Pod blachą/Tom III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pod blachą
Podtytuł Powieść z końca XVIII wieku
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

W parę dni potem, rano, szambelan Burzymowski, znajdujący się na dole z Zybkiem w swoich dwóch brudnych izdebkach, spędzał na nim swój zły humor. Chodził niespokojny, mrucząc, ruszając ramionami, postukując nogami, to stając naprzeciw okien zamyślony, to trąc czuprynę konwulsyjnie dając wszelkie oznaki wewnętrznego zburzenia, jakiego w nim nikt oddawna nie widywał.
Na wsi mu się takie nadąsanie częściej trafiało, tam potrzebował czasem być groźnym, aby swą powagę utrzymać wobec oficjalistów. W Warszawie prawie statecznie wesół chodził i przyjemnie uśmiechnięty, dla przypodobania się ludziom, z którymi chciał być w zgodzie.
Zybek, wyłajany raz za buty, które stały nie oczyszczone, potem za porzuconą w drugim pokoju szczotkę, dalej za niewylaną miednicę, za stare i nowe grzechy, wyszedł nareszcie na swój zwykły punkt obserwacyjny, we drzwi kamienicy, i mówił sam do siebie.
— Co mu się stało? To niedarmo! Ktoś mu za skórę zalać musiał. A tom go już dawno, przedawno takim nie widział. Sierdzi się na mnie, jakby było o co? Wczoraj toż samo widział, nie mówił słowa, a dziś jak pojechał! Tylko że nie oberwałem. Co mu to jest? Kto inny coś zmalował, a na Zybku się krupi, ale z nim zawsze tak!
W tej chwili przechodzący kondukt pogrzebowy przyniósł wielce pożądaną dystrakcję Zybkowi i czarne jego myśli rozproszył. Długiemi szeregi postępujące zakony, niesione chorągwie rozliczne, krzyże błyszczące, rozmaite mnichów ubiory, wspaniały karawan, muzyka — wszystko to razem tak silnie podziałało na Zybka, że o gderaniu starego pana zupełnie zapomniał.
Szambelan tymczasem sam pozostawszy, latał po swych dwóch izdebkach, nie mogąc jeszcze przyjść do siebie.
Parę razy próbował usiąść w krześle i uspokoić się mechanicznem kładzeniem pasjansu, ale — niepodobieństwem mu było zebrać myśli, nawet do takiej kabały.
Zaledwie przysiadłszy się, zrywał się znowu, jakby go co piekło.
Kilka razy dobył zegarek Gugenmussa, który nosił w zanadrzu, popatrzył na godzinę i wracał do utrapionej przechadzki po ciasnych izdebkach, przerywanej tylko stawaniem u jednego to u drugiego okna, jakby czegoś lub kogoś wyglądał, a doczekać się nie mógł.
Łatwo odgadnąć było, że to coś, czy ten ktoś nie miał mu przynieść nic przyjemnego.
Kroki dały się słyszeć przed progiem i Burzymowski rzucił się pędem ku wnijściu, gdy we drzwiach ukazał się z wielką flegmą wkraczający szambelan Pokutyński, z uśmieszkiem na ustach, rumiany, wesół jak naprzekorę niespokojnemu koledze swemu.
Burzymowski, nic nie mówiąc, stanął naprzeciw niego, ręce opuszczone załamawszy z rozpaczą.
— Nareszcie! — zawołał, a raczej wybuchnął głośno. — A mnie tu djabli biorą, czekając! Człowiecze!
— Szambelanie mojej duszy! gorączka jesteś! — rzekł Pokutyński. — Ze sześćdziesiąt lat jest, jak cię w gorącej wodzie skąpano, a do tej pory nie ostygłeś!
— No! daj pokój morałom! zamykaj drzwi, siadaj i na miłego Boga, na rany Chrystusowe, wytłumacz mi!
Pokutyński, stawiąc laskę, składając kapelusz, ściągając powoli rękawiczki, regulując en petit maitre, nieco zmięte ubranie, uśmiechał się ciągle, jakby naumyślnie nie śpiesząc z odpowiedzią.
— Ależ, proszę cię — proszę cię! — wołał, przynaglając go, Burzymowski z niecierpliwością rosnącą coraz. — Co to było? co to ma znaczyć?
Pokutyński zajęty był strzepywaniem i zdmuchiwaniem pudru z rękawów, odprostowywaniem pomiętych nieco żabotów, przyglądał się butom swoim, dobywał chustki, aby je otrzepać.
Zwłoka ta umyślna do najwyższego stopnia doprowadziła rozdrażnienie Burzymowskiego, który, jakby gwałt sobie zadając, sparł obie ręce na poręczach krzesła, palce sobie wyprostował i usta niemi zatknął.
Gdy szambelan przybyły usiadł nareszcie, dobył tabakiereczki, zażył tabaki trochę i począł się w kolegę wpatrywać, Burzymowski krzyknął.
