Poezye Józefa Massalskiego/Poranek letni

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Massalski
Tytuł Poezye
Podtytuł Tom pierwszy
Data wyd. 1827
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Źródło skany na Commons
Indeks stron
PORANEK LETNI.




Znikły widma z północnych zesłane obłoków,
A jak miła nadzieja śród nieszczęścia mroków;
Tak nieśmiało krainie, dnia zwiastunka cicha,
Z pod żałobnéj zasłony, zorza się uśmiécha.
Już głuche wsi od słodkiéj snu ujęte mocy
Mdłemi blaski gasnąca żegna lampa nocy;
Toną w koło niej gwiazdy. Ach! tak nikną właśnie,
Kiedy piękna dziewica w lat zaranku gaśnie,

Tak w około niéj nikną przed kochanka okiem
Tysiące uciech szczęścia błyszczących urokiem.
Budząc wietrzyk poranny zdrzémane dąbrowy
Szumem stłumia potoku turkot jednakowy,
A z fali bielejących w dolinie tumanów
Sędziwe skronie starych wznoszą się kurhanów;
Wasze w nich leżą szczątki o dawni rycerze!
Tu niegdyś w kurzu chmurach błyskały pańcerze;
I na błoniach, po których rozsypie poranek
Lękliwe owce, tkliwych odgłosy multanek,
Staczali straszne walki wojownicy biegli,
Zapomniani od kraju, za który polegli.
Dziwne o nich podanie lud przesądny mami.
Na szczytach uświęconych tych mogił wiekami,
Gdzie niegdzie drzewa smutne wydają się w mrokach,
Jak mary przy rycerzów czuwające zwłokach.

Miłośnik nocy, pustej mieszkaniec kaplicy,
Gwiżdże ptak w oniemiałym wierzchołku dzwonnicy;
To zeschłe drzew umarłych obciążając sęki
Wsyła trwogę do serca grobowemi jęki;
To do samotnéj w polu tyki gdy pośpiesza,
Ciche powietrze smutnym piór szelestem miesza.

Swita. Skryj się złowrogi śpiéwaku ciemnoty;
Blask cię razi jak czarną duszę widok cnoty.
Zwlekła noc ciemną szatę, mgła w powietrzu ginie;
Dalsze tylko przedmioty, jak w marzeń krainie
Niepewnemi kształtami maluią się w brzasku.

Ach słyszę już, gdzie jodła czernieje śród lasku,

Jak skryty w jéj konarach przed ciekawém okiem,
Trwożnie budząc uśpione echa nad potokiem,
Słowik się ozwał, ucichł, znów tkliwie zanócił,
Rozczulił, oczarował, zamilkł i zasmucił.
Znów głośne słodkich piosnek spadki się roznoszą;
Nagle ucho i duszę napełnił roskoszą:
I już Bogu poranne hymny gaju śpiewa;
Wnet naśladowczém ptastwem ozwały się drzewa.
Słowiku! twoich tylko żalów słuchać lubię;
Pamięć własnych natychmiast w zachwyceniu gubię.
Trackiéjli ty biesiady kwilisz smutną wzmiankę,
Lubą-li śród wesela chcesz pieścić kochankę

Ja bez tchu, bez ruszenia utracić się boje
Najmniéjszą tonu zmianę lub westchnienie twoje.
Przejdą piękniéjsze ranki, ścichnie ptak miłosny,
Milczeniu aż do przyszłéj poświęcony wiosny,
Będzie smutny, nieznany, błąkał w głębi gajów,
Lecz przez pamięć miłego śpiewaka tych krajów:
Jodła, której ulubił ocienione łono,
Zgubném ostrzem siekiéry nie będzie dotknioną.
Tak choć ubogi wieszcza solimskiego domek
Uwielbia gość w Ferrarze, pielęgnuje ziomek.

