Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie zapowiadało się nic podobnego. Powrót do domu, Polska nie sprawiły w nim przewrotu. Widma i strachy przeszłości zostały poza nim, nie dolegały, nie budziły go po nocach poczwarnem, drączącem wątpieniem o sobie, o tem, co jest, co było, a czego nie było zupełnie. Widział, że cokolwiek kiedyś było — teraz przebywa we własnej osobie w domu rodzicielskim, w tych samych, niezaprzeczonych, pradawnych Jordanowicach. I w tem już była naprawa i pociecha. Zagrzebał się tedy w domu i czekał na lepsze czasy. Nadejdzie jakiś dzień i godzina, zapewne z wiosną, gdy ocknie się w nim wola i chęć, a przyszłe życie uśmiechnie się zdaleka przez mgłę i kurzawę nieznanych wydarzeń. Nic nie robił, wypoczywał. Najlepiej mu było u siebie w oficynce, w bielonej izbie, ozdobionej łowickiemi szmatkami i oleodrukami, które pamiętał od maleńkiego dziecka. Całemi dniami przesiadywał w fotelu pod oknem i czytał zawzięcie jedną po drugiej powieści Kaczkowskiego z bibljoteki domowej, pełnej starzyzny. Potem przewalił cały rocznik „Bibljoteki Warszawskiej“ z przed powstania. I jeszcze coś w podobnym rodzaju. W izbie było szaro od dymu z papierosów. Od pieca buchało gorąco, odzywał się miły świerszczyk. Za oknem w sadzie jabłonki rozpościerały nagie gałęzie, poznaczone śniegiem. Cisza. Nic się nie dzieje. Wszystko czeka sennie i cierpliwie. Stary, tandetny zegar wiszący na ścianie tykotał zająkliwie; — Masz czas! Masz czas! — Marek pogrążał się w słodkiej nicości. Stare książki pozwalały mu z całą dobrocią czytać między wier-