— Drwisz sobie ze mnie, czy co? Jak mi Bóg miły. No? będęż ja nareszcie wiedział, co to ma znaczyć?
Pokutyński zdawał się odgrywać jakąś rolę, zachęcony może dosyć szczęśliwie wykonaną Nathana w Atalji. Powolniejszym był, niż zwykle. Może go to bawiło.
— Kochany panie Stanisławie — odezwał się zwolna i dobitnie, cedząc wyrazy. — W twoim wieku, z twem doświadczeniem, z twoim rozumem, z przenikliwością (szydersko trochę położył nacisk na tym wyrazie), gdzież się mnie pytać o rzecz jasną jak słońce?
— Gdzie u kata, jasną! — wybuchnął, porywając się, Burzymowski, i wnet znów opadając na krzesło. — Cóż tu jasnego? Urzędownie mi wprowadzasz do domu tego barona czy barana francuskiego — poco? Naco? Do czego? Kto cię prosił o to?
Siedzimy tyle czasu w Warszawie, Francuz ani mnie znał, ani na mnie spojrzał. Nagle, coś do niego przystąpiło — każe mi się prezentować! Ty go tu wprowadzasz!
— A no, tak jest! Lepiej późno niż nigdy! — rzekł Pokutyński.
— Ale pocóż on mnie? Naco ja jemu? Ja z innej, on z innej parafji! Mnie jego francuszczyzna, notabene nieosobliwa, nie bawi, bo czy szepleni, czy źle wymawia, dosyć, że ja, umiejąc dobrze po francusku, ledwie go mogę zrozumieć. — Ja go moją polszczyzną też pewnie nie rozerwę.
Pokutyński ramiona podniósł.
— A zatem, — rzekł — jasna rzecz, że on tu dla ciebie nie przybył.
— Nie dla mnie? — podchwycił Burzymowski. — Więc dla kogóż? Chyba dla wojskiej Czeżewskiej, albo może Zybka chce uczyć parle franse!
— No! znajdzie się u ciebie ktoś więcej? — szepnął, zukosa spoglądając nań, Pokutyński i — chrząknął.
Burzymowski ogromnie usta wydąwszy, brwi podniósł, minę nastroił straszną i głową począł zwolna wahać.
— Fiu! fiu! Nie dla psa kiełbasa!! ho! ho! Patrzajcieno go? Patrzajcie! Zapewne! Jeszcze czego nie stało! A cóż to on sobie myśli?
Łagodnie rozśmiał się Pokutyński.
— Słuchaj kolego, — rzekł poważnie — mówmy rozsądnie!
Baron de Beaumont, kawaler św. Ludwika, spokrewniony z dukiem de Fleury, z Choiseulami, z najpierwszemi domami we Francji. — Cóż ty sobie myślisz?
— Co ja myślę? A to ja ci powiem — żywo odparł Burzymowski. — Gdyby mi się baronostwa chciało, tylkobym palca zakrzywił i miałbym austrjackie, świeżo z rożna, w najlepszym gatunku. On kawaler św. Ludwika, nie uwłaczam temu świętemu ze krwi panującej, ale ja jestem kawalerem św. Stanisława i — nie wiem, który tam z nich lepszy. Choćby był kawalerem wszystkich świętych, Francuz, z pozwoleniem, goły, jak bizun, niekoniecznie młody, przybłęda, — a co ja z nim będę robił? To mi dopiero szczęście i partja! Sylwja piękna jak anioł, a mój mosanie, Burzymów, Burzymówka, Sawin, Miatnica i Przegony, choćby dla księcia ładny posag stanowią. Ona jedynaczka, a ja się żenić nie myślę. Czyś ty oszalał, Pokutynsiu? Co tobie? Przeżegnaj się!
I począł się śmiać szambelan suchym śmiechem, naprawdę gniewu pełnym. Pokutyński laskę ze złotą gałką trzymał w ustach, patrzał, słuchał, milczał.
— Wygadałeś się już? — zapytał.
— Reszty się może domyśliłeś — dodał stary, trzęsąc się z aprehensji.
— No — otóż ja ci powiem, że racji nie masz — odezwał się Pokutyński. — Francuz jest człowiek europejski, znany całej rodzinie królewskiej. Gdy przyjdzie do restauracji, dynastji, a to nastąpić musi, ma przed sobą ogromną przyszłość. Człowiek zdolny, ma talenta...
— Zdolny? Do czego? — przerwał Burzymowski. — Ja tylko wiem, że sylwetki z papieru czarnego wystrzyga, i jak mnie raz zrobił, upalantował mi takiego nosa...
— Przeczuwał widać, że ty mu także dasz nosa, — dodał Pokutyński — ale posłuchajże cierpliwie, nie skończyłem.
— Zatem? Cóż dalej? — spytał, zasiadając w fotelu głęboko, Burzymowski.
— Starożytne baronostwo francuskie z czasów krucjat, przecież narówni z ladajakiem tam austrjackiem iść nie może? De Beaumonty są szlachtą historyczną!