Swiéżością przedporanna oddychając chwila,
Spiące twory smaczniéjszym spoczynkiem zasila;
Nawet sen i na zbójcy twarde zwabia łoże,
Gdzie ani tysiąc przekleństw przywołać go może,

Ani członki na trudném wymęczone życiu.
Lecz tam i w śnie, jak w czarów podziemném ukryciu,
Mściwe widma, piekielne snują się obrazy
A przestrach z ust okropne wyrywa wyrazy.
Nie! niedozna spoczynku zlany krwią morderca;
Wstań kto spokojnie spałeś, kto z roskoszą serca
Zważasz widok, co grubszych zmysłów nie ułudzi,
Wstać patrzyć jak się piękne przyrodzenie budzi;
Bo już i kur, trzykrotnym okrzykiem na płocie,
Dłonie snem pokrzepione wezwał ku robocie
I pacierz, uroczystém głosniejszy milczeniem,
Porannego pielgrzyma słyszę z uniesieniem.

Uciekł mrok do jam dzikich, wydra na dno wody,
Do lasu wilk, co krążąc w noc koło zagrody
Cichą trzodę zbojeckim raził błyskiem oka;
A chciwy jaką zdobycz wypatrzyć z wysoka
Wyniosł się bystry sokoł nad olbrzymie góry;
Zmniéjsza się w oczach, zmniéjsza i znikł między chmury.
Ach! równie gór tych widok myśl wynosi moją.
To-li pomniki zmętu pierwotnego stoją?
Czy utwory tych czasów, zatracenia czasów,
Gdy na dnie wód zniknęły szczyty wiéż i lasów,
Kiedy po bezbrzeżnego falach oceanu,
Który pochłonął ziemię nieposłuszną Panu,
Wzgląd nieba, cnotę, życie zniknione na globie
I cały świat łodź wątła unosiła w sobie?

Ileż te góry sławnych przeżyły iuż grodów!
Ile nowymi ludy zmienionych narodów!
Z prochów by tych miljonów sypane mogiły
Już kilkakroć te góry wzrostem przewyższyły.
Nie wzruszone jak stałość, jak mądrość spokojne,
Ileż razy grożącą żniwóm wichru wojnę
I piorun potężnemi wstrzymały ramiony!
Jak na monarszych głowach jaśnieją korony,
Tak na ich śmiałych czołach złoty promień błyska.
Tuli się noc w ich boków garby i urwiska.
U stop leży jezioro, a w jego kryształy
Takież góry i sklepy niebios pospadały
I objawia się druga w przezroczystéj wodzie
Płonąca jak niewinność jutrzeńka na wschodzie;
A toni, które złoci światło jéj rumiane,
Wiatr nie dotknie; stanęły jak z kruścu odlane.

O duszo ma! ciosami losu uderzona!
I tych wód nie są zawsze tak spokojne łona;
Nie raz wichry gwałtownie poruszają niemi:
Stały pokój nie mieszka na padole ziemi.
Tam, gdzie da się najwyższość w całéj widzieć chwale,
Poznasz, gdyś godna, szczęście panujące stale...
I tam się złączysz wiecznie z duszą méj kochanki.
Pomnijcież czasem obie, w pogodne poranki,
Na skrzydłach tych powiewów, które chłodzą lato,
Zlecieć na tę dolinę w powaby bogatą,
I w zachwyceniu z samą porównać naturą
Obraz jéj przez me słabe nakréślony pióro.

Pogodnym dniem widnokrąg ubarwił się cały
I wskrzeszone na smugach wdzięki zaigrały.

Tam śniéżną płeć narcyza wysmukłego widzę,
Tutaj róża, na wiotkiéj chwiejąc się łodydze,
Dotknięta od Zefiru miłośnego tchnienia,
Lśni perłą drzącéj rosy, w kolorach się zmienia;
Powiewem unoszony, jak cząstka obłoku,
Rój komarów rysuje skrzydłem szkło potoku;
Lekkie ważki migają kolorami tęczy;
Ssąca w kwiatach nektary i zrzędzi i brzęczy
Mądra pszczółka o zimie zajęta kłopotem,
Sniéżny łabędź na wodę wolnym spada lotem;
Igra z nią a xiążęcia swego srébrne fale,
Swą ozdobę, swą miłość, kołyszą wspaniale.
To już płynem kąpieli orzeźwiony chłodnym
Rozgania się po gładkiém szkle pędem swobodnym.

