. Tam leżał na lepkiej podłodze i odpoczywał w kamiennem odrętwieniu. Łaziło po nim robactwo, odruchowo zgarniał z twarzy jakieś długonogie łaskotliwe pająki, opędzał się szczurom, szastającym się wszędzie. W ciemnościach urodził się szept. Był wyraźny i bliski. Chwilami wzmagał się do podobieństwa głosu człowieczego, o wyrazie niezmiernego znękania, jakby z pustej, przeżartej piersi. Głos konającego, zdyszany, śpieszący wypowiedzieć coś ważnego, do ostatka, póki się tylko da... Marek zastanawiał się, w jakim też języku mówią ciemności. Jednak rozumiał każde słowo.
— Trzeci, ostatni atak febry, już mi wszystko jedno... Zbrodniarze, oszuści... Balikpapan zupełnie nie idzie do Indyj, płyniemy na wschód... I ty również, biały bracie... Dwóch nas tylko na świacie. Dobrze, że tu jesteś w mojej ostatniej godzinie... Strzeż się przeklętego słońca, bo oszalejesz na zawsze... Nikogo nie zostawiam na świacie. A ty, czy rozumiesz, co mówi chrześcijanin, człowiek białej rasy? Widziałem cię, gdy cię tu wpychali. Pocóżeś siadał na bandycki statek? Ja nie miałem rady, musiałem uchodzić od wrogów. Tu mnie nikt nie doścignie. Tylko febra...
Urywana, pogmatwana ciągnęła się opowieść o krzywdach i zbrodniach, o Szanghaju, o Filipinach, o morzach, o wyspach. Marek słuchał tego, jak własnego przywidzenia. Było mu obojętne, czy tu kto naprawdę jest, czy nie. Usnął. Zbudziło go natarczywe czyjeś potrącanie.
— Spałeś? Tyś spał i nie słuchałeś i nic o mnie nie wiesz? Zaraz zdechnę... — Głos rwał się i załamywał w paroksyzmie. Spadał do szeptu, milkł, jąkał się, przechodził w skowytanie, gasł...
— Masz, masz... Schowaj dobrze... nie oglądaj aż na lądzie... strzeż się... Nie oglądaj, bo ci zabiorą, a ciebie samego nocą przez burtę do wody...
Czyjeś latające ręce, mokre i rozpalone, wpychały mu coś; było to coś jakby śliska, mała, podłużna deszczułeczka. Nie zdziwił się i temu. Wziął niewiadomą rzecz od niewiadomego człowieka. Zapchał to do kieszeni. Usnął.
Sny jego wlokły się leniwie, nudząco. Nie przerywały się ani na chwilę, żadną miarą nie mógł się zakończyć sabat pokracznych widziadeł. Stoi wbity w tłum na olbrzymim wiecu, wsłuchany w gromowy głos mówcy. Udaje, że go tu niema. Boi się i igra ze śmiercią. Nikt go tu nie zna. Ale mówca zaczyna wpatrywać się weń przenikliwie. Mowa przerywa się. Straszny człowiek, stojący na czerwonej trybunie, wskazuje nań palcem. Marek kuli się i skręca. Palec olbrzymieje, rozciąga się i jak długa żelazna żerdź dotyka jego czoła. Tajemna rozmowa z Ignackiem, w ukryciu, pod murem cmentarnym. Mały, śpiesząc się i oglądając na wszystkie strony, opowiadał mu swoje dzieje od samej śmierci. Porywające i poczwarnie trudne do pojęcia były nowiny z za grobu. Napróżno było pytać, ledwie można było nadążyć i chwytać wyrazy. Marek słuchał w osłupieniu, zamroczony, gubiąc się wciąż. Wreszcie mały rzucił mu się na szyję, uściskał go i wnet zaczął drapać się na mur. Marek podsadzał go gorliwie tak samo, jak wówczas, gdy uciekali ongiś spłoszeni z ogrodu browaru „braci Frick“, ale tym razem sam nie pospieszył za nim. Ujrzał jeszcze zaczepione o dachówkę muru małe ręce o kościanych palcach... Ignacek zeskoczył na tamtą stronę. Marek oparł się plecami o mur w ciężkiej, gnębiącej zadumie. Zamiast lasku podmiejskiego t. zw. „Choinek“ miał przed oczami wodę, a za nią prawdziwą wieś tropikalną z palmami, ze śpiczastemi, plecionemi szałasami, z gromadami nagich czarnych ludzi, przepasanych kolorowemi szmatkami. Parę zadartych dziobastych łodzi podpłynęło pod sam mur. Patrzą nań ku górze wrzeszczące czarne ludy. W jednej z łodzi stoi biały, Anglik w hełmie korkowym i błyska na słońcu monoklem.