— Człecze! Na rany Pańskie — krzyknął Burzymowski. — A mnie co po historycznym szlachcicu w Burzymowie? — którego wszyscy za fryzjera brać będą? Żeby moje wnuki miały być Francuzy! A! niedoczekanie wasze! Na to — ja nie pozwolę!
Nagle, opamiętawszy się w gorączkowym zapale, szambelan rozśmiał się i rzekł:
— Czyż może być, ażeby ten mój śliczny, różowy, wonny kwiatek, ten mój aniołek drogi, nie był już więcej wart nad wędrownego Francuza w dziurawych pończochach? Możeż to być, aby moja córka taki wybór zrobiła? Chybaby oślepła czy oszalała!
— Strasznie bo się gorącujesz! — odparł zimno Pokutyński. — Wszakże niema jeszcze nic, a za propozycję gniewać się nie godzi.
— Mnie ona gniewa! — wołał szambelan — bo jużciż córka moja i ja więcej coś warci jesteśmy.
— Ale cię nikt nie zmusza! — rzekł przybyły.
— Ba! ale mnie to, do trzechkroć sto tysięcy, kompromituje! — dorzucił Burzymowski. — Ludzie, dowiedziawszy się o tem, śmiać się będą. Przywożąc tu moją Sylfidę, marzyłem wcale o czem innem...
Pokutyński, gałkę w ustach trzymając, milczał.
— Takie dziewczę! z takiem wychowaniem, dowcipem, urodą, majątkiem, miało prawo czegoś innego wyglądać.
— Cóż bo ty myślisz? — przerwał Pokutyński — we Francji de Beaumonty to tak jak u nas niby Potoccy! Co się zowie rodzina znakomita.
— To niechże sobie z tem imieniem jedzie tam, gdzie ono tak wiele znaczy. U mnie ta moneta waloru nie ma! Dla mnie Beaumont wszystko równo co kuchcik, a, na uczciwość powiadam, taki Ledoux, co kasyno sztyftuje, ledwie mi się nie lepszym wydaje nad niego!
— Ale pfe! pfe! — mówił, coraz się więcej rozpalając, Burzymowski. — Na samą myśl wydania córki za niego włosy mi się jeżą. Dopierożby to, panie, cały dom trzeba było tłumaczyć na język francuski. Ta bestja języka naszego się nie nauczy, tak samo jak razowego chleba jeść nie będzie. Przyniosą, suponuję (quod Deus avertat) bigos lub kapuśniak panu Burzymowskiemu, zięciaszek (Boże od tego uchowaj!) delikatny nos zatyka! Dla zięcia smażyć trzeba ślimaki i żaby! Teść ucieka od stołu, aby nie womitował!
Pfe! pfe! No, ale o tem i mowy być nie może, — dodał, uspokajając się, szambelan — ani ja, ani córka na to nie zezwolimy. Pocóż mi go tu było wprowadzać, abym ja go wyprowadzić musiał?
— Czekajże, uspokój się, nie gorącuj! — przerwał Pokutyński. — Zróbmy przypuszczenie, prostą hipotezę.
A gdyby go przypadkiem panna Sylwja sobie podobała, przyszła i powiedziała ci: — Kochany tatku, ja koniecznie chcę za barona de Beaumont.
— To nie może być! — krzyknął Burzymowski, który przez chwilę stał osłupiały. — Chybaby moją córką nie była!
— Lecz przypuśćmy — nalegał Pokutyński.
— No, to powiedziałbym jej: — Głupia jesteś! — zawołał oburzony szambelan.
— Ale córkę kochasz? — zapytał gość.
— Jakże ty mnie o to pytać możesz? — ofuknął z oburzeniem Burzymowski.
— Więc, gdyby ci się rzuciła do nóg i powiedziała, że bez niego żyć nie może? — ciągnął dalej nielitościwy Pokutyński.
Burzymowski ręce założył na piersiach i stał przybity.
— Naówczas — wyjęknął — byłby chyba koniec świata!
To mówiąc, począł chodzić i wzdychać.
Zamilkli oba. Pokutyński udał się po ratunek do tabakiereczki. Dobył ją, zręcznie z niej we dwa palce tabaki wziął, zażył, strzepnął je i podsunął gospodarzowi tabakierkę. Ten odmówił, a Pokutyński się odezwał flegmatycznie:
— Mój kochany szambelanie, są na świecie gusta niepojęte, są sympatje, których przyczyn nikt nie zbadał, miłości niezrozumiałe, a często śmieszne. Może się trafić, że najpiękniejsza panna zakocha się szalenie w człowieku ni z pierza, ni z mięsa — no, i będzie z nim szczęśliwą!
— Wszystko się trafia — odparł Burzymowski, znacznie już uspokojony po wylaniu tego, co mu na sercu ciężyło. — Ale my ludzie jesteśmy ordynaryjni i nie mamy gustów popsutych a dziwacznych. Jużci są panny, co lak i kredę jedzą! Wszyscy jednak Burzymowscy, jak świat światem, żenili się, ot tak, z ordynaryjnie ładnemi kobietami, a Burzymowskie wychodziły za zdrowych i majętnych szlachciców.
