Pod smaganiem samumu/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pod smaganiem samumu
Podtytuł Podróż po Afryce północnej. Algierja i Tunisja
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Concordia, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań — Lwów
Ilustrator Drukarnia św. Wojciecha
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
W BABILONIE SAHARY.

Ton amour est rude pour le coeur:
Il a dissous la moelle au dedans de mes os,
Il a bu mon sang et ma chair.

Pieśń berberyjska[1].

Biskra!... Wymarzone miejsce dla ludzi, usiłujących odzyskać utracone zdrowie. Olbrzymia oaza, las palmowy, dobra woda, czyste powietrze, wygodne hotele, cisza, a dokoła pustynia, gdzie żadnej bakterji niema w powietrzu, gdzie najcięższe rany bez żadnych zabiegów lekarskich zabliźniają się ze zdumiewającą szybkością....
Miasteczko to, złożone z dzielnicy francuskiej, tubylczej i starej Biskry, zwiedzić można samochodem w parę godzin, a nawet mniej, bo przecież podróżnik nie zechce oglądać gmachu bardzo ładnego magistratu, klubów, hotelów i domów europejskich. Wszystko to jest bardzo ładne, nieraz nawet imponujące, lecz nie dla zwiedzenia tego przybywa podróżnik aż tu, do Sahary. Z europejskich wytworów rzuci mu się w oczy i pociągnie do siebie chyba tylko pomnik kardynała Lavigerie, olbrzymia figura w szatach biskupich, z krzyżem dziwnej nieco formy w ręku. Odlany z bronzu, monument potężną sylwetą odcina się od lazurowego, gorącego tła nieba i zdaje się mówić o wielkiej sile nauki Chrystusa, nauki o miłości ludzi.

Świątobliwy, a energiczny kardynał, jak wiadomo, założył bractwo „Białych Braci Sahary“ i pierwszym przepisem zakonu stały się słowa Lavigerie:
BISKRA. WIELKA MODLITWA
— Bądźcie wyrozumiali i miłosierni, bądźcie pracowici, sprawiedliwi i cnotliwi, abyście życiem swojem pociągali do siebie serca i myśli Berberów i Tuaregów, a nie spieszcie się z nawracaniem kogoś na łono Kościoła Katolickiego, przywiązujcie do siebie serca ludności, a reszta przyjdzie sama!

Tak mówił Kardynał i tak postępują Biali Bracia, rozrzuceni po całej Saharze. Imię kardynała jest w wielkiem poszanowaniu śród ludności chrześcijańskiej, lecz i tubylcy przechowali o nim wdzięczną pamięć, a niektórzy nawet, uważają go za marabuta.
Poza pomnikiem Lavigerie z przyjemnością można spędzić parę godzin w parku, otaczającym willę Benevent, należącą do hrabiego Landon de Longeville, który zebrał i kultywuje na 10—12-u hektarach ziemi prawie wszystkie drzewa kontynentu afrykańskiego. Jest to niby muzeum dendrologiczne Afryki, muzeum, utrzymane z wielkim nakładem wiedzy, energji i środków materjalnych.
Naprzeciwko parku, na brzegu płytkiej o porze suchej i małej rzeki Biskra bieleje nieduża kubba, gdzie spoczywają prochy marabuta Sidi Zerzur, poważanego przez Berberów Ziban, do których należą wszystkie okoliczne obszary.
Piastował on niegdyś godność sędziego, a wyroki jego słynęły jako sprawiedliwe i mądre; z tego powodu jeszcze teraz sędziowie tubylczy radzą się cienia Zerzur, przyprowadzając oskarżonego do kubby i proponując mu złożyć przysięgę swojej niewinności na grobie marabuta.
Jak mi opowiadano, oskarżony dzięki temu nigdy nie skłamie, bo wie, że gdyby przysiągł fałszywie, spotka go od Sidi Zerzura większa i cięższa kara, niż ta, którą mogliby obmyśleć dla niego sędziowie ziemscy. To też z kubby oskarżony albo powraca na wolność, albo idzie na sąd Kadiego[2].
Przed laty, mieszkańcy Biskry byli bardzo zatrwożeni głuchym rykiem lwa, słyszanym przez przechodniów nocnych; nad ranem, kobiety, udające się zwykle nad rzekę dla płukania bielizny i mycia statków domowych, przybiegły przerażone i opowiedziały, że na progu kubby Sidi Zerzura leży ogromny lew.
Istotnie, duży lew, o wspaniałej grzywie leżał w cieniu kubby, nie zdradzając żadnych wojowniczych instynktów. Przed wieczorem skierował się ku miastu; ludność ukryła się w strachu po domach, lecz nikt nie ośmielił się strzelić do drapieżnika, gdyż odrazu poszła gadka, że duch świętego marabuta wcielił się we lwa. Zwierz przez otwartą bramę fonduku wszedł na podwórze, gdzie stały wielbłądy, muły i konie, i najspokojniej w świecie położył się na słomie.