Niedziw, że na ziemianki nadludzkie powaby
Przy całéj samowładcy sile Jowisz słaby,
Śpiesząc na brzeg Eurotu, ku zdradnéj zabawie,
Utaił Pana niebios w łabędzia postawie;
Ta pierś godna Olimpu, oczy i dziś noszą
Promień bóstwa w nim niegdyś tchnącego roskoszą.

Otoż i wschód — Już ogniów mienionych tysiącem
Gra światło na sklepieniu niebios pałającém.
Słońce już, słońce widać! O minuto święta!...
Z uniesieniem swą roskosz witają ptaszęta;
Człowiek tylko, o własnym zapomniawszy bycie,
Trwa tę chwilę niedługą w najsłodszym zachwycie.

Ach! komu ranna chwila w nikczemnym śnie schodzi:
Niczém téj dobrowolnéj straty nie nagrodzi!
Duszo dnia! królu świateł błyszczących na niebie!
Jak wielkim być ten musi, kto utworzył ciebie,
Kto ci wschodu otwiéra bramę co świtanie
I po górnych błękitów toczy oceanie!
Tyś, wszystkorodną władzą i przymioty twemi,
Obrazem bóstwa, wzorem jest dla panów ziemi:
Zarówno się uśmiéchasz niebotyczéj skale,
Jak do kępy w dolinę rzuconéj niedbale;
Tym promieniem królewskie złocisz lwa kędziory,
Którym stroisz kolibra w najżywsze kolory;
Nietylko twoie światło w roskoszy świątynie
Przez wysokie kryształy do pysznych sal płynie;

I tam szczupłém okienkiem twój się promień wciska,
Gdzie śmiechóm i nadziei wzbroniono siedliska,
Gdzie w pieczarach wylękłych jęczy od pułwieka
Z martwą ścianą łańcuchem spojon szczątek człeka;
Któremi mury zmiękczył, brak już łez żałobie,
Długi włos, co sam tylko zdolny rość w tym grobie,
I proch ofiar, poległych tu śmiercią niesławną,
Kryją go zamiast szaty co opadła dawno.
Zdręczonego tak wielu nieszczęścia pociski,
Choć ozionął już baldéj śmierci oddech bliski;
Gdy jeszcze na zemdloną dzień wleciał źrenicę,
Promyk jakiéjś nadziei mu wyjaśnił lice.


Cała natura nowém raduje się życiem.
Czarujący poranku! za twojém przybyciem
Ona, jakby z chaosu świéżo wydobyta,
Co chwila to większemi wdziękami rozkwita.
Jutrzeńka jéj rumieńcem, głos ptaków jéj pieniem,
Wonny zefir oddechem a słońce spójrzeniem.
Tak, smutnéj rozłączeniem kochance, rumieniec
Wdzięk i uśmiéch miłośny powraca młodzieniec.
Uśmiéch jaki na Ewy zabłysnął jagodach,
Gdy z nicości snu w szczęścia budząc się ogrodach,
Z piękniéjszém nad sam Eden zadumieniem w oku,
Poczuła i ujrzała kochanka przy boku.


Poranna w okolicy trąbka się odzywa;
Odpowiada jéj z zagród trzoda niecierpliwa.
Jest to hasło starego całéj wsi pastucha.
Otoczony młodzieżą co go czci i słucha,
Dumny urzędem niskim, ale wielkiéj wagi,
Kroczy. Widzisz chód jego jak pełen powagi?
Jak się przed nim pokorzy dzielny duch brytanów,
Strasznych dla nocnych gości i trzody tyranów?
O nim to w kątach wiéjskich płodzą się powieści:
Ile on w sobie sztuki czarnoxięskiéj mieści;
Jego stara pod lasem i zdziczała chata,
W któréj sieńcach rozkrytych wiatr liście zamiata,
Jego postać szędziwa, ta spadła do łona
Śronem późnéj starości broda obielona,