Pan Bóg mi syna nie dał, na Sylwję spada majątek wcale nieszpetny, ona też nielada kwiatek, mam prawo wymagać, aby się w suchej wierzbie nie zakochała. Daj mi więc z tem pokój — i kwita.
A, żeś mi Francuza do domu wprowadził, niech ci Pan Bóg nie pamięta!
— Gniewasz się na mnie, — przerwał gość, śmiejąc się — no! a córki pytałeś? mówiłeś z nią o tem?
— Cóżem ja z nią miał mówić? — odparł szambelan z ruszeniem ramion. — Poddawać jej taką myśl głupią? Patrzałem tylko jak ona go przyjmie. Chodziła, powiadam ci, jak królowa, a Francuz zwijał się, jak fagas, robił się maleńki, choć go było do kieszeni schować, gdyby jej nie zapaskudził... Nawet Czeżewska, która expedite mówi po francusku, jak rodowita flądra francuska, a szwargotać lubi, na niego się bundziuczyła... Ale bo — pfe!
— Koniec końców, — dodał Pokutyński — jeśli tak, niema o czem mówić i niema się gniewać za co. Ja odmówić takiej posługi nie mogłem, zwłaszcza dla jednego z tych wygnańców, którym my winniśmy respekt, jaki się nieszczęściu należy.
— A! to co innego! — odezwał się Burzymowski. — Jestem z respektem zawsze względem wygnańców, kalek i wszelkiego rodzaju zawiedzionych. Oprócz respektu niemało dałem dukatów do składek na nich, ale żebym przez miłosierdzie miał mu jeszcze dać córkę w dodatku?... A! przepraszam — to jużby było zanadto! Prędzej sobie dam uciąć palce.
Gdy gospodarz to mówił, szambelan wstał i począł z tąż samą powolnością, z jaką się wprzód rozbierał przyszedłszy, ubierać na nowo; rękawiczki wdziewać, kapelusik otrzepywać, futerko naciągać, perukę układać.
Stanął nawet naprzeciw lustra, aby być pewniejszym, że wszystko na nim dobrze leży.
— A więc, kochany panie Stanisławie, — rzekł, przygotowawszy się do drogi i rękę do niego wyciągając — bez gniewu. — Uczynisz, co zechcesz, jak ci się podoba. Mnie zaś grzeczności, dopełnionej dla emigranta, za złe mieć nie możesz.
Burzymowski wstrzymał się już od nowych wyrzutów, pomruczał coś pod nosem, pożegnał go i zatrzasnąwszy drzwi, powrócił chmurny do krzesła.
Cała ta rozmowa, której przyczyną była wizyta barona, usposobiła dziwnie naszego starego. Smutek mu jakiś padł na duszę. Inaczej zaczynał widzieć wszystko, tęskność się w nim budziła do spokoju na wsi, do dawnego życia, miasto mu zbrzydło i nagle wydało się czemś nieznośnem, brudnem, nawet niebezpiecznem.
— Już lepiej ją wydać za tamtego, com go trzymał w zapasie — rzekł w duchu. — Trochę ułomny, ale szlachcic polski i poczęści na pana zakrawa. Dali im hrabstwo, a choć natura go nieco pokrzywdziła, prezentuje się, jak nie można lepiej i człowiek do rzeczy.
Prawdę rzekłszy — ciągnął dalej, zaczynając przerwany pasjans kłaść, Burzymowski — ja nie wiem, poco my tu dłużej siedziećbyśmy mieli? Zapusty się skończyły, ta zabawa w pisane karteczki niekoniecznie dziewczynę rozerwie; życie okrutnie kosztowne, człowiek w śmierdzących dwóch izdebkach siedzi, jedzenie pożal się Boże, albo figatele i pulpety, albo coś takiego, co ani do gęby; żołądek cierpi, kieszeń się wypróżnia, czas, by, jak Boga kocham, do domu powracać.
Wysiedzieliśmy tylko — Francuza! a to, panie, tak jak ta kura, co wylęgła bazyliszka!
Śliczny interes! Słowo daję, powiem Sylfidzie, niech manatki pakuje i do Burzymowa. Spenetrowała już, co chciała — i dosyć tego.
Raz powziąwszy tę myśl, Burzymowski się do niej coraz mocniej zaczął przywiązywać — utkwiła mu w głowie.
Postanowił tegoż wieczora, doczekawszy się córki, bo teraz rzadko kiedy siedziała w domu, rozmówić się z nią o tem kategorycznie.
Zdawało mu się, iż na powrót chętnie się zgodzi. Zbliżała się wiosna, wołał piękny ogródek i kwiatki w Burzymowie.
Oprócz innych pobudek, list rządcy dóbr szambelana przyczynił się do utwierdzenia go w myśli opuszczenia Warszawy.
