Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jeszcze dawniej. Przecie, że tak?... Jeszcze wątpił, rozmyślał. Jakże pragnął poradzić się kogoś, coś w sobie sprawdzić. Rozglądał się. Ani jednej białej twarzy! To już całkiem nie było śmieszne. I znowu pociecha, ulga — wszystko to sen. Nie może być na świecie tak strasznie załadowanego i natłoczonego okrętu. Żaden parowiec na świecie nie może nosić nazwy „Balikpapan“ — jest to słowo nieistniejące lub zmyślone, wyraźnie na kpiny właśnie. Takie rzeczy śnią się każdemu. A teraz, gdzież i kiedy jest on, który śni? Z dręczącego dociekania wyrywa go ekstaza zachwytu. Anamicka dziewczyna! Oparta o wzorzyste toboły, w cieniu brezentu rozwieszonego nad pokładem, spoczywa w bezwładzie, jak widziadło sennej królewny prześladowanej przez los w zaczarowanej bajce. Plugawy ścisk tłuszczy, ordynarne, cuchnące nędzą, bezwstydnie porozwalane golasy z niewiadomych krain, z tysiąca wysp, obszarpani marynarze o gębach zbójów i podleców, brud i gnój, wrzask i smród osaczyły ją dookoła. Łatwo się było domyśleć, że uczyniono tak poprostu dla artystycznego przeciwieństwa, ażeby jej piękność stała się jeszcze cudniejszą. Zaledwie dostrzegalnym półuśmiechem ciemnoczerwonych ust i spojrzeniem oczu, przywartych czarnym cieniem rzęs, szukała czegoś wiadomego sobie jednej w migotliwej dalekości za bezbrzeżnemi wodami, płonącemi w ogniu słońca. Tam jej ojczyzna, tam jej ród. Na jakiejś wyspie morza, w otchłannych głębinach nieznanego lądu, gościniec krętej, leniwej rzeki w zielonym cieniu, pod sklepieniem rozszalałych