Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Oszronione gałęzie zwieszały się nad niskim dachem. Z małych okienek smugi światła padały na śnieg. Ocknął się we łzach, wzruszony jak dziecko, któremu matka darowała karę, przebaczyła winę. A za oknem łopocą na wietrze drewnianym, martwym klekotem sztywne liście eukaliptusów. Ich cierpki zapach budził w nim niewysłowiony wstręt. W tym egzotycznym wyziewie prześladuje go świat potężny i wspaniały, obcy i zabójczy. Obmierzły...
Marek od stacji dojechał o zmroku. Zostawił za bramą chłopskie saneczki i, chrzęszcząc po śniegu, szedł ku domowi. Nieruchomo i odświętnie stoją brzozy, do ziemi spuszczając białe welony, ciężkie od okiści. Zadygotało serce — światło w oknach... Wtem głos znajomy, niezapomniany, ozwie się z powitaniem. Pierwsze łzy na progu rodzinnego domu. Pies wciąż szczeka, ale już macha ogonem. Podchodzi ostrożnie z niedowierzaniem, z nastawionemi uszami — węszy... Marek kładzie mu rękę na głowie.
— Chochoł, toś ty wrócił z wojny? Trafiłeś do domu? I ja też.

IV

Przywarł do tego domu, wszczepił się weń całą istotą i trwał bez żadnej troski, bez żadnej myśli. Przygarnęła go urocza prostota. Jej cisza, codzienny tryb, pełen przesłodkiej serdecznej nudy, zwyczajność i niemal chłopska przyziemność domowych spraw, prac