Przejdź do zawartości

Piotr i Jan/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piotr i Jan
Wydawca Księgarnia Ludowa
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Pierre et Jean
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Nic nowego nie zaszło u Rolandów w ciągu tygodnia lub dwóch. Ojciec łowił ryby, Jan urządzał się przy pomocy matki, a Piotr posępny, zjawiał się wyłącznie w chwilach wspólnego posiłku.
Pewnego wieczora ojciec zwrócił się do niego:
— Cóż to u djabła znaczyć ma ta twoja mina pogrzebowa? I to już od dłuższego czasu.
Doktór odparł:
— Tak, strasznie odczuwam ciężar życia.
Poczciwiec nie mając wyobrażenia, co to ma znaczyć, odparł z miną strapioną:
— Dalibóg tego już za wiele. Odkąd na nas spadła ta fortuna, ten spadek, wszyscy wydają się nieszczęśliwemi. Jak gdyby nas spotkało jakieś nieszczęście, jakbyśmy kogoś opłakiwali!
— Ja istotnie kogoś opłakuję — rzekł Piotr.
— Ty — kogóż to?
— Och, kogoś ci nieznanego, a kogo ja kochałem nadmiernie.
Roland wyobrażając sobie, że chodzi o jakąś miłostkę, prawdopodobnie kobietę lekkich obyczajów, faworyzowaną przez syna, spytał:
— Kobieta, co?
— Tak, kobieta.
— Umarła?
— Nie. Gorzej, bo stracona.
— Ach!
Jakkolwiek zdziwiło starego to wyznanie w obecności żony i w tak dziwny sposób uczynione przez syna, nie zadawał jednak dalszych pytań, uważając, że sprawy tego rodzaju nie powinny obchodzić osób trzecich.
Rolandowa zdawała się nie słyszeć całej tej rozmowy; wyglądała na chorą, sądząc po twarzy bladej straszliwie. Mąż, widząc chwilami, że pada na krzesło, jakby nie mogła utrzymać się na nogach i z trudem chwyta powietrze, jakby jej zbrakło tchu, niejednokrotnie jej już powiedział wielce zdumiony.
— Doprawdy, Ludwiko, że wyglądasz bardzo kiepsko. Zanadto się męczysz urządzaniem tego mieszkania. Do licha, możesz przecież wypocząć! Nie potrzebuje się tak spieszyć ten hultaj, mając pieniądze.
Potrząsnęła głową w milczeniu.
Bladość jej twarzy była dziś widoczną, że Roland ją znów zauważył.
— Tak dłużej być nie może, moja biedna stara, trzeba się więcej szanować — oświadczył.
I zwracając się do syna, dodał:
— Chyba to musisz widzieć, że matka jest niezdrowa; czyś ją przynajmniej zbadał?
Piotr odparł:
— Nie zauważyłem, by jej coś dolegało.
Roland wpadł w irytację:
— Ależ to u djabła rzuca się w oczy! Po co jesteś doktorem, skoro nie umiesz nawet zauważyć, że matka jest niezdrowa? No, spójrz na nią, {{Korekta|spojrz|spójrz} przecie! Dalibóg, człowiek mógłby zdechnąć, a taki doktór nawet by tego nie zauważył!
Rolandowa zaczęła gwałtownie chwytać powietrze, tak przeźroczysta na twarzy, że mąż wykrzyknął:
— Ależ ona mdleje.
— Nie... nie... to nic... to zaraz przejdzie... to nic...
Piotr zbliżył się i wlepiając w nią wzrok, spytał:
— I cóż ci jest?
Głosem cichym, gorączkowym, powtarzała:
— Ależ nic... nic... zapewniam cię... nic...
Roland pobiegł po ocet; podał synowi butelkę, nagląc:
— Masz... radź-że coś. Czy zbadałeś jej serce?
Gdy Piotr się schylił, by ją ująć za puls, cofnęła rękę ruchem tak gwałtownym, że potrąciła krzesło obok stojące.
— Dajże pokój — rzekł tonem chłodnym — skoro jesteś chora, to pozwól się zbadać.
Podniosła rękę i podała mu puls. Skórę miała rozpaloną, puls gwałtowny i nieregularny. — Mruknął tedy:
— Tak, istotnie, to dość poważne. Trzeba będzie brać środki uśmierzające. Zaraz je zapiszę.
