Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szami własne myśli. Snuły się nienatarczywe i ciche ale nie ustawały nigdy. Gromadziły się i zbierały jak rosnące wody, usiłując przelać się przez tamę nie znanego dnia, by poznać przyszłość, która czeka i bę dzie. Na teraz nie miał żadnych zamiarów, nie ukła dał życia. Jeszcze nic o sobie nie wiedział. Marzył zawrotnie, niepoczytalnie. Było to mimowolne, ot tak na niby i do niczego oczywiście niepodobne. Ale już inaczej jak za czasów dziecinnych, kiedy to samopas, lub z małym Ignackiem... Nie snuł rojeń o niemożliwej wielkości, o swoich losach górnych, o sławie.
Nie odkrywał nowych gwiazd, nie sprawiał przewrotów wiekopomnemi wynalazkami, nie pisał szczytnych poematów, które prowadziły naród ku wyzwoleniu. To były dzieciństwa. Teraz szukał siebie. Tworzył fikcyjne życiorysy własne w niezliczonych odmianach, przymierzał siebie do ludzi znajomych, nieznajomych i zmyślonych. Ale nigdy nie mógł odnaleźć siebie w tym chaosie usiłowań i przypadków szczęśliwych lub fatalnych, w powodzi wpływów namiętności, błędów, prac, powołań, zamiarów, walk, zwycięstw, klęsk, uporów i wyrzeczeń, cnót i szalbierstw — które nazywają się życiem człowieka. Tkwiła w nim jakowaś nieudana osobliwość, z którą nie miał się gdzie podziać na świecie. Wyższość? Niższość? Chyba nic podobnego. Poprostu był niezdolny do naśladowania innych, czyli niestety wszystkich. Żądza i ciekawość życia rozpierały go potężnie, nurtując w tajemnem, ciemnem wnętrzu, ale nie dobywały się na jaw w świadomości; raził je pospolity dzień ludzkiego by-