Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ogromie wód, odłączyła się od niego cała żywa pamięć o tem, co było — jeszcze przed sekundą było i znikło. Niepodobna do prawdy poczwarność wspomnień, dolegliwy i dręczący aż do obłędu strach, strach przed tem, co było, a co przeminęło już tak dawno, niezmożona nuda jego niesłychanych przejść i przygód i śmiertelne znękanie duszy, i pustka wszelkiej przyszłości — to oddalało się od niego, malało, majaczyło niewyraźnie, nikło i znikło, jak brzeg lądu. A teraz wszystko na nowo. Na okręcie znalazł się odrazu w tłumie ludzi i zjawisk nadzwyczajnych. Wyczekując w porcie, napatrzył się niemało dziwów nieznanego świata, ale ów brudny staroświecki „Balikpapan“ nabrał i stłoczył na swoim pokładzie i w pakownych wnętrzach taki stek osobliwości ras, ubiorów, języków, tyle postaci wręcz nieprawdopodobnych, że Marek wpadł w stan natarczywego podziwu, od którego nie mógł się żadną miarą uwolnić. Tem lepiej, pozna to, czego za żadną cenę nie spotkałby na światowej renomy linjach. Owe białe wspaniałe budowle, które widział w porcie, przerastały niesłychanie możność finansową jego nędzy i żądały wyraźnych dokumentów, gdy on nie posiadał nawet żadnych. Chiński agent zabrał go bez żadnych formalności za niską opłatą, obiecując zawieźć do Singapore — „może nawet“ do Colombo. Przystał, wsiadł, teraz płynął. Był w takim stanie zgnębienia, że nie mógł czekać ani godziny dłużej. Tem lepiej... Ale w swej osobnej własnej kajucie zastał już trzy osoby, jeśli tak nazwać było można dwie stare malajskie baby, wymyślnie poobwiązywane w pstre szmaty,