Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No, rana jeszcze się nie zabliźniła, — rzekł szambelan — ale po pokoju trochę, czasem mu się przejść pozwolą wkrótce.
Czeżewska, która w początku na coś niby oczekiwać się zdawała, widząc, że rozmowa między ojcem a córką się przedłuża, kwaśna, pomrukując, wysunęła się do swojego pokoju.
— Idź i ty spać! — rzekł, całując Sylwję, Burzymowski — spocznij. Dobry to ten wasz wielki świat, ale męczy i nuży. Na wsi, dalipan, lepiej.
Uwaga ta została bez odpowiedzi, Sylwja wstała i powoli przeszła do swojego pokoiku. Ojciec zatrzymał się, śledząc ją oczyma, a gdy się drzwi zamknęły, powlókł się smutny na dół, gdzie Zybek śpiący na krześle i świeca łojowa z narosłym grzybem nań oczekiwała.
— Dobrze to mieć dzieci! — mruczał, rozbierając się — a no ma i to błogosławieństwo swe inkonwenjencje. Człowiek nie należy do siebie, a nie wie, jak im służyć. Dziewczyna, co mi się tu miała z pączka rozwinąć, zmarniała. Zabawy te ją zamordowały!
Trzeba temu koniec położyć!
Z tem się, odmówiwszy pacierze, poczciwy szambelan spać położył, a we śnie marzył, że się kłócił z Pokutyńskim o Francuza.
Nazajutrz, gdy się z rana o gospodarskiej godzinie obudził stary i na gugenmussa spojrzał, była na nim siódma.
Zybek, wysłany na górę po kawę, z zastrzeżeniem, aby się cicho sprawiał, po wschodach nie łomotał, a w kawiarni nie krzyczał, pannie snu nie przerywając, rozśmiał się wróciwszy.
— Gdzie ja, proszę jaśnie pana, panienkę miałem zbudzić, kiedy do świtu poszła na mszę do Kapucynów.
Szambelan nabożeństwem tem zdziwiony był mocno.
Dzień był już niby wiosenny, ale chłodny z przechodzącemi śnieżnicami, wcale do pieszej przechadzki nie