Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oraz półnagiego młodzieńczego Herkulesa, ich opiekuna. Na najżywsze protesty i żądania, wyrażane zapomocą okrzyków, znaków i szczątków barbarzyńskiej angielszczyzny, chiński kapitan o twarzy trupa, plugawej i zdechłej, zawołał tłumacza starego Araba, który w zdaniach połatanych z kawałków angielskich, niemieckich i nawet rosyjskich tłumaczył mu dobrotliwie, że kajuta jest umówiona na cztery osoby i jeśli pasażer jest z tego niezadowolony, to niech siedzi cicho i niech się strzeże pana kapitana, albowiem gniew jego jest straszliwy. Marek szukał wyrazów na napiętnowanie tej bezczelności, ale nie otworzył jeszcze ust i nie zdążył pisnąć słowa, gdy trup kapitana ostatnim jakby wysiłkiem wycharczał parę zgniłych dźwięków i pasażer osobnej kajuty, nieludzko kopnięty przez „tłumacza“, poleciał ze stromych schodów kapitańskiego pomostu na sam dół, głową w olbrzymią rozkrojoną dynię, którą obsiadła była w kucki liczna rodzina Malajów. Wyrzucony stamtąd przez kilka czarnych pięści, znalazł się w obliczu chudych Hindusów. Posępne jak czarne szkielety głodomory patrzały weń z pod białych turbanów nieodgadnionemi spojrzeniami, jakby z poza grobu, z przed tysiącleci, bez szyderstwa i bez cienia ludzkiej życzliwości. Ich czarne milczące oblicza opętywały go. Ich obraz i ten moment nabierały nagle niepojętego znaczenia. Marek odkrył, że poto się urodził, poto wybuchła wojna światowa, poto on sam przeszedł wszystkie swoje koleje, ażeby spotkać tych fakirów i patrzeć teraz w ich przepaściste oczy. Odkrył,