Gdy pisał receptę, pochylony nad papierem, westchnienia stłumione i kania, oddech krótki, dławiący, zmusiły go do odwrócenia głowy.
Płakała obydwiema rękami przesłoniwszy twarz.
Roland przerażony spytał:
— Ludwiko, co ci jest? Co ci takiego, Ludwiko?
Nie odpowiadała, szarpana widocznie bólem strasznym, głębokim.
Mąż chciał jej odjąć ręce od twarzy. Broniła się, powtarzając:
— Nie, nie, nie.
Zwrócił się do syna:
— Co jej jest? Nigdy nie widziałem jej w podobnym stanie.
— To nic — rzekł Piotr lekki kryzys nerwowy.
I zdawało mu się, że serce jego doznaje ulgi na widok jej męki, że ból jej osłabia jego gorycz i zmniejsza hańbę matki. Przyglądał się jej, jak sędzia, zadowolony ze swego dzieła.
Nagle się zerwała i rzuciła ku drzwiom ruchem tak gwałtownym, że niepodobna go było przewidzieć, ni powstrzymać; wpadła do swego pokoju i drzwi zamknęła na klucz.
Stary Roland i doktór stali naprzeciw siebie.
— Czy ty wiesz, co to wszystko ma znaczyć? — spytał ojciec.
— Tak — odparł Piotr — to pochodzi z lekkiego podrażnienia nerwów, występującego dość często u kobiet w tym wieku. Prawdopodobnie będzie się to teraz powtarzać dosyć często.
I powtarzało się istotnie, niemal codziennie, wywoływane niejako jakiemś słówkiem Piotra, zdającego się znać tajemnicę tej choroby dziwnej a nieznanej. Śledził na jej twarzy za przebłyskiem chwilowego uspokojenia, by z podstępem kata jednem jedynem słowem znów wywołać na niej ból ponowny.
A cierpiał sam niemniej od niej. Cierpiał straszliwie, nie mogąc jej kochać, ni szanować, zmuszony ją udręczać. Rozdarłszy dostatecznie ranę krwawiącą w sercu kobiety i matki, czując jak bardzo jest nieszczęśliwą i zrozpaczoną uciekał do miasta, ścigany wyrzutami sumienia, dręczony współczuciem, tak zrozpaczony wspomnieniem jej postaci, wijącej się pod brzemieniem wzgardy synowskiej, że brała go chęć rzucenia się do morza i skończenia z sobą raz na zawsze.
Och, jakżeby teraz pragnął przebaczyć! — Nie mógł jednak, niezdolny do zapomnienia. Gdyby przynajmniej mógł ją przestać udręczać, lecz i do tego był niezdolny, sam cierpiąc bezustannie. W godzinach posiłku wracał do domu, pełen postanowień dobrotliwych, lecz zaledwie ją dostrzegł, zaledwie zobaczył jej oczy, ongi tak szczere i uczciwe, teraz unikające jego spojrzenia, trwożne, niepewne, znów mimowoli wymierzał cios, nie mogąc powstrzymać słów ohydnych, cisnących się mu na usta.
Tajemnica sromotna im tylko znana, jątrzyła go przeciw niej. Jakby we krwi miał jad trujący, i musiał kąsać, jak pies wściekły.
Nic mu już nie przeszkadzało w pastwieniu się nad nią, gdyż Jan prawie ciągle przebywał teraz w swem nowem mieszkaniu, przychodząc do domu tylko wieczór na obiad i na nocleg.
Niejednokrotnie zauważył był złośliwość i gorycz brata, przypisując to zazdrości. Postanawiał też zwrócić mu na to uwagę i udzielić lekcji należytej któregoś dnia, gdyż życie rodzinne stawało się wprost nieznośne, skutkiem tych scen ustawicznych. Obecnie jednak, mieszkając osobno, mniej odczuwał tę jego brutalność, a miłość spokoju skłaniała go do cierpliwości. Przytym oszołomiony majątkiem, myślał wyłącznie o sprawach, bezpośrednio go dotyczących. Za każdym razem przychodził do domu zajęty innym jakimś drobiazgiem, to krojem surduta, to kształtem czapki, to znów formatem wizytówek. I bezustannie mówił o szczegółach urządzenia, o deskach umieszczonych w szafie na bieliznę, o wieszadle umieszczonym w przedpokoju, o dzwonkach elektrycznych, mających zabezpieczyć przeciw wszelkiemu wtargnięciu do domu.