— Jak się masz, Botwid! Co tu robisz?
Botwid kiwa nań przyjaźnie, wnet wraz z łodzią unosi się wysoko w powietrze i długo wyprawia tam niesłychane ewolucje akrobatyczne. Marek patrzy z zachwytem. A teraz wiozą go w zamkniętym samochodzie, pełnym aptecznego zapachu. Mijają dziwaczne ulice, pełne bogatych sklepów, nędznych lepianek, szałasów, wspaniałych gmachów. Patrzy chciwie, ale wnet się cofa. Ciżba czarnych ludzi na ulicach pogrąża go w znękaniu. Tuż obojętna postać człowieka w białym długim fartuchu. Ma twarz czerwoną i spoconą, zakasane rękawy. Co za radość — to biały człowiek, przyjaciel! Patrzy nań, chce śię doń uśmiechnąć i nie może. Wtem straszne podejrzenie — to rzeźnik! Zbiera wszystkie siły i całą chytrość — uciekać! Ale leży wyciągnięty na czemś sprężystem i nie ma władzy ani w rękach, ani w nogach.
Ostatnim snem był biały pokój z otwartemi oknami i ogród, pełen chwiejących się na wietrze drzew. Między oknami wisi czarny krzyż, a pod krzyżem siedzi szarytka w białym skrzydlatym czepcu i czyta gazety. Marek czeka, co z tego wyniknie dalej. Na stoliczku obok łóżka leży pęczek bananów. Ostrożnie, cichaczem sięga drżącą ręką. Zapomina o wszystkiem. Jeść! Siostra widzi to i patrzy z poza gazety z życzliwym uśmiechem. To go wzrusza do łez.
— No, to już dobrze. Nareszcie się pan ocknął.
Marek rozumie każde słowo, więc zaczyna szeptać coś po polsku.
— Parlez vous français? Anglais? Hollandais?
— Oui, oui...
— Gdzież jestem? Colombo?
— Ach, pan tam miał być? Nie — to całkiem gdzie indziej, stamtąd jeszcze bardzo daleko.
— A tutaj?
— To Mangkassar, szpital francuski.
— Więc w Indochinach, to dobrze, bo mi po drodze.
— Oj, i nie w Indochinach... Pan do Europy?
— Do Polski.
— To niebardzo po drodze... A więc pan Polak! Właśnie w dzisiejszej gazecie holenderskiej jest coś o pańskim kraju. Zaraz panu przetłumaczę. Pocóż wy tak dręczycie biednych żydów? Znowu straszne pogromy i rzezie. Pan zna te miasta — Ploskirew — Berditschev?
Sam dyrektor szpitala zainteresował się Polakiem. Oznajmił mu, że policja podjęła go nieprzytomnego w porcie. Że dokumenty jego przepadły, ale na szczęście pieniądze są w całości, wedle rachunku siedemnaście tysięcy trzysta dolarów amerykańskich.
— To panu wystarczy na zupełne przyjście do zdrowia i na wygodny powrót.
