Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wieczerzę kazał sobie Zybkowi przynieść do domu i butelkę piwa, bo sam pozostawszy, żył skromnie. Zjadł kawałek żyłowatego mięsa, piwo kwaśne do kropli wysączył, zmęczył się chodzeniem, myśleniem znużył, kobiety nie powracały.
Zaczynał się już dąsać, coraz to spoglądając na gugenmussa.
— Z temi babami to tak zawsze, — mówił w duchu — guzdrzą się, nim wyjadą, a potem powrócić nie umieją nigdy na godzinę naznaczoną. Choćby która była najstateczniejsza, natura w niej kobieca zawsze. Z nocy dzień, z dnia noc robią, kota do góry nogami przewracają.
Zaturkotało. Szambelan wybiegł. Sylwja wysiadała właśnie w sukni długiej, obcisłej, papuziego koloru, przejrzystym woalem osłoniona jak obłokiem, śliczna jak anioł, ale gdy ojciec spojrzał na nią, przestraszył się.
Blada była jak trup, oczyma osłupiałemi patrzała nie widząc, ręce jej drżały, oglądała się niespokojnie, nie poznała, czy nie zobaczyła ojca. Zamyślona, pogrążona w sobie, zdawała się przez boleść jakąś od przytomności odchodzić.
Dopiero przemówienie ojcowskie, głos ten łagodny, tak jej dobrze znany, przywrócił ją do życia. Zobaczyła go i rzuciła mu się na szyję z nienaturalną, wezbraną czułością jakąś, jakgdyby obawiała się go utracić.
Czeżewska, idąc za nią wyprostowana, sztywna, usta miała zapadłe, zaciśnięte, czoło sfałdowane, a w twarzy wyraz jakiejś trwogi.
Szambelan, jakkolwiek wcale nieprzenikliwy ani domyślny, dostrzegł, że kobiety powracały strwożone czemś i znękane, nie tak jak z zabawy przybyć były powinny.
— Cóżto? czy nie chora jesteś? uchowaj Boże! — zapytał córki.
Sylwja jakby nie zrozumiała.
— Chora? — wybąknęła cicho — chora? Nie wiem! Tak! niedobrze mi, niedobrze!