Od tego dnia ludność nosiła do kubby pożywienie dla lwa, który już rzadko zjawiał się w mieście. Wszyscy nazywali tego lwa „marabutem“, był niewidomy, a gdy zakończył życie, wyprawiono mu wspaniały pogrzeb. Stało się to przed dziesięciu laty, a kamień, położony na grobie lwa-marabuta znikł dopiero niedawno, gdy wezbrana rzeka porwała go.
Był to prawdopodobnie ostatni lew, żyjący w Algierji, niegdyś słynnej z wielkiej ilości tych królewskich drapieżników. Berberowie ścigali lwy, chociaż nazywali to wspaniałe zwierzę z pietyzmem i szacunkiem — Sid, co oznacza pana lub władcę.
W Biskrze, o ile wiem, zmarł też ostatni myśliwy na lwy, były prefekt tego miasta.
Lew, nazywany przez Berberów i Arabów „Sid“ — co oznacza — Wielmożny Pan, jest otoczony mistycznem poszanowaniem, chociaż szacunek dla króla zwierząt wcale nie przeszkadzał odważnym myśliwym berberyjskim tępić go starannie na Północy Afryki.
Jednakże spotkania ze lwem dały koczownikom możność do poznania go i wytworzyły liczne legendy o nim i dziwne opowiadania o jego charakterze.
Znaczną część tych opowiadań i podań zebrał w Algierji Aleksander Dumas[3]; obecnie zaś chyba tylko najstarsi Berberowie potrafią opowiedzieć coś interesującego o lwach. Z ich zniknięciem z gór i pustyni rozwiały się legendy o grzywiastym królu zwierząt.
Berberyjscy i arabscy myśliwi uważali lwa za najbardziej niebezpiecznego i szlachetnego przeciwnika. Łowy na lwa były łowami królewskiemi tak samo, jak były uważane za czasów królów asyryjskich i babilońskich i za panowania egipskich faraonów.
Ludziom niskiego pochodzenia nie wolno było polować na lwy pod groźbą ciężkiej kary, a czasem nawet śmierci.
Dawni mieszkańcy Północnej Afryki nazywali lwa — Janem, synem Jana, co po arabsku brzmi — Johan ben Johan.
Ludzkie imię nadano mu dlatego, że lew, w mniemaniu Arabów, posiadał najwznioślejsze cechy charakteru człowieka najszlachetniejszego; że był on najodważniejszym śród zwierząt, wspaniałomyślnym, rozumiejącym mowę ludzi wszystkich narodów i szczepów, poważającym odważnych, szanującym kobiety i ścigającym bez litości ludzi tchórzliwych i nikczemnych.
Dumas opowiadał, że Arab, spotkawszy lwa na swej drodze, zatrzymywał drżącego, wylęknionego rumaka i zwracał się do zwierza z takiemi słowy:
— Toś ty, wielmożny Janie, synu Jana? Zamierzasz nastraszyć mnie — Alego, syna Dżilali? Tyś szlachetny, lecz i w moich żyłach płynie szlachetna krew, tyś śmiały, lecz i ja wyssałem z mlekiem mojej matki odwagę. Pozwól więc mi przejść moją drogę jak bratu, ponieważ jestem człowiekiem gorącym, człowiekiem czarnych dni[4].
Powiedziawszy to, Arab wyjmował z pochwy szablę, wbijał ostrogi w boki konia i mknął wprost na lwa; zdziwione zwierzę ustępowało z drogi.
Biada jednak Arabowi, jeżeli się ulęknie, lub zboczy z drogi, wtedy jest zgubiony. Lew wykonuje skok w jego stronę i rozrywa go.
Przy spotkaniu się z człowiekiem, lew bada swego przeciwnika, patrząc mu w oczy i bacznie śledząc wyraz jego twarzy. Jeżeli zwierz dojrzy na twarzy człowieka przerażenie, zrzuca go z konia lub wielbłąda i odciąga od drogi z rykiem straszliwym, zwiastującym niechybną śmierć. Po chwili piana zaczyna mu ściekać z paszczy, kładzie się na ziemię, czołga się, zataczając koła i łamiąc smaganiem ogona trawę i krzaki.
Czasami nagle znika. Wtedy ofiara, powracając do przytomności, podnosi się i ucieka, lecz nie zdąży ubiec stu kroków, gdy ujrzy przed sobą lwa, stojącego mu na drodze. Drapieżnik zbliża się, opiera na ramieniu człowieka przednie łapy i zaczyna lizać mu twarz krwawym swoim językiem. Jeżeli człowiek pod ciężarem zwierza upadnie, lub zemdleje z przerażenia, wtedy lew idzie do pobliskiego źródła i zaczyna pić, będąc spokojnym, że ofiara już mu się nie wymknie i że znajdzie ją na tem samem miejscu. Powróciwszy, przez pewien czas liże leżącego człowieka, a później zaczyna go szarpać. Nie pożera jednak nigdy całego ciała, pozostawiając zawsze nogi i ręce. Arabowie nieraz znajdywali niedojedzone szczątki człowieka, złożone przez lwa śród kamieni, lub w gąszczu krzaków.