Odpowiedział, że na okręcie miał przy sobie tylko dwa yeny, więc skądże... Znów zaczął wątpić sam o sobie. W swoim czasie przybyła policja. Zapisano go jako polskiego oficera, wracającego z Rosji, z niewoli. Tak zeznał, gdyż i tak być mogło. Nadano kosztowną depeszę na drugi koniec świata. Zezwolił na ten wydatek, ulegając siostrze, która nie rozumiała, że żaden kabel nie połączy go ze sprawami ze starego snu. Potem pokazano mu na mapie, gdzie się ostatecznie znajduje. Jeszcze niebardzo w to wierzył, za wiele nadzwyczajności skupiło się na jego osobie — było to mocno podejrzane. Stopniowo powracał do sił. Wynoszono go do ogrodu na trzcinowym leżaku. Czytywał stare z przed miesiąca francuskie gazety, bawił się z małpką Rikki, słuchał zapewnień zielonej papugi, która jeszcze teraz twierdziła uparcie: — On les aura! On les aura! — Patrzał na dalekie góry, słuchał fantastycznych opowiadań byłego wilka morskiego, starego manjaka, kapitana van Kampena o dawnej chwale wysp, o wojnach z Malajami, o tajnych pokładach złota w wiadomych mu miejscach na nikomu nie znanych wysepkach. Nieuleczalnie chory starzec snuł olbrzymie zamiary zdobywcze i handlowe, i pewnego dnia, po pompatycznym wstępie uroczyście i wspaniałomyślnie darował Polsce — która ma tak mało kolonij — odkryty przez siebie archipelag z nazwą coś w rodzaju Kjambi. Marek dziękował z powagą. Misjonarz ojciec Remy, któremu zabroniono mówić, porozumiewał się z nim uroczym uśmiechem konającego. Marek pokochał tę twarz z za świata. Jej smutny uśmiech, pogodzony ze śmiercią, wciągał go w marzenie o sprawach odwiecznie ukrytych, najważniejszych. Rozważał swoje nieznane życie dalsze. Wszak pomimo wszystko nie rozpoczął jeszcze nic naprawdę. Jego dzieje składały się z samych niespodzianek, trafów i przypadków, fatalnych lub szczęśliwych. Przywykł, że coś nim ciska po świecie, że coś nim rządzi, jak despota a zarazem warjat. Nie mógł doszukać się w tem logiki, ani świadomej czyjejś woli. Wierzył jednak, że ksiądz Remy, gdyby wiedział o nim wszystko, wyjaśniłby mu to, co już było, i dałby dobrą radę na nieznaną przyszłość. A gdy wypełni się jego życie aż do końca, chciałby umierać w takim samym jak on spokoju i pogodzie. Czyż nie na tem właśnie polega najwyższe dostojeństwo człowieka? Trzeba umieć rządzić sobą, wyraźnie wiedzieć, czego się chce od siebie i dla siebie. Dopiero można u schyłku ogarnąć wszystko, co było i powiedzieć sobie: dosyć, już czas. Marek bał się jutra. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Niczego mu się nie chciało. Nie czuł pod sobą ziemi. Ale przemijała ciężka niemoc wyczerpania, przełamała się zła dla białego człowieka choroba podrównikowa. W udręczeniach gorączki przepadły wizje dawnego, ustały dreszcze strachu przed tem, co było. Przed wieczorem, gdy piekielne słońce zaszło za góry i od morza pociągał rzeźwiejszy powiew, ksiądz Remy podniósł ku niemu swe wielkie oczy. Spoglądały one jak z nicości ze szczątków ludzkiej twarzy. Wyszeptał
— Wolałbym umierać w Bauce między swoimi. Bóg nikomu nie każe opuszczać ojczyzny — czyż nie ma każdy u siebie możności pracy i ofiary? Uciekaj stąd. Ratuj swoją duszę. Wracaj do Polski!...
Były to pierwsze i ostatnie słowa, które przemówił do niego. Umarł tej nocy. Tej nocy przyśniło się Markowi cudowne, rześkie tchnienie mrozu i zimne lśnienie gwiazd i chrzęst śniegu pod nogami. Oszronione gałęzie zwieszały się nad niskim dachem. Z małych okienek smugi światła padały na śnieg. Ocknął się we łzach, wzruszony jak dziecko, któremu matka darowała karę, przebaczyła winę. A za oknem łopocą na wietrze drewnianym, martwym klekotem sztywne liście eukaliptusów. Ich cierpki zapach budził w nim niewysłowiony wstręt. W tym egzotycznym wyziewie prześladuje go świat potężny i wspaniały, obcy i zabójczy. Obmierzły...
Marek od stacji dojechał o zmroku. Zostawił za bramą chłopskie saneczki i, chrzęszcząc po śniegu, szedł ku domowi. Nieruchomo i odświętnie stoją brzozy, do ziemi spuszczając białe welony, ciężkie od okiści. Zadygotało serce — światło w oknach... Wtem głos znajomy, niezapomniany, ozwie się z powitaniem. Pierwsze łzy na progu rodzinnego domu. Pies wciąż szczeka, ale już macha ogonem. Podchodzi ostrożnie z niedowierzaniem, z nastawionemi uszami — węszy... Marek kładzie mu rękę na głowie.
— Chochoł, toś ty wrócił z wojny? Trafiłeś do domu? I ja też.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.