Przejdź do zawartości

Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cież godni wielkich czasowi Żyjcie jak ludzie! Kto jeszcze wie, co bądzie w tej Polsce? Wszystko może być. Ale wy zawsze z lepszymi. Któż lepszy? Ten, co dla niej chce najwięcej, nie dla siebie, albo dla swoich. Nie wszyscy Polacy siedzą po dworach, tamci też ludzie — urodzeni dla lepszego lósu. Nie pożałuj, Kubo, twojej ziemi dla tych ciemnych i chciwych. Ty stracisz, zyska ojczyzna. Zamało jeszcze nas Polaków na taki wielki kraj; któż nas obroni i zasłoni? Bądźcież uczciwi nietylko w życiu własnem, ale i z Polską.
Tak mówił na śmiertelnem łożu zapamiętały wróg Rządu Ludowego i reformy rolnej. Przypomniał sobie starego fornala Tomasza Zawiślaka, który jeszcze za ś. p. ojca służył w Jordanowicach i poszedł był na łaskawy chleb, na żebry. Wyznał nie przed księdzem na tajnej spowiedzi, lecz wobec swoich krzywdy, jakie czynił był dziewkom po okolicy, paniczem będąc. Łzami uczcił dzieci własne, potopione, podrzucone, pomarnowane bękarty, zmarniałe w nędzy, lub po kryminałach... Mętnie widziały jego oczy jakowyś lepszy świat, gdzie wszystko inaczej. O tem najchętniej gadał, szeroko, bałamutnie, chwilami wzniośle i pięknie, jakby w proroczem zachwyceniu. Syna Marka błogosławił.
— Gdyby nie wrócił, czcijcie jego pamięć świętą, albowiem on to wsławił nasz nędzny ród. On odkupił moje leniwe niedołęstwo. A gdy wróci do domu, niechże będzie najpierwszy! Daj Boże, niech wraca zdrów i cały, ale może przywlec się o kulach jako nędzarz, ranny na wojnie, kaleka, sponiewierany