Brwi ćmiące bystrość oka, czoło zryte wiekiem,
Służą za ważny dowód, że jest wiłkołekiem;
On żadnéj sztuki nie da porwać wrogóm stada;
Urodzaje, dészcz, susze trafnie przepowiada;
Na palcach ci przeliczy wszystkie w roku święta;
Buhaje rozjuszone jedném słowem spęta;
A nawet, strach namienić, on węże zjadliwe
Z lochów czarnych wywleka, w ręku nosi żywe,
Bez szwanku, bez bojaźni w zanadrze je kładzie!
On to w nudne wieczory, ciekawéj gromadzie,
Gdy zimą skupi chatka ogrzana skotarzy,
O zaklętych królewnach długie bajki gwarzy;
A gdy wiosna swe łono roskoszne odsłoni,
On piérwszy wskaże chłopcóm gdzie ptak jaja chroni;

Wié pod jakim kamieniem skarb się kryje mnogi;
Pomni Szweda wtargnienie; zna Witołda drogi.

Jeszcze raz trąbki jego dźwięk rozdał się głośny,
Jeszcze raz liczne trzody wzniosły ryk radośny;
A już raźne dziewice, szczędząc prace matek,
Spieszą i z tęsknych zagród wypuszczają statek.
Jedna z nich krówkę własnéj hodowli postrzega,
Wraca w dóm, z dłonią pełną odrobin wybiega,
Częstuje swą pieszczotę, swój posag ubogi,
Wylicza z niéj pożytki swe, przypłodek mnogi,
I w najsłodszych nadziejach od radości skacze.
Ach! czujecież niewinną tę roskosz bogacze?

Przebóg! jakież się wojsko ukazuje w dali?
Widzę długie dziryty, widzę błyski stali,

Kosarze idą. Żegnam was kwiaty kochane!
Smutną wieczór na błoniach zobaczy odmianę.
Czerstwych młodzieńców szeręg w końcu łąki staje,
Przemierza ją oczyma, wyrok śmierci daje
I z chłodną krwią poczyna rzeź nielitościwą.
Migają długie kosy błyskawicą krzywą,
A w każdym silnych ramion szérokim rozmachu,
Tysiąc roślin umiéra, tysiąc drży od strachu;
Upadają pod ostrzem na tę samą ziemię,
Co wydała, żywiła, mnożyła ich plemię.
Tuż giną błahe trawki gdzie i świetne kwiaty,
Obok pérzu w kolory tulipan bogaty;
Tak śmierć równa gmin z królmi, nędzarza z krezusem.
Brzęczą cieńkie kos ostrza pod kosarza brusem,
Żałośném echem łąka dzwoni i dąbrowa,
Łączą się z temi dźwięki niewyraźne słowa

Smutnie, w górach dalekich, nócącéj pastuszki;
Już ona na pobrzeżu ulubionéj strużki
Nie uzbiera fiałków i róży na wianek,
By ustroić nim ołtarz w świąteczny poranek;
I temu, za kim niebios upraszała łaski,
Nie oplecie pocichu w kwiat pastérskiéj laski.

Lecz widzę rozciągnięty niewód nad jeziorem;
Wprawny rybak, na czółnie i lekkiém i skorém,
Pośpiesznie robiąc wiosłem, z długiém skrzydłem sieci,
W milczeniu do wskazanéj mety szybko leci.
Chwieje się rozpędzona łódź na śliskiéj fali;
Lecz gdy serce człowieka żądza zysku pali,
Nie zważa niebeśpieczeństw. Już u kresu staje
I bracióm potrwożonym rybak znak podaje.
Toną sieci rozdęte, drży całe jezioro,
A pławki, po płaszczyźnie idące o niesporo[1],

Chód niewodu w głębini ukazują zwolny;
Zda się że wszystkie ryby zagarnąć jest zdolny.
Między gronem łowiących cichy spór się wszczyna,
Jedni mówią szczęśliwa drudzy zła godzina;
W tém niewod, co z szelestem na brzegi wychodzi,
Zdobycze okazując obie strony godzi.