Jmpan Fansowicz donosił mu, że omłoty nadspodziewanie chybiły, w stertach myszy polne wyrządziły szkody ogromne i że w dwóch folwarkach na nasienie jarzynę kupować będzie potrzeba. Pieniędzy żądanych zamiast dwóch tysięcy wysłał tylko półtora tysiąca czerwonych złotych, bo więcej w kasie nie było.
Z kupna gorzałki Żyd się zrzucił, wołów na braże kilka zdechło i t. p.
Burzymowski czuł zgryzoty sumienia, że majątek i gospodarstwo zdał na najemne ręce i oczy, a był tego przekonania, iż jego kierunek i dozór nadzwyczaj tam były potrzebne.
Utwierdziwszy się więc w przekonaniu, że wracać musiał, niecierpliwie na córkę oczekiwał. Ale wieczór nadszedł i noc już się zbliżała, a pań tych nie było.
Przysłuchiwał się szambelan wszelkim ulicznym hałasom, ciągle spodziewając się, że powóz jakiś przed jego domem się zatrzyma — wszystkie go mijały.
Pasjans kładł nieskończoną liczbę razy, aż go znudził, chociaż miał ich kilka na zmianę.
Wieczerzę kazał sobie Zybkowi przynieść do domu i butelkę piwa, bo sam pozostawszy, żył skromnie. Zjadł kawałek żyłowatego mięsa, piwo kwaśne do kropli wysączył, zmęczył się chodzeniem, myśleniem znużył, kobiety nie powracały.
Zaczynał się już dąsać, coraz to spoglądając na gugenmussa.
— Z temi babami to tak zawsze, — mówił w duchu — guzdrzą się, nim wyjadą, a potem powrócić nie umieją nigdy na godzinę naznaczoną. Choćby która była najstateczniejsza, natura w niej kobieca zawsze. Z nocy dzień, z dnia noc robią, kota do góry nogami przewracają.
Zaturkotało. Szambelan wybiegł. Sylwja wysiadała właśnie w sukni długiej, obcisłej, papuziego koloru, przejrzystym woalem osłoniona jak obłokiem, śliczna jak anioł, ale gdy ojciec spojrzał na nią, przestraszył się.
Blada była jak trup, oczyma osłupiałemi patrzała nie widząc, ręce jej drżały, oglądała się niespokojnie, nie poznała, czy nie zobaczyła ojca. Zamyślona, pogrążona w sobie, zdawała się przez boleść jakąś od przytomności odchodzić.
Dopiero przemówienie ojcowskie, głos ten łagodny, tak jej dobrze znany, przywrócił ją do życia. Zobaczyła go i rzuciła mu się na szyję z nienaturalną, wezbraną czułością jakąś, jakgdyby obawiała się go utracić.
Czeżewska, idąc za nią wyprostowana, sztywna, usta miała zapadłe, zaciśnięte, czoło sfałdowane, a w twarzy wyraz jakiejś trwogi.
Szambelan, jakkolwiek wcale nieprzenikliwy ani domyślny, dostrzegł, że kobiety powracały strwożone czemś i znękane, nie tak jak z zabawy przybyć były powinny.
— Cóżto? czy nie chora jesteś? uchowaj Boże! — zapytał córki.
Sylwja jakby nie zrozumiała.
— Chora? — wybąknęła cicho — chora? Nie wiem! Tak! niedobrze mi, niedobrze!
Czeżewska przyszła jej w pomoc.
— Przelękła bo się w drodze, powóz się przechylił.
Szambelan począł łajać woźnicę.
— A jakże, proszę jaśnie pana, nie miał się przechylić — ofuknął warszawski stangret, z kozła się pochylając. — Gdzież to kto o takiej porze jeździ po takich dziurach, kędy nawet latarki żadnej nie uwidzi. Jać kocich oczów nie mam.
— Toż powracacie z Pod blachy? — krzyknął szambelan. — Co on plecie?
— Ale, z Pod blachy! — zaśmiał się szydersko woźnica. — Bodaj pan tak zdrów był! Aha!
Zaciął konie i odjechał.
W czasie tego epizodu Sylwja stała w sieni, Czeżewska z przestrachem wbiegła do niej także. Burzymowski, ze zdziwienia osłupiały, nie wiedział, co miało znaczyć to jeżdżenie nocą po dziurach i zawrócił do córki.
— Skądże bo jedziecie? gdzie byłyście? o tej porze? — począł pytać zburzony.
— Musiałam odwieźć majorową, której powóz nie przyszedł, i na chwilę do niej wstąpiłam — śmiało odpowiedziała Sylwja. — Cóż tak dziwnego?
— A! niechby ją, tę majorową wilcy zjedli! — krzyknął Burzymowski — żebyś ty dla niej miała się sakryfikować!
Nic mu już nie odpowiadając, córka poszła na górę, a on powlókł się za nią, rozmyślając nad tą tak późną wizytą u Habąkowskiej, której cierpieć nie mógł.