Niektórzy uczeni[5] dowodzą, że Arabowie opowiadający o procesie pożerania ofiary przez lwy, nigdy nie byli naocznymi świadkami tej straszliwej uczty, przechowali te opisy niezawodnie z czasów rzymskich, gdy na arenach cyrków, czynnych w Afryce, dzikie zwierzęta pożerały rzuconych im na pastwę męczenników.
Nieraz się zdarzało, że zmęczonego lub omdlałego Araba, czekającego na powrót lwa uratował nadjeżdżający myśliwy lub karawana.
Mogło to jednak mieć miejsce wyłącznie wtedy, kiedy myśliwy znał charakter i obyczaje zwierzęcia.
Taki człowiek powinien był wiedzieć, że jeżeli zacznie uciekać razem z uratowanym tchórzem — zginą obaj. Wobec tego czekał na powrót straszliwego drapieżnika. Lew, ujrzawszy nagle dwóch ludzi, zatrzymywał się zdumiony. Wtedy odważny Arab szedł ku niemu, mówiąc:
— Ten, który tam leży, wielmożny Janie, synu Jana, jest tchórzem, jest tchórzem i nikczemnikiem, lecz ja, Dżafar, syn Rasa, nie ulęknę się ciebie. Jednak błagam cię o litość nad tym nieszczęśliwym tchórzem, bo nie jest on godnym, abyś miał go późreć. Ja zaś zwiążę mu ręce i uczynię z niego niewolnika!
W odpowiedzi na to lew wydawał głuchy ryk.
— O! bądź spokojny! — mówił wtedy odważny myśliwy. — On będzie surowo ukarany!
Z temi słowy myśliwy związywał sznurem ręce poturbowanego przez lwa człowieka; lew zaś, bacznie się przyjrzawszy temu, oddalał się.
Istnieją opowiadania o legendarnych myśliwych, którzy udawali strach przed lwem, a gdy on kładł im łapy na ramiona, wbijali mu nóż w serce, lub rozpruwali brzuch.
Jeżeli lew nagle zjawiał się przed myśliwymi i, ujrzawszy licznych wrogów, zaczynał uciekać, jedynym sposobem zatrzymania go było rzucenie mu obelżywych słów:
— Aha, nikczemniku, nędzniku! uciekasz, a tymczasem żądasz, aby cię uważano za zwierzę najodważniejsze! Teraz zmykasz jak kobieta! Od tej chwili nie będziemy cię nazywali „sid“, lecz — niewolnikiem!
Usłyszawszy te słowa, lew stawał i oczekiwał ataku.
Tylko bardzo zgłodniały lew napadał na kobiety, ponieważ, jak twierdzili Arabowie, zwierzę miało lęk przed niewiastami. Podobno Arabki w dawnych czasach, gdy lwy były dość pospolite w tym kraju, widząc że drapieżnik porwał im jagnię lub dziecko, biegły za nim, chwytały go za ogon i biły kijami[6].
Dumas opisuje polowanie na lwy tak, jak je uprawiali Arabowie.
Lew przebywa zwykle w gąszczu niekłujących krzaków, ponieważ obawia się pokaleczyć swoją „twarz“ — pełną wyrazu i potężną, podobną do oblicza Jowisza Olimpijskiego[7].
Myśliwi otaczają kryjówkę zwierza i zaczynają krzyczeć, płosząc zaczajonego w krzakach lwa.
Pierwszy, kto go spostrzega, wskazuje nań palcem i woła:
— Rahe hena! Jego tu niema!
Jeżeli myśliwy omyli się i krzyknie:
— Ra-hena! co znaczy — on jest tu! — wtedy lew, rozumiejący mowę ludzką, wypada i zabija denuncjanta.
Gdy zwierz został wykryty, strzelcy odchodzą na sześćdziesiąt kroków, aby uniknąć pierwszych trzech olbrzymich skoków lwa i dają salwę do swej ofiary.
Jeżeli chybiony lub ranny lew wychodzi z krzaków, wszyscy kładą się na ziemię i czołgają się, cofając się o nowe sześćdziesiąt kroków i znowu strzelają do niego.
Jeżeli lew zamierza ratować się ucieczką, myśliwi obelżywemi słowami zmuszają go do walki, chociaż wiedzą, że kilku z nich niezawodnie padnie pod ciosami potężnego drapieżnika.
Arabowie i Berberowie jeszcze w połowie XIX-go wieku twierdzili z całą stanowczością[8], że lew przestrzega co do pożywienia cztery roczne okresy: W ciągu pierwszego kwartału żywi się... demonami; w ciągu drugiego — ludzkiem mięsem, trzeciego — gliną; w ciągu czwartego — zwierzętami.
