Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zumiała, że żaden kabel nie połączy go ze sprawami ze starego snu. Potem pokazano mu na mapie, gdzie się ostatecznie znajduje. Jeszcze niebardzo w to wierzył, za wiele nadzwyczajności skupiło się na jego osobie — było to mocno podejrzane. Stopniowo powracał do sił. Wynoszono go do ogrodu na trzcinowym leżaku. Czytywał stare z przed miesiąca francuskie gazety, bawił się z małpką Rikki, słuchał zapewnień zielonej papugi, która jeszcze teraz twierdziła uparcie: — On les aura! On les aura! — Patrzał na dalekie góry, słuchał fantastycznych opowiadań byłego wilka morskiego, starego manjaka, kapitana van Kampena o dawnej chwale wysp, o wojnach z Malajami, o tajnych pokładach złota w wiadomych mu miejscach na nikomu nie znanych wysepkach. Nieuleczalnie chory starzec snuł olbrzymie zamiary zdobywcze i handlowe, i pewnego dnia, po pompatycznym wstępie uroczyście i wspaniałomyślnie darował Polsce — która ma tak mało kolonij — odkryty przez siebie archipelag z nazwą coś w rodzaju Kjambi. Marek dziękował z powagą. Misjonarz ojciec Remy, któremu zabroniono mówić, porozumiewał się z nim uroczym uśmiechem konającego. Marek pokochał tę twarz z za świata. Jej smutny uśmiech, pogodzony ze śmiercią, wciągał go w marzenie o sprawach odwiecznie ukrytych, najważniejszych. Rozważał swoje nieznane życie dalsze. Wszak pomimo wszystko nie rozpoczął jeszcze nic naprawdę. Jego dzieje składały się z samych niespodzianek, trafów i przypadków, fatalnych lub szczęśliwych. Przywykł, że coś