Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

towania, w którem wszystko, czegoby się tylko zapragnęło, było wręcz niemożliwe lub niezmiernie trudne. Już on pięknie dziękuje za rozkosze miłości, za rozgłos wielkiej karjery, za dostojeństwo tak zwanego uczciwego życia, za spokój wypełnionych obowiązków, za błogosławieństwo wzorowego pożycia rodzinnego i tak dalej. Ażeby wkońcu, po nieodzownie najdłuższem życiu wymówiono i nad nim w nagrodę sakramentalne: — Jako obywatel i jako człowiek... — No — nie. Odrzucał bezwzględnie wizerunki poczciwego żywota. Otrząsał się ze wstrętu na samą myśl, że pomimo wszystko i jemu zagraża podobna chluba i aż taka nuda. W chwilach zwątpienia mówił sobie — jestem wykolejony i to miało być jego obroną. Uspokajał go zegar ze złoconą ręką: — Masz czas! Masz czas! — Ale śniegi oddawna znikły doszczętu, przechodziły ciepłe, mocne wiatry, Kuba narządzał pługi, Janka już przyjechała z uniwersytetu na święta... Czyż miał dalej siedzieć w zamknięciu? Któż to go skazał na czytanie aż do końca „Historji Konsulatu i Cesarstwa“ pana Thiersa, oficjalnej, nudnej elukubracji w straszliwym polskim przekładzie i w jedenastu olbrzymich tomach? Coś się w nim buntowało. Najgorzej, że nikt nad nim nie czuwał, nikt mu niczego nie radził, ani nie odradzał, ogromny świat stał przed nim otworem, spokojny i obojętny. Chwilami coś w sobie wyśmiewał zjadliwie. Jest się też z czem nosić? Wypadało bowiem na to, że czeka na przybycie jakowejś uroczystej delegacji, która go zaprosi uniżenie na gody życia. Jest człowiekiem wyjątkowym, męczennikiem i bohaterem. W tak mło-