Pastuchy-tubylcy zauważyli, że lew, porwawszy konia lub wielbłąda, zarzuca sobie zdobycz na grzbiet i przesadza z nią nieraz dość wysokie ogrodzenia; tymczasem, zabiwszy barana, wlecze go za sobą.
Arabowie objaśniają to legendą, która głosi, że pewnego razu lew w gronie innych zwierząt chełpił się swoją siłą i mówił, że podniesie na sobie każde zwierzę; byka, jeżeli pozwoli Allah, konia, jeżeli pozwoli Allah, a gdy doszedł do barana, uważając takie zadanie za łatwe do wykonania, nie wymienił imienia Allaha. Rozgniewany Bóg uczynił tak, że lew nie może zarzucić sobie barana na grzbiet i musi go wlec za sobą, stając się przytem nieraz łupem myśliwych.
Przy końcu panowania tureckiego w Algierji, słynął za niezmordowanego i najodważniejszego myśliwego na lwy niejaki Hussein[9]. Polował on, robiąc zasadzki i skrytki z kamieni, przykrytych gałęziami lub trawą lub na konarach drzew. Broń Husseina stanowiły karabin, dwa pistolety i jatagan. W ciągu jedenastu lat odważny strzelec zabił ogromną ilość drapieżników, lecz skończył swoje życie, padłszy w potyczce ze lwem.
Ze śmiercią myśliwego jest związane tajemnicze opowiadanie. Hussein spotykał kilkakrotnie olbrzymiego lwa, którego nazywał Sidi Dżelich ben Dżelad i nigdy nie strzelał do niego. Lew też nie atakował myśliwego. Wzajemny szacunek utrwalił się po pewnym wypadku, gdy Hussein szedł bez broni i spotkał Dżelicha. Myśliwy zbliżył się do niego wtedy i rzekł:
— Sidi Dżelich ben Dżelad! Jesteś szlachetny i odważny, lecz i ja jestem taki!
Lew, zdumiony odwagą człowieka, zeszedł mu z drogi.
Jednak jeden z bejów Algieru rozkazał Husseinowi zdobyć skórę Dżelicha.
Myśliwy nie śmiał nie usłuchać rozkazu tureckiego dostojnika i zginął w walce ze lwem. Po śmierci Husseina Dżelich ben Dżelad znikł bez śladu.
Prawdopodobnie, w kilkanaście lat później, spotkał się ze sławnymi myśliwymi francuskimi, Gérard’em lub Bombonel’em i zginął, bo oni wytępili wszystkie lwy w Algierji.
Brudna, ciemna i hałaśliwa dzielnica tubylcza, w dzień bynajmniej nic interesującego nie przedstawia, za wyjątkiem rynku, gdzie nieraz gromadzi się olbrzymią ilość towarów pustyni: daktyli i wełny.
Las palmowy, otaczający Biskrę, stanowi bogactwo tubylców. Rosnąca tu palma (Phoenix dactilifera), należy do najbardziej wydajnych i posiada cały szereg odmian, dostarczających daktyli różnych gatunków i nazw handlowych; degletennur, ghars, kentibhis, degla beida i inne. Ponieważ palma daktylowa potrzebuje dla swego istnienia i rozwoju obfitego polewania, tubylcy urządzili bardzo dobrze pomyślaną kanalizację, ulepszając ją obecnie i rozszerzając zakładaniem coraz to nowych studni artezyjskich. Naokoło Biskry, ciągnie się u stóp grzbietu górskiego cały szereg drobnych oaz palmowych. Cały prawie urodzaj daktyli bywa zakupiony zawczasu przez francuskie firmy eksportowe, a znane w tej branży domy handlowe w Marsylji posiadają tu swoje stałe składy i przedstawicielstwa.
Wszystkie oazy podzielone są niewysokiemi murami z ubitej gliny na oddzielne posiadłości; wejście na nie ludziom obcym jest surowo wzbronione pod groźbą znacznej kary pieniężnej. Ogólny system kanalizacyjny uwzględnia wszystkie działki oazy, niezależnie od tego, czy są to duże posiadłości, czy też drobne.

Zwiedzałem pieszo Biskrę, zaglądając do wszystkich zakątków dzielnicy tubylczej i położonych dalej drobnych wiosek berberyjskich, stanowiących starą Biskrę.
W OAZIE BISKRA

Typowe dla Sahary niskie domki, prawie szopy, zbudowane z szarej, obfitującej w wapno gliny, kryte najczęściej wiązankami liści palmowych, tworzą starą Biskrę. Każda najdrobniejsza posiadłość, podług tradycji i obyczajów, powinna być otoczona murem, w czem wyraża się posunięte do najwyższego stopnia poszanowanie cudzej własności. Wszystkie te drobne wioski, meczety o prostokątnych, niewysokich minaretach, na pozór opuszczone kubby, stoją w cieniu lasu palmowego.
Śród ciemno-zielonych, pierzastych liści palm, zwisają olbrzymie okiście daktyli złotych i koralowych, po części dojrzałych, po części dojrzewających; chmary wojowniczych, czarnych szpaków, ostrożnych i płochliwych drozdów i dzikich gołębi o różowych piersiach (turtur sahariensis) — ożywiają gąszcz lasu.
