Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nież, biały bracie... Dwóch nas tylko na świacie. Dobrze, że tu jesteś w mojej ostatniej godzinie... Strzeż się przeklętego słońca, bo oszalejesz na zawsze... Nikogo nie zostawiam na świacie. A ty, czy rozumiesz, co mówi chrześcijanin, człowiek białej rasy? Widziałem cię, gdy cię tu wpychali. Pocóżeś siadał na bandycki statek? Ja nie miałem rady, musiałem uchodzić od wrogów. Tu mnie nikt nie doścignie. Tylko febra...
Urywana, pogmatwana ciągnęła się opowieść o krzywdach i zbrodniach, o Szanghaju, o Filipinach, o morzach, o wyspach. Marek słuchał tego, jak własnego przywidzenia. Było mu obojętne, czy tu kto naprawdę jest, czy nie. Usnął. Zbudziło go natarczywe czyjeś potrącanie.
— Spałeś? Tyś spał i nie słuchałeś i nic o mnie nie wiesz? Zaraz zdechnę... — Głos rwał się i załamywał w paroksyzmie. Spadał do szeptu, milkł, jąkał się, przechodził w skowytanie, gasł...
— Masz, masz... Schowaj dobrze... nie oglądaj aż na lądzie... strzeż się... Nie oglądaj, bo ci zabiorą, a ciebie samego nocą przez burtę do wody...
Czyjeś latające ręce, mokre i rozpalone, wpychały mu coś; było to coś jakby śliska, mała, podłużna deszczułeczka. Nie zdziwił się i temu. Wziął niewiadomą rzecz od niewiadomego człowieka. Zapchał to do kieszeni. Usnął.
Sny jego wlokły się leniwie, nudząco. Nie przerywały się ani na chwilę, żadną miarą nie mógł się zakończyć sabat pokracznych widziadeł. Stoi wbity w tłum na olbrzymim wiecu, wsłuchany w gromowy