Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rwie się czarodziejski sen i wychynie wszystko dawne, przeklęte i na wieki wieków już pożegnane. Zamęt czasów, nawała wisząca odę wschodu i zachodu, codzienne wieści, codzienne groźby czyniły wszystko wątpliwem. Człowiek żył trwogą, myślał jak w gorączce, budował chwiejnie, poomacku, na niepewne. Nie mógł się opamiętać, nie dano mu zebrać woli, skupić myśli. Patrzał na to daleki, potężny świat. Zimno, badawczo, ze spokojem okrucieństwa, z bezwzględnym uśmiechem oczekiwania, jak na widowisku, gdzie idzie gra o?ycie i śmierć istot jakichś udanych, doskonale obojętnych, okazujących pokraczne, pocieszne teatrum nieznanego narodu, który nagle zjawił się na świecie niespodziany, nieproszony. Sam na sam porał się Polak ze swoją wolnością.
Wbrew i naprzekór siostrze entuzjastce brat Kuba dopiero z wiosną zaczął swoją radość. Przez całą zimę chodził chmurny i zatroskany — teraz odżył wraz z ziemią, z którą był zrosły. Wchłaniał dech wiosny, wilgotny zapach rozoranej gleby, ogarniał oczami miłości ciemną zieleń obudzonych ze snu ozimin, witał rozkwitłe na miedzach krzaki tarniny. W cieple słońca odżyło w nim serce zgnębione nowością i nieufne. Tu, w polu, gdy orał pod nowy siew, zapatrzony w siną drgającą w blasku dalekość, zasłuchany w natarczywą skowronkową pieśń, dostrzegł nagle, jak w przypomnieniu dawnego snu, jakby mu zdjęto w tej chwili z oczu bionę ślepoty... Dopieroż opamiętał się zdumiony. Toć inne jest wszystko na ziemi, inne obłoki na modrości nieba, nowy niebywały