Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nim ciska po świecie, że coś nim rządzi, jak despota a zarazem warjat. Nie mógł doszukać się w tem logiki, ani świadomej czyjejś woli. Wierzył jednak, że ksiądz Remy, gdyby wiedział o nim wszystko, wyjaśniłby mu to, co już było, i dałby dobrą radę na nieznaną przyszłość. A gdy wypełni się jego życie aż do końca, chciałby umierać w takim samym jak on spokoju i pogodzie. Czyż nie na tem właśnie polega najwyższe dostojeństwo człowieka? Trzeba umieć rządzić sobą, wyraźnie wiedzieć, czego się chce od siebie i dla siebie. Dopiero można u schyłku ogarnąć wszystko, co było i powiedzieć sobie: dosyć, już czas. Marek bał się jutra. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Niczego mu się nie chciało. Nie czuł pod sobą ziemi. Ale przemijała ciężka niemoc wyczerpania, przełamała się zła dla białego człowieka choroba podrównikowa. W udręczeniach gorączki przepadły wizje dawnego, ustały dreszcze strachu przed tem, co było. Przed wieczorem, gdy piekielne słońce zaszło za góry i od morza pociągał rzeźwiejszy powiew, ksiądz Remy podniósł ku niemu swe wielkie oczy. Spoglądały one jak z nicości ze szczątków ludzkiej twarzy. Wyszeptał
— Wolałbym umierać w Bauce między swoimi. Bóg nikomu nie każe opuszczać ojczyzny — czyż nie ma każdy u siebie możności pracy i ofiary? Uciekaj stąd. Ratuj swoją duszę. Wracaj do Polski!...
Były to pierwsze i ostatnie słowa, które przemówił do niego. Umarł tej nocy. Tej nocy przyśniło się Markowi cudowne, rześkie tchnienie mrozu i zimne lśnienie gwiazd i chrzęst śniegu pod nogami.