Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i rozmów, niezbita pewność, że jutro, pojutrze jest zgóry zapewnione i wiadome — wszystko to wchłaniał pożądliwie, zgłodniały spokoju, zdręczony epopeją swoich przygód, które teraz zdaleka wydawały się mu jakieś sztuczne, zmyślone i nadwyiaz przesadzone w swojej niezbitej jednak prawdzie. Wspomnienia odpędzał, nagabywany odpowiadał półgębkiem, pomijając zawsze to, co było naprawdę ciekawe i niesłychane. Potrosze bał się sam zbliżyć do tego i odświeżyć w sobie pewność, że to naprawdę było, potrosze obawiał się, że gdy opowie jedno, drugie — nikt mu nie uwierzy, nawet ci najbliżsi. Raz jedyny porwała go żądza wyjawienia całej prawdy. Był to paroksyzm przemocy jakiegoś natchnienia. Wpadł w nieposkromione gadulstwo. Perorował, unosił się, rzucał obrazy, wypychał na scenę odmęt ludzi, spowiadał się ze swoich chwil najokropniejszych. Trwało to parę godzin. Gdy matka, nie mogąc się już opamiętać, wybuchła płaczem i rzuciła się nań, by go bronić przed tem, co było, urwał i przestał. Był niezmiernie zawstydzony. Nurtowało w nim przykre podejrzenie, że pomimowoli zapędził się w natchnieniu i niejedno dołgał — poprostu dla wykończenia prawdy wydarzeń, która zazwyczaj bywa dziwnie niezgrabną w gołych faktach swoich i zupełnie nie zważa na to, jak w istocie być powinno. Zresztą zapewne i to było przywidzeniem. Jego stosunek do przeszłości był neurasteniczny. Niecierpiał tamtych trzech swoich lat. Chciał gruntownie zapomnieć i oderwać się od dawnego siebie, ażeby się nareszcie zaczęło coś nowego. Wbrew nadziejom