Gdy na górę weszli, Sylwja, jakby znużona, nie zrzucając nic z siebie, padła na kanapę. Nawet Burzymowski, spojrzawszy teraz baczniej na nią, znalazł ją tak jakoś strasznie zmienioną, chorą, smutną, znękaną, iż odwaga go opuściła wniesienia drażliwej kwestji powrotu.
— Ale bo to, duszko moja, — rzekł łagodnie — ty musisz się czuć niedobrze i zmęczona jesteś! czy cię, uchowaj Boże, co nieprzyjemnego nie spotkało?
Stojąca obok wojska głową tylko potrząsała.
— Ja właśnie czekałem na ciebie, chcąc pomówić w jednym interesie, — rzekł stary — a tu, widzę, nie pora.
— O czem chciałeś mówić, kochany tatku? — słabym głosem odpowiedziała Sylwja, oczy podnosząc na niego.
— Rzecz nie jest jeszcze tak pilna, będzie na to czas — odparł szambelan. — Tyczyło się to naszego powrotu do domu.
— Do domu? czy ci tak pilno? — spytała, podnosząc się nieco.
— No, poraby już wracać — rzekł Burzymowski. — Ty się tu więcej męczysz, niż bawisz, co i z humoru, i z twarzy widać, a ja naprawdę nudzić się zaczynam. W domu, do kaduka, źle idzie gospodarstwo; rządca mi pisze, że jabym mu się tam bardzo zdał.
— Ale, zmiłuj się, ojcze, ja bo powrócić nie mogę! nie chcę! — zawołała Sylwja stanowczo.
— Jakto, nie możesz! — zawołał zdziwiony ojciec — nie możesz? Cóż? dlaczego?
Szambelanówna spuściła oczy, zmieszana drąc swój woal w rękach.
— Stosunki towarzyskie, projekta różne, prawie zobowiązania. Ja obiecywałam, nie przewidując, żebyśmy tak rychło mieli opuścić Warszawę. Ojciec o powrocie nie wspominał dotąd nigdy, a jam się nie spodziewała...
— Jużciż mogłaś przewidywać, że do domu kiedyś powrócić potrzeba — rzekł szambelan kwaśno i skłopotany, trąc głowę. — Widoków tu żadnych nie mamy, czegóż będziemy się rujnowali i siedzieli.
Sylwja milczała, Burzymowski, poczekawszy próżno na odpowiedź, dodał:
— No, więc cóż ty na to?
— Mówiłam ojcu ja teraz, tak prędko, wyjechać?! ale ani myśleć! nie mogę!...
— To jest, nie chcesz! moje dziecko! — śmiejąc się niby, począł Burzymowski, którego na widok córki przykre jakieś ogarniało uczucie.
— No, to może i nie chcę! — niedbale odparła Sylwja, — a może, może mi nie wypada!
— Serce moje — zbliżając się do niej, szepnął ojciec tak, aby go Czeżewska nie słyszała. — Masz co napiętego?...
Na bladą twarz biednego dziewczęcia wystąpił rumieniec i zniknął. Popatrzyła z politowaniem i czułością na ojca.
— Mój ty dobry, mój kochany tatku! — odezwała się głosem zbolałym, błagającym. — Nie pytaj mnie o nic. Nic ci powiedzieć nie mogę takiego, coby ci radość sprawiło, a próżnym smutkiem poco cię karmić?
— Ale, na Boga! jakiż ty możesz mieć smutek! — załamując ręce, krzyknął szambelan.
— Ach! nic, nic! — przerwała Sylwja, widząc go tak poruszonym — ale, smutne jest to życie! zabawy są smutne i wesołość niewesoła, mój dobry ojcze!
Burzymowski zbliżył się, całując ją w czoło i przestraszył się, dotknąwszy go, znajdując je jak ogień gorącem.
— Ale ty chora jesteś! — zawołał — głowa rozpalona okropnie!
Sylwja białą dłoń przyłożyła do czoła, powiodła po niem i odpowiedziała:
— Nie wiem! Może!
Mowa i twarz córki zaniepokoiły wielce starego, nie myślał, nie chciał już nalegać o nic. Sylwja spróbowała wstać, opierając się na ręku, i opadła ze smutnym uśmiechem na kanapę. Spuściła oczy, milczała; potem jakby dla zmienienia przedmiotu, szepnęła:
— A z Miciem co się tam dzieje? nie wiesz?
— Mieczysław ma się lepiej — odpowiedział żwawo Burzymowski. — Widzę, że cię poczciwy chłopiec obchodzi. Otóż, łaska Boża nad nim, nic mu nie będzie. Witaczek mnie zapewnił, że może nawet i bez okulawienia się obejdzie. Jakiś czas tylko o lasce chodzić musi, póki się nie wzmocni noga.
— A prędkoż mu wyjść pozwolą? — zapytała Sylwja.
— No, rana jeszcze się nie zabliźniła, — rzekł szambelan — ale po pokoju trochę, czasem mu się przejść pozwolą wkrótce.
