Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiew płynie powietrzem... Wszędzie w obrazie przyrody leży niepojęte znamię uroku, błogosławieństwo, uśmiech ziemi. Aż nabrzmiały łzami oczy zapatrzone w widziadło cudu, wszędzie ona, niewidzialna, jak powietrze wchłaniane w każdym oddechu, żywa i żywiąca — Polska. Zadumał się w sobie brat Kuba i zapamiętał się zeszczętem. Równo i cicho chodziły pługi.
Koło południa dojrzał od strony dworu siostrę. Janka biegła niemal, zdaleka wołała, czyniła bratu jakoweś znaki, powiewała jakimś papierem. Kuba nastroszył się, ścierpł. Serce uderzyło szybciej.
— Nie, nie, nie! — Zaprzeczał i upewniał się jeno dla przekory sobie.
— Bo jakże? Skąd, u Boga? Ale już uwierzył.
— Co? Co? — Nie dosłyszał wołania, więc pytał, choć już wiedział.
— Wilno zdobyte!
Co za smutek! I co za radość... W jednej sekundzie na obie strony rozwarło się serce. Jeszcze boli żal zawodu, a już śmieją się oczy. I to swoje, z pod serca, rodzone. I tamto własne ukochane. Bezmyślne pytanie — cóżbyś ty wolał?
Janka patrzy badawczo.
— Tyś pomyślał...
Ujęła go za ręce z serdecznem wylaniem, kobiecem i siestrzanem — nigdy nie bywało między nimi czułości. Kuba nie mógł wstrzymać łez.
— Ale powiedz, Kuba, choćby z Markiem stało się najgorsze... Choćby — nie daj Boże — śmierć...