Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kochany panie Stanisławie — odezwał się zwolna i dobitnie, cedząc wyrazy. — W twoim wieku, z twem doświadczeniem, z twoim rozumem, z przenikliwością (szydersko trochę położył nacisk na tym wyrazie), gdzież się mnie pytać o rzecz jasną jak słońce?
— Gdzie u kata, jasną! — wybuchnął, porywając się, Burzymowski, i wnet znów opadając na krzesło. — Cóż tu jasnego? Urzędownie mi wprowadzasz do domu tego barona czy barana francuskiego — poco? Naco? Do czego? Kto cię prosił o to?
Siedzimy tyle czasu w Warszawie, Francuz ani mnie znał, ani na mnie spojrzał. Nagle, coś do niego przystąpiło — każe mi się prezentować! Ty go tu wprowadzasz!
— A no, tak jest! Lepiej późno niż nigdy! — rzekł Pokutyński.
— Ale pocóż on mnie? Naco ja jemu? Ja z innej, on z innej parafji! Mnie jego francuszczyzna, notabene nieosobliwa, nie bawi, bo czy szepleni, czy źle wymawia, dosyć, że ja, umiejąc dobrze po francusku, ledwie go mogę zrozumieć. — Ja go moją polszczyzną też pewnie nie rozerwę.
Pokutyński ramiona podniósł.
— A zatem, — rzekł — jasna rzecz, że on tu dla ciebie nie przybył.
— Nie dla mnie? — podchwycił Burzymowski. — Więc dla kogóż? Chyba dla wojskiej Czeżewskiej, albo może Zybka chce uczyć parle franse!
— No! znajdzie się u ciebie ktoś więcej? — szepnął, zukosa spoglądając nań, Pokutyński i — chrząknął.
Burzymowski ogromnie usta wydąwszy, brwi podniósł, minę nastroił straszną i głową począł zwolna wahać.
— Fiu! fiu! Nie dla psa kiełbasa!! ho! ho! Patrzajcieno go? Patrzajcie! Zapewne! Jeszcze czego nie stało! A cóż to on sobie myśli?
Łagodnie rozśmiał się Pokutyński.
— Słuchaj kolego, — rzekł poważnie — mówmy rozsądnie!