Na brzegach małych rowów z mknącą w nich wodą, wylegują się na słońcu małe żółwie (Emys leprosa). Pomiędzy murami, ciągnącemi się wzdłuż drogi, przechodzą karawany wielbłądów i sznury mułów i osłów, naładowanych worami z daktylami. Wszędzie oko chwyta malownicze zakątki, a na ścieżkach i wąskich przejściach pomiędzy palmami, na szaro-złocistej ziemi, odbijającej palące promienie słońca, ciągną się długie, szafirowe cienie od nagich konarów palm. Tu i owdzie spotyka się Berberów, którzy, podwinąwszy poły burnusa po pas, wdrapują się aż pod same korony drzew i ostremi nożami, podobnemi do sierpów, ścinają okiście. Na dole cała rodzina natychmiast zrywa daktyle z gałązek okiści i składa owoce na wielki stos, przykryty matami z liści palmowych.

Tuż stoją i leniwe szczypią trawę osły, oczekujące, aż włożą na nie ciężkie worki z daktylami i, okładane grubym kijem, pogonią w stronę nowego miasta, na rynek, gdzie prawie o każdej porze dnia i nocy można sprzedać cudzoziemcom dowolną ilość tego — „złota i chleba pustyni.“
OAZA BISKRA. WIDOK ULICY
Cisza i spokój panują w oazie i zdarza się spędzać tu całe dnie, nie spotkawszy nikogo, z wyjątkiem dozorców, strzegących drzew palmowych i kierujących biegnącą kanałami wodę na tę lub inną działkę oazy. W dobie dojrzewania daktyli, podróżnik nie będzie mógł długo wytrzymać w cieniu palm, chociażby to był najbardziej malowniczy w całej oazie zakątek. Bo oto spadnie na niego mniej niż lekka pajęczyna dostrzegalna jesienna, szara chmura drobnych muszek, które natychmiast zaczną wciskać mu się do oczu i uszu, trafiając do krtani i oblepiając twarz i ręce.

Pierwszego dnia mego pobytu w Biskrze zwiedziłem całą oazę, zakończywszy swój dzień podróżniczy dość marnym podwieczorkiem w kawiarni Robinsona.
Uczyniłem to, o ile przez kurtuazję dla moich amerykańskich krytyków, którzy nazywają mnie zawsze Robinsonem XX-go stulecia, o tyle tem więcej dla położonych w pobliżu tej kawiarni ruin starej fortecy tureckiej. Pozostałe po niej, poszczerbione zębem czasu, upadające mury, róg czworokątnego bastjonu i zwaliska dobrze niegdyś przez niewolników chrześcijańskich ociosanych cyklopicznych głazów. Turcy nie lubili w obcych krajach budować twierdz prowizorycznych, nietrwałych i, posiłkując się rękoma niewolników, wznosili czy to w Europie, czy w Azji, czy też w Afryce, potężne fortece, których resztki, znacznie już przyprószone piaskiem, naniesionym przez „samum“, leżały przede mną.
Powracając z tej dość dalekiej wycieczki, zrobiłem jedno spostrzeżenie, którego nigdy potem ani przedtem nie uczyniłem; otóż w całem Mahrebie pospolitym talizmanem szczęścia jest tak zwana „fatma“ czyli zwrócona palcami do góry dłoń; w oazie zaś Biskra takim talizmanem jest — podkowa.
Ludzie miejscowi objaśniali mi to zjawisko niejednakowo: jedni mówili, że Berberowie Ziban przejęli to od kawalerzystów francuskich i znajdujących się na służbie Francji Spahisów; drudzy zaś dowodzili, że jest to stary zwyczaj przechowany z tych jeszcze czasów, kiedy nietylko Berberowie Sahary Północnej, ale nawet Tuaregowie posiadali wytrzymałą na pragnienie rasę końską; obecnie znikła ona prawie zupełnie i została zastąpiona przez wielbłądy zwykłe — dla wożenia ciężarów i „mehari“ — dla szybkiej jazdy.
Wieczór spędziłem w dzielnicy berberyjskiej.
Niezwykłe ożywienie, prawie zgiełk, panowały na wąskich uliczkach i zaułkach, załamujących się śród niskich, jednopiętrowych domków, odkrytych kawiarni i fonduków. Przechodząc jedną ulicą, zauważyłem, że wszystkie domy były zamieszkałe przez kobiety tubylcze. Żadna nie miała twarzy zasłoniętej, ani burnusa na sobie, ukrywającego kształty, natomiast wszystkie były bardzo wyraźnie tatuowane, nietylko na twarzy i na dłoniach, lecz nawet na szyjach, gdzie tatuowanie tworzyło bardzo misterny rysunek kolji.
Kobiety chodziły po oświetlonej ulicy grupami, siedziały na progach swoich izb, śpiewały, paliły papierosy i „kif“ i wyzywającym, lecz pogardliwym wzrokiem przyglądały się przechodniom; wszystkie miały twarze umalowane, czarne, szerokie brwi były połączone farbą w jeden łuk.
Podczernione oczy, wykarminowane usta, dłonie i stopy zabarwione na czerwono henną i nieraz tą farbą na rudo wymalowane włosy, spotykałem u tych kobiet na każdym kroku.
Cała galerja szat — od najprostszych granatowych koszul nomadek Sahary, do teatralnych, prawie królewskich szat tancerek ze szczepu Uled-Nail, ruchome muzeum afrykańskich klejnotów, noszonych przez różne plemiona — z najodleglejszych epok, a zdradzających wyraźne ślady sztuki fenicyjskiej, bizantyjskiej i pierwotnych wzorów murzyńskich; zbiorowisko typów, i być może ras, — mieszanina języków i gwar, — wszystko to można było oglądać w tej dzielnicy, pociągającej ku sobie bogatych rolników berberyjskich, kupców arabskich — z północy i majętnych, a walecznych pastuchów z wysokich płaskowyżów lub z południa Tunisji, a także południowych, dzikich koczowników, z obwodu Tuggurt.
Z wnętrza domów dochodziły dźwięki skrzypiec i gitar arabskich, głuche warczenia bębenków, jękliwe zawodzenia fletów, przeraźliwe, przeciągłe krzyki, szarganie i tupot tańczących nóg.
Widziałem to wszystko już w Bu-Saada i w dzielnicy Mulej Abdallah w Fezie, więc szybko minąłem to miejsce.
Na końcu ulicy podszedł do mnie obszarpany tubylec i łamaną francuszczyzną zaproponował mi pokazanie czegoś niezwykłego, za co żądał skromnej zapłaty — 50 centymów, jednego papierosa i jedną filiżankę kawy.
Mimowoli przypomniałem sobie Paryż nocny, gdzie do turysty-cudzoziemca zwykle zbliżają się ciemne indywidua i proponują swoje usługi w roli „Cicerone“.
Istnieje tylko różnica w rozmiarach wynagrodzenia. Paryski „obszarpaniec“ żąda niezmiennie pięćdziesięciu franków i całkowitego utrzymanie podczas wyprawy, a że prowadzi zawsze do najdroższych, bandyckich miejsc, więc utrzymanie takiego nicponia kosztuje turystów — sporo.
Poszedłem za obszarpańcem. Długo błąkaliśmy się po dzielnicy tubylczej, aż doprowadził mnie do małego domku, ze szczelnie zamkniętemi drzwiami i oknami, chociaż przez szpary w okiennicach można było dojrzeć światło wewnątrz.
Mój przewodnik zapukał do drzwi trzy razy, bardzo przytem tajemniczo patrząc mi w oczy; rozumiał dobrze, że na taki prosty kawał złapać się nie dam, lecz próbował. Gdy mu o tem wręcz powiedziałem, zaśmiał się cynicznie i, niby przepraszając, dotknął ręką moich kolan. Otworzono nam drzwi i wpuszczono do środka.
Była to dość duża izba, zawieszona jedwabnemi tkaninami i wysłana kobiercami. Mały stolik i dwie drewniane ławki tworzyły całe jej umeblowanie. Naprzeciwko drzwi na ścianie, wisiał haftowany na kawałku aksamitu werset z Koranu.
Gospodarz — wysoki, o szerokich barach, czarnej, długiej brodzie i zupełnie białej twarzy Arab, uczyniwszy znak „salamu“, usadowił nas przy stoliku i otrzymawszy obstalunek na kawę, wyszedł do izby sąsiedniej. Zacząłem rozglądać się dokoła.
W przeciwległym kącie pokoju siedziało czterech tubylców. Mieli na sobie długie, białe koszule, przepasane powrozami, na piersiach sznury z muzułmańskiemi szkaplerzami i talizmanami. Uderzyły mnie głęboko osadzone, mocno podkute oczy tych ludzi, siwiejące, powichrzone brody i przeraźliwie chude, gołe nogi. Trzech trzymało w rękach instrumenty — darbukę, klarnet i tamburyn. Czwarty, siedzący na przedzie, miał ręce złożone na piersiach jak do modlitwy i patrzył przed siebie obojętnym, nieruchomym wzrokiem.
Arab po chwili powrócił z dwoma filiżankami kawy i przez mego przewodnika oznajmił, że gotów jest pokazać cudzoziemskiemu Sidi taniec derwisza, jeżeli zapłacę mu za to piętnaście franków. Zgodziłem się na propozycję.
Arab wydobył z pudełka, wiszącego na pasie, małą torebkę, wyjął z niej szczyptę jakiegoś proszku i podszedłszy do siedzącego na pierwszym planie człowieka, wpakował mu palce do obydwóch nozdrzy, drugą ręką ściskając derwiszowi głowę. Derwisz chrapliwie wciągnął podaną mu dawkę jakiegoś narkotyku, który prawdopodobnie, sądząc z tego, com widział w swoim czasie w Indjach, musiał być haszyszem, czy też specjalnie w tym celu spreparowanym „kifem“.
Nie myślę, żeby ta część przedstawienia była zwykłą „sztuką,“ gdyż blada twarz derwisza natychmiast zsiniała i pokryła się kroplami potu, wargi mu nabrzękły, a oczy nabrały niezwykłego blasku. W kilka minut później, derwisz zaczął drżeć na całem ciele, każdy staw, każdy mięsień, skóra, a nawet włosy, poruszały się na nim i ruchy te stawały się coraz bardziej szybkie i drobne. Wydawało mi się, że człowiek ten powinien zaraz rozsypać się w proch, że krew mu tryśnie z twarzy, a oczy wypadną z orbit, lecz w tej właśnie chwili podszedł do niego Arab i dwoma czarnemi płachtami owinął mu twarz i głowę, poczem dał znak muzykantom. Derwisze natychmiast zaczęli grać przeciągłą melodję, szybko przechodzącą w coraz bardziej ożywiony rytm.
Wciąż drżąc na całem ciele, derwisz zerwał się z ziemi i, śpiewając i wykrzykując jakieś niezrozumiałe słowa, rozpoczął szalony taniec. Gdy zbliżał się do mnie, zauważyłem, że całem ciałem czyni tak szybkie i tak drobne ruchy, iż trudno było zauważyć dokładnie kontury jego sylwetki; poły jego białej koszuli narazie tylko rozwiewające się w miarę coraz szybszego rytmu, zaczęły łopotać na nim tak zupełnie, jak na silnym wietrze łopoce flaga, zawieszona na szczycie masztu. Gdy derwisz trzeci raz przesuwał się koło mnie, silny prąd powietrza uderzył mnie w twarz, a dwie małe naftowe lampki, wiszące nade mną na ścianie, buchnęły czerwonym płomieniem i zgasły.
Derwisz wyczerpany runął na ziemię.
Arab i jeden z muzykantów zbliżyli się do leżącego, zdjęli z niego płachtę i uderzyli go dziewięć razy grubemi kijami w drżące plecy. Derwisz porwał się znowu i powtórzył taniec.
W wirze ruchów i skoków Arab zatrzymał derwisza i podał mu kilka długich szpilek, które ten, natychmiast przewlókł sobie przez oba policzki, szyję, gardło i język, nie przerywając tańca ani na chwilę. Wreszcie dopadł do ściany i oparł się o nią, chrapliwie oddychając i oblewając się potem. Wyciągnął z ciała szpilki i pokazał nam, że ani jedna kropla krwi nie wystąpiła z ran, od których też nie pozostało najmniejszej blizny. Przedstawienie jednak nie było jeszcze skończone.
Arab, podawszy derwiszowi szklankę zimnej wody, którą tancerz chciwie wychylił, obnażył mu lewe ramię, uderzając po niem ręką.
Z przeraźliwym dzikim krzykiem derwisz jął rwać i szarpać zębami swoje ramię, aż ujrzałem głęboką ranę i strugę krwi. Po chwili derwisz wyciągnął rękę, naprężył mięśnie, dłonią prawej ręki zmazał krew i — rana znikła.
Następnie derwisz przypiekał sobie ciało rozpalonem żelazem i płonącą smołą zupełnie bezkarnie, gdyż żadnych śladów na ciele nie pozostało. Wreszcie, trzymając w zębach, zresztą bardzo marnych, kawałek do białości rozpalonego żelaza, wykonał jeszcze jakiś taniec, poczem blady i zdyszany, usiadł przed muzykantami.
Przedstawienie było skończone. Przypomniało mi ono takie same widowiska, które widziałem w meczetach krymskich, gdzie występują tak zwani „kręcący się derwisze“, a także wśród baszkirskich muzułman na Środkowym Uralu.
Mój przewodnik, chociaż otrzymał ode mnie swoje honorarjum, kilka papierosów i dwie filiżanki kawy, nie chciał mnie opuścić tak prędko i namówił na nową porcję kawy w kawiarni maurytańskiej, gdzie występowały tancerki Uled-Nail. Tańczyły one znacznie gorzej od tancerek w Bu-Saada, ale za to usłyszałem tu dwie śpiewaczki o bardzo dobrych głosach, które wykonywały znane mi motywy, ponieważ były to pieśni cygańskie i ludowe rosyjskie. Zdziwiony takim repertuarem kobiet ze szczepu Uled-Nail, posłałem swego „Cicerone“ do właściciela kawiarni na wywiad.
Powrócił za chwilę, uśmiechając się chytrze.
— Gospodarz powiedział — szepnął mi do ucha — że te śpiewaczki nie są „zupełnie“ Uled-Nail; właściciel kawiarni znalazł je w Konstantynie w jakimś zajeździe umierające z głodu, i przywiózł tu, bo umiały ładnie śpiewać. Ta mała, czarna o takich tęsknych oczach jest Żydówką, a tamta z jasnemi włosami i groźną twarzą — Rosjanką...
Znowu rzeczywistość odkryła przede mną jedną z kart tragicznego losu ludzi rosyjskich.
Opuściłem kawiarnię. Jakieś fatum mnie prześladuje! Zawsze spotykam odgłosy dramatu i coraz bardziej i głębiej utwierdzam się w przekonaniu, że, gdzie jest człowiek, tam jak cień za nim sunie męka jego.
Różne myśli nie opuszczały mnie przez cały czas, gdym powracał do hotelu, pożegnawszy nareszcie swego przewodnika.
Ta ulica przepełniona kobietami, te barłogi i spelunki, te szczelnie zamknięte domki, gdzie się odbywają barbarzyńskie orgje, które przetrwały wieki, są ogniskami pociągającemi ku sobie setki szukających rozrywki i wytchnienia, ubogich, ciemnych nomadów; tu panują choroby wszelkiego rodzaju, sztuczne podniecenie i obłędne ekstazy. Wydawało mi się, że gorący samum przyniósł z rozpalonej pustyni nieznane zarazki i rzucił je w krew i mózg tubylców, przepełniających miejsca rozrywek tego Babilonu Sahary.
Zrozumiałem teraz, dlaczego Berberowie północnej Sahary i Tuaregowie, przecinający na swoich „mehari“ serce Sahary, a tak wytrwali na męki głodu, pragnienia i znużenia, wymierają szybko, spalani przez te płomienne zarazki, ciągnące ich i niszczące w wertepach większych osad z Biskrą na czele.
Zrozumiałem też, dlaczego nomady spostrzegłszy, że wicher zaczyna szarpać i podnosić szaro-żółte grzywy piaszczystych pagórków, zawiązują sobie usta płachtami i szepcą słowna modlitwy; widzą bowiem, w tych trąbach piasku, w tych widmach chwiejnych a chyżych, czeredy i hufce „pląsających dżinnów.“
Te „dżinny“ zakraść się mogą do duszy i serca koczownika, zabić go nieznanemi chorobami lub obłędem, a ten rzuci go w stronę, gdzie jeździec nie spotka żadnej studni lub źródła, przez samą naturę Sahary zatrute na wieki; może go też porwać szaleństwo żądzy płomiennej, tęsknoty miłosnej, życzenie rozrywki, zapomnienia, a wtedy skieruje swego mehari tam — na północ, gdzie podnoszą się ściany ciemnych palm, gdzie bieleją meczety i mury osad z labiryntem uliczek i zaułków, z ruchem i zgiełkiem, odgłosami muzyki i śpiewów i z niemilknącym nigdy pomrukiem dżinnów, wołających ku sobie zdradliwemi głosami kobiet i jękiem darbuki.
Tu, w tej sieci wąskich, załamanych ulic, w mroku i zaduchu, przesyconych upajającą i przejmującą wonią nardu i benzoesu, przybytków miłości i rozrywki — koczownik, pastuch, rolnik i kupiec — Arab, Berber i Tuareg trwoni wszystko, co zapracował w ciągu długich miesięcy ciężkiej pracy, narażeniem życia i wielkiego wysiłku woli, otrzymując wzamian fałszywe uczucia, kupowane pieszczoty i najstraszliwsze choroby. Ciągle odurzany szałem skwarnej, zwierzęcej miłości, upajany dymem kifu i haszyszu, podniecany hazardem wszelkiego rodzaju i monotonnym, a zakradającym się do mózgu rytmem muzyki, tubylec nieraz wychodzi z tych barłogów na ulicę nędzarzem, pozbawionym myśli i siły.
Nieznany poeta nomadów pustyni powiedział:
„Twoja miłość jest nużącą dla serca, bo wypija szpik moich kości, moją krew i pożera mięśnie moje!“
Ułożył tą piosenkę poeta i rzucił ją wśród szczepów pustyni, wyszedłszy ze złowieszczych nor Biskry, z głową pełną podniecających dźwięków muzyki, odgłosów dzikich tańców i gorącego szeptu półobłąkanych, okrutnych w miłości tancerek Uled-Nail i roznamiętnionych zawsze, żyjących dla miłości i dla mężczyzny, niewiast z czarnych „duarów“[10] pustyni.





  1. H. Basset. Essai sur la littérature des Berbéres p. 380.
  2. Sędzia.
  3. Alexander Dumas. Le véloce, Tanger, Alger et Tunis, Paris 1853 (wyd. A. Cadot).
  4. To miało znaczyć, że ten człowiek był zdolny do wielkiego gniewu.
  5. A. Certeux et E. H. Carnoy, l. c. 173, tom I.
  6. A. Dumas, l. c. t. III, str. 125.
  7. A. Certeux, l. c. t. I, str. 175.
  8. A. Certeux, l. c. t. I., str.176.
  9. Ibid.
  10. Duar — zbiorowisko namiotów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.