Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

godne. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Marek ślubował sobie... Nagle porwał go tłum. Czarne golasy, obszarpańcy, wytatuowani majtkowie, stare baby, nagie dzieci, kłęby różnokolorowych szmat i bronzowych spoconych ciał — wszystko pchało się ku przodowi okrętu, obalając patrzących ku Mekce, rozmodlonych Arabów, depcąc i potrącając rozłożone na pokładzie biwaki rodzinne, przewalając się przez barykady pak i worków. Cóż to jest? Wypchnięty naprzód przez tłum, znalazł się wobec niepojętego widowiska, w które zapatrzone były w milczeniu setki roznamiętnionych oczu. Przewalało się coś błyskawicznie po deskach pokładu, wiło się, zwierało i rozciągało, mieniło się w oczach. Nie dawało się dostrzec i poznać. Było jakieś opętujące, ohydne i straszne. Gdy zatoczyło mu się pod same nogi, wrzasnął cienkim, kobiecym głosem i ścierpł, nie mając gdzie uciec. Zahuczał śmiech. Szydziło zeń sto dzikich, poczwarnych, nieopisanych twarzy. Znowu sen. Z niezmiernym wysiłkiem, przedzierając się przez omamienie, szukał sposobu i jakiegoś chwytu, żeby się obudzić. Ale sen był mocniejszy. Poplątana, latająca wstęga, mieniąca się zielonobiałym odblaskiem, zesztywniała i odpadła. Z jej drgających skrętów ujawniło się małe zwierzątko, które snać tam było i pełzło teraz po deskach, znacząc za sobą ślad krwi. Wśród wrzasków i kłótni rozdawano sobie i wydzierano jakoweś monety, jakieś papierki. Rządził tem siwobrody Malajczyk, z trzema czerwonemi rysami na czole Błyskawicznie zliczył miedziane monety, wsypał je do kieski, porwał