Gdzie czyściéjsze strumieni bystrych fale mruczą,
Zgromadzone dziewczęta śniéżne rąbki płóczą;
Bliski jarmark, na który przybędą chłopacy,
Budzi w każdéj usilność wycelować w pracy.
Tam dziatwa wsi krzykliwe kręci dudki w łozie.
Tu węglarz, przy skrzypiącym wyśpiewując wozie,

Znużonemu koniowi pomaga na górę.
A gdzie wznoszą niekształtny las drzewa ponure,
Słychać jak w ciemnéj głębi wtórzą cios topory,
Drżą wierzchy drzew i z trzaskiem upadają bory;
A drużyna zwycięskich kmiotków pracowita
Na nowéj niwie plenne przepowiada żyta.
Gdy południe spragnionym wilgoć wyssie skwarem,
Scięty las ma rozdętym zniszczyć się pożarem,
Który, w noc, oddalone zatrważając wioski,
O miéjscu swém potworzy różne spory, wnioski.
Równie w dalekich krajach wszczęty pożar wojny
Rozsyła mylnych wieści orszak niespokojny.


O wy! co w hardych gmachach zasklepione życie,
Wyrzekłszy się natury tęskliwie pędzicie,
Obyście mogli uczuć raz te wszystkie wdzięki,
Co Twórca na nią z hojnéj wysypuje ręki!
Świat ów, pyszném wielkości zaszczycon imieniem,
Nie złudziłby was więcéj marnym szczęścia cieniem;
Zycie[2] tam jest jak morze w pośród burzy wiecznéj,
A człek zawisł od łaski fali niestatecznéj.
Po zmylonych nadziejach, przytłumionych jękach,
Podéjrzeniach, niesnaskach, łzach, rozpaczach, mękach,
Nędzna igraszka pychy, podstępów, zawiści,
Tracąc wolność i duszy cnotliwéj korzyści,

Gdy się cieszy iż koniec ma jego zgryzota,
Postrzega że dla nowych trosk otworzył wrota;
I żyjąc nie dla siebie, by miał zysk żądany,
Spodlony, musi własne całować kajdany.
O jak wiele szczęśliwszą ma ten oracz dolą,
Który za pługiem gwiżdżąc pracuje nad rolą!
Wstał bez troski, jak wczoraj bez niéj się położył;
Tak ucieszon dnia światłem, jak gdyby z nim ożył.
Jeśli nad nim właściciel dobroczynny grodu
Ciężkiém jarzmem niższego nie piętnuje rodu,
To przyjemnie i mierność jemu się uśmiécha.
Zdumiał się blaskiem zbytków; lecz do nich nie wzdycha,
I bez żalu od ponęt ich odwraca oko:
Nie zawsze wzbudzi zazdrość kto stoi wysoko.


Lecz wam, w których światowa nie stłumiła wrzawa
Głosu uczuć wrodzonych, wam dzięki i sława.
Świétny los w łonie waszém pychy nie zapali;
Zwodniczém szczęściem gardząc wy szczęście zyskali;
Gdy innym kruszec serce w kruszec przeistacza,
Wiecie że dobroczynność długiem jest bogacza.
Wyniesieni na godność, która was nie łudzi,
W rządzonych wami ludziach znacie jeszcze ludzi;
W miastach wy dla ich szczęścia pracujecie z chlubą,
Do wsi radość wnosicie i obfitość lubą.
Słuchając głosu cnoty, kochając naturę,
W chwilach wolnych rzucacie te gmachy ponure
I lubicie bez wrzawy, pochlebców i pychy,
Przepędzić na wsi dzionek spokojny i cichy,

Zdaleka od nużących etykiet i mody
Odetchnąć w cieniu gajów na łonie swobody,
Napaść duszę urokiem zdrojów tajemniczych
I tych dolin kwiecistych i wzgórz malowniczych,
Które cnotliwe serca napoją roskoszą,
I na skrzydle zachwyceń do ich Twórcy wznoszą,
Czémże są przed ich władzą te wytworne ściany,
Gdzie gust igra, gdzie przepych z hojnością wylany?
Gdzie jenijusz Rubensów, Rafaelów błysnął
I snycerza kunszt piętno swéj chwały wycisnął?
Choć mami wzrok dzieł sztuki doskonałość błoga;
Człeka nich tylko widzę a w naturze Boga.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – idące niesporo (na podstawie erraty).
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Życie (na podstawie erraty).





PD-old
Tekst lub tłumaczenie polskie tego autora (tłumacza) jest własnością publiczną (public domain),
ponieważ prawa autorskie do tekstów wygasły (expired copyright).