Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Szalony pęd do wyścigu w pomieszaniu z nieprzyjacielem. Przejęło Marka nawskroś, jak szydłem, przez obie nogi i zapadła się pod nim Strzałka — od jednej kuli. Urżnęło go coś przez czapkę, przez łeb, aż wszystkie gwiazdy... Leżąc, ocierał sobie ze krwi zalane oczy. Ostatnie, co widział, było to źrebiątko od zabitej „Rzepy“ wachmistrza Kolca, która leżała tuż. Stoi i rży nad matką bezradna, biedna dziecina. Drepce w miejscu pod ulewą kul i nie odchodzi, węszy i rży cienko, żałośnie. Targnęło się w nim serce na ten obraz. Zapłakał. Jeszcze go pchnie w przelocie piką rozpędzony, zapóźniony dragon, potrąci go kopytem, przewali go na drugi bok i zniknie, a za nim wszystko.

III

Wyszły z wiosną pługi na Jordanowickie pola. Ożyła ziemia z długiego snu od czasów dalekiej martwicy listopadowej. Oto i ona, ocknięta, zaczęła drgać pod stopami ludzi, którzy zimę przebyli w zamęcie odurzenia, w zgiełku kłopotów, walk, radości. Dotąd nieopamiętani, jak pijani, nie poznawali swoich wielkich dni, i siebie samych, i świata, i niczego na świecie. Wszystko było zbyt nowe, za mocne. I ani chwili wytchnienia! Potokiem, potopem zlewały się wydarzenia, przewroty, zjawy nieoczekiwane, nieproszone dary hojnego losu. Jak we śnie... Skręcało się serce w bólu, radości i wnet zamierało. Lada chwila ze-