Postanowiono, że z okazji jego przeniesienia się do nowego mieszkania, urządzą wspólną wycieczkę do Saint-Jouin, poczym wrócą do niego na herbatę. Roland chciał tę wycieczkę odbyć morzem, lecz odległość, przytym niemożność określenia godziny powrotu w razie niekorzystnego wiatru, spowodowały odrzucenie jego propozycji i wynajęcie break’u.
Wyruszyli o dziesiątej, by przybyć w samą porę na śniadanie. Droga pełna kurzu prowadziła przez równinę normandzką, której dworki nadają wygląd w nieskończoność biegnącego parku. W powozie, ciągnionym lekkim kłusem przez dwa spore konie, umieściła się rodzina Rolandów, pani Rosemily i kapitan Beausire, wszyscy milczący, ogłuszeni turkotem kół, przymykając oczy przed obłokiem kurzu.
Była to pora żniw. Obok ciemnozielonej koniczyny, łany buraków o naci jasnozielonej i żółtych zbóż rozjaśniały krajobraz tonem złoto-świetlistym. Wyglądały tak, jak gdyby wchłonęły były wszystkie promienie słońca, jakie na nich padły. Tu i ówdzie rozpoczęto już żniwa, a na polach tkniętych kosą, szeregi mężczyzn kołysały się rytmicznie, zataczając długiemi ostrzami kós niby skrzydłami.
Po dwugodzinnej jeździe powóz skręcił na lewo, minął wiatrak, melancholijną szarą ruinę, nawpół zbutwiałą, skazaną na zagładę, jako przeżytek starych młynów, i niespodzianie wjechał na piękne podwórze, zatrzymując się przed domem, bardzo wdzięcznie wyglądającym, znaną ogólnie oberżą.
Gospodyni, zwana piękną Alfonsyną, nadeszła uśmiechnięta, podając rękę obydwu paniom wahającym się zejść z wysokiego stopnia break’u.
Pod namiotem, wśród trawnika ocienionego jabłoniami, goście paryscy, bawiący latem w Etretat, siedzieli już przy śniadaniu, a z wnętrza domu również dobiegały głosy, śmiechy i szczęk naczynia.
Musieli zasiąść do śniadania w bocznym pokoiku, gdyż wszystkie sale były już przepełnione. Nagle dostrzegł Roland wsparte o mur domu rozmaite wędki.
— Ach, ach, więc tu można łowić! — wykrzyknął.
— Tak — odparł Beausire — miejscowość ta znana jest nawet z obfitych krewetek.
— U djaska! gdybyśmy tak spróbowali po śniadaniu?
Pora była odpowiednia, gdyż właśnie o trzeciej rozpoczynał się odpływ morza; postanowiono tedy, że popołudnie spędzą wśród skał, łowiąc.
Jedli niewiele, by się nie narazić na mdłości, z pełnym żołądkiem brodząc po wodzie. Zresztą chcieli zachować apetyt do zamówionego już wspaniałego obiadu, który mieli spożyć o szóstej, po powrocie.
Roland nie posiadał się z radości. Chciał koniecznie zakupił specjalne przyrządy, bardzo przypominające siatki do łowienia motyli.
Są to małe siateczki na drążku drzewa, przymocowane do długiej żerdki. Alfonsyna ciągle uśmiechnięta zaofiarowała się z wypożyczeniem. Następnie pomogła obydwu paniom w zaimprowizowaniu toalet, by nie zmoczyły swych sukien. Dostarczyła im krótkich spódniczek, wełnianych pończoch i łyczkowych pantofli. Mężczyźni zdjęli trzewiki i włożyli saboty, zakupione u miejscowego szewca.
I ruszyli w drogę, każdy z siatką na ramieniu i koszem na plecach. Pani Rosemilly w zaimprowizowanym kostjumie wyglądała bardzo wdzięcznie, pełna owego wdzięku oryginalnego i wiejskiej świeżości.
Spódniczka pożyczona od Alfonsyny, kokieteryjnie podniesiona i podpięta z