Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na wsi mu się takie nadąsanie częściej trafiało, tam potrzebował czasem być groźnym, aby swą powagę utrzymać wobec oficjalistów. W Warszawie prawie statecznie wesół chodził i przyjemnie uśmiechnięty, dla przypodobania się ludziom, z którymi chciał być w zgodzie.
Zybek, wyłajany raz za buty, które stały nie oczyszczone, potem za porzuconą w drugim pokoju szczotkę, dalej za niewylaną miednicę, za stare i nowe grzechy, wyszedł nareszcie na swój zwykły punkt obserwacyjny, we drzwi kamienicy, i mówił sam do siebie.
— Co mu się stało? To niedarmo! Ktoś mu za skórę zalać musiał. A tom go już dawno, przedawno takim nie widział. Sierdzi się na mnie, jakby było o co? Wczoraj toż samo widział, nie mówił słowa, a dziś jak pojechał! Tylko że nie oberwałem. Co mu to jest? Kto inny coś zmalował, a na Zybku się krupi, ale z nim zawsze tak!
W tej chwili przechodzący kondukt pogrzebowy przyniósł wielce pożądaną dystrakcję Zybkowi i czarne jego myśli rozproszył. Długiemi szeregi postępujące zakony, niesione chorągwie rozliczne, krzyże błyszczące, rozmaite mnichów ubiory, wspaniały karawan, muzyka — wszystko to razem tak silnie podziałało na Zybka, że o gderaniu starego pana zupełnie zapomniał.
Szambelan tymczasem sam pozostawszy, latał po swych dwóch izdebkach, nie mogąc jeszcze przyjść do siebie.
Parę razy próbował usiąść w krześle i uspokoić się mechanicznem kładzeniem pasjansu, ale — niepodobieństwem mu było zebrać myśli, nawet do takiej kabały.
Zaledwie przysiadłszy się, zrywał się znowu, jakby go co piekło.
Kilka razy dobył zegarek Gugenmussa, który nosił w zanadrzu, popatrzył na godzinę i wracał do utrapionej przechadzki po ciasnych izdebkach, przerywanej tylko stawaniem u jednego to u drugiego okna, jakby czegoś lub kogoś wyglądał, a doczekać się nie mógł.