Czeżewska, która w początku na coś niby oczekiwać się zdawała, widząc, że rozmowa między ojcem a córką się przedłuża, kwaśna, pomrukując, wysunęła się do swojego pokoju.
— Idź i ty spać! — rzekł, całując Sylwję, Burzymowski — spocznij. Dobry to ten wasz wielki świat, ale męczy i nuży. Na wsi, dalipan, lepiej.
Uwaga ta została bez odpowiedzi, Sylwja wstała i powoli przeszła do swojego pokoiku. Ojciec zatrzymał się, śledząc ją oczyma, a gdy się drzwi zamknęły, powlókł się smutny na dół, gdzie Zybek śpiący na krześle i świeca łojowa z narosłym grzybem nań oczekiwała.
— Dobrze to mieć dzieci! — mruczał, rozbierając się — a no ma i to błogosławieństwo swe inkonwenjencje. Człowiek nie należy do siebie, a nie wie, jak im służyć. Dziewczyna, co mi się tu miała z pączka rozwinąć, zmarniała. Zabawy te ją zamordowały!
Trzeba temu koniec położyć!
Z tem się, odmówiwszy pacierze, poczciwy szambelan spać położył, a we śnie marzył, że się kłócił z Pokutyńskim o Francuza.
Nazajutrz, gdy się z rana o gospodarskiej godzinie obudził stary i na gugenmussa spojrzał, była na nim siódma.
Zybek, wysłany na górę po kawę, z zastrzeżeniem, aby się cicho sprawiał, po wschodach nie łomotał, a w kawiarni nie krzyczał, pannie snu nie przerywając, rozśmiał się wróciwszy.
— Gdzie ja, proszę jaśnie pana, panienkę miałem zbudzić, kiedy do świtu poszła na mszę do Kapucynów.
Szambelan nabożeństwem tem zdziwiony był mocno.
Dzień był już niby wiosenny, ale chłodny z przechodzącemi śnieżnicami, wcale do pieszej przechadzki nie zachęcający. Sylwja też nie zwykła była w tak rannej porze i sama jedna wyrywać się do kościołów.
— Jakto, poszła? sama, powiadasz? — przerwał nagle Zybkowi. — A Czeżewska?
— Gdzie? pani wojska jeszcze się na drugi bok wylega — odparł naiwny Zybek. — Potem, nim wstanie, kawę wypije, wysmaruje się, wypudruje, usznuruje... ho! ho!... u Kapucynów się nabożeństwo skończy i kościoły pozamykają. Ona... chyba świece gasić!
Czeżewska wogóle miłości u ludzi nie miała.
Burzymowski się zżymnął zły, pomruczał coś. Ta zbytnia pobożność po wczorajszym smutku wydała mu się jakąś podejrzaną.
Ówczesny świat nasz był wprawdzie katolickim, jak zawsze, zachowywał wszystkie zewnętrzne formy, jakich kościół wymaga, ale, począwszy od wyższego duchowieństwa, które dosyć lekko sobie poczynało w sprawach wiary, aż do szlachty niezbyt gorliwej, religja była, skutkiem wieku tego, rewolucji francuskiej i wolterjańskiej literatury — dosyć zaniedbaną.
Biskupi świetnieli dowcipem w salonach, lubili życie wesołe, tolerujący byli wielce i wyrozumiali, bo potrzebowali, aby i im przebaczano wiele. Niższe duchowieństwo szło w ślady starszyzny.
Bardzo niewielu pojmowało surowiej obowiązki duchownych. Staszic, który się sam wyłamywał z kapłańskich swych obowiązków, przyjętych za wcześnie i nierozważnie, nielicujących z późniejszem jego powołaniem, nie zrzucał jednak sukni, a na zepsucie i demoralizację duchowieństwa oburzał się silnie. Do jakiego stopnia dochodziła tolerancja, ten jeden przykład posłużyć może, iż Dmochowski, który suknię duchowną zrzucił i zmieniwszy wyznanie, ożenił się, był najlepszym przyjacielem arcybiskupa Krasickiego i niemal domownikiem.
Nowego pokolenia kapłanów, ściślej zachowujących i wymagających surowszego strzeżenia obowiązków, reprezentantem był młody Woronicz, ale ten skromną naówczas grał rolę.
Wyższe towarzystwo nazywało się katolickiem, lecz było niem powierzchowne tylko i póty, póki religja życiu nie zawadzała.
Po wsiach zato, w szlacheckich dworach tradycyjna tolerancja dla drugich łączyła się z największą gorliwością religijną dla siebie. Przywiązanie do wiary gorące było i wielkie. Ze wsi to pani starościna krakowska, pani kasztelanowa połaniecka przywiozły pobożność do Warszawy, nie poświęciwszy jej obyczajowi miejskiemu.
U nich mszy słuchano codzień, poszczono piątki, suche dni i wigilje, ale w pałacu Pod blachą, Na górze, w większej części innych eleganckich domów wielkie się tylko obchodziły święta.
Szambelan sam pobożny był raczej z nałogu niż z ducha, córka jego, wychowana przez sfrancuziałą Czeżewską, od niej się religijności nauczyć nie mogła. Zdziwił się więc niepomału szambelan nagłemu przebudzeniu tego uczucia w dziecku, gdy dawniej go nie postrzegał.
Od wczora już niespokojny, poparzył się kawą, wdział co prędzej futerko i sam też pobiegł do Kapucynów.
Tu ranne msze już się dawno odprawiały, msze ubogich, biednych, pobożnych. Ławki stały puste, cisza uroczysta, po kątkach klęczały tu i ówdzie zakwefione niewiasty. Przed dwoma ołtarzami razem msze księża odprawiali.
Szambelan, wszedłszy, oczyma poszukał córki, z początku jej nigdzie dostrzec nie mogąc.
Chciał ją widzieć, nie będąc widzianym, przesunął się popod ścianami ostrożnie i po chwili dopiero zobaczył, a raczej przeczuł Sylwję w kobiecie, która napół klęczała, wpół siedziała na ziemi, z rękam i spuszczonemi, z głową na piersi zwieszoną.
Cała czarną okryta zasłoną, zdala wydawała się jak śliczny posąg na grobowcu. Nieruchoma, pogrążona w sobie, klęczała tak u stóp księdza, który mszę odprawiał powoli, ale z postawy jej jakby skamieniałej widać było, że myślami uciekła gdzie indziej.
Dotknęło to szambelana, że wczoraj widział ją tak przerażająco smutną, prawie nieprzytomną, a teraz postać jej cała wyrażała taki ból, takie zwątpienie, iż najzaślepieńszy człowiek w zrozumieniu ich omylić się nie mógł.
Ojcowskie serce jego uderzyło. Miał jakby objawienie nagłe, że córka jego jest, musi być nieszczęśliwą.
Lecz jakież to nieszczęście dotknąć ją mogło? Kto, co mogło ją nagle uczynić tak biedną? Co młodą, wesołą, swobodną zdołało tak przybić do ziemi? Myślą nawet sięgnąć nie umiał przyczyny!
Stał skamieniały, jak ona, dwa tylko łez strumienie puściły mu się z oczów, a ręce same się do modlitwy błagalnej złożyły.
Ukląkł stary i rozrzewniony, poruszony, nieszczęśliwszy nad wyraz wszelki, z sercem rozdartem, modlić się począł i płakać.
Za łzami widział ciągle tę postać w czerni, jakby skostniałą od boleści, nie mogącą modlić się nawet.
U ołtarza ksiądz Hostję podnosił, dzwoniono, schylały się głowy, uginały ramiona, Sylwja nic zdawała się nie słyszeć, ani rozumieć. Ta straszna jej nieruchomość przejmowała coraz bardziej ojca, który poczynał drżeć i coraz mocniej czuł się ogarnięty trwogą niewysłowioną.
Chciało mu się zerwać z miejsca i biec ku niej, ale i jemu zabrakło siły.
Msza święta kończyła się nareszcie, ksiądz przeżegnał pobożnych, którzy wstawali do wysłuchania ewangelji ostatniej.
Ruch ten rozbudził Sylwję, dźwignęła się jak przestraszona, podniosła szybko, nagle powiodła oczyma po kościele, zdziwiona, że się w nim znalazła, gdy myślami gdzie indziej była, i krokiem chwiejącym, powoli, spuściwszy gęstą zasłonę na oczy, zaczęła iść ku drzwiom.
Ojciec patrzał na nią, jeszcze się zbliżyć nie śmiejąc.
Szła, przystając, opierając się o ławki, jakby umyślnie zwalniając kroku. Dopiero, gdy ją zobaczył zbliżającą się ku kruchcie, Burzymowski, który wahał się z tem jeszcze, czy ma się z tem wydać, że ją śledził, że wykradł tajemnicę jej duszy, rzucił się wślad za nią z niepohamowaną niecierpliwością, i pochwycił wpół, gdy wodę święconą brała.
Sylwja przestraszyła się, obejrzała, i poznawszy ojca, uśmiechnęła się z za łez do niego.
— Sylwjo moja! — zawołał łkając stary, po którego twarzy ciekły jeszcze dwa nieotarte łez strumienie. — Sylwjo moja! Ty jesteś nieszczęśliwą, a taisz się przed ojcem, przede mną.
Nie odpowiadając mu, córka głowę zbolałą schyliła na piersi jego.
— Ojcze mój, — rzekła — smutno mi na świecie, ale ty nic na to nie poradzisz! Smutno mi i ciężko w sercu, lecz widzisz, żem się modliła, że do Boga szłam ze skargą, więc winną się nie czuję.
To mówiąc, wybuchnęła jękiem i łzami konwulsyjnie.
Zapłakaną przerażony ojciec, bezprzytomny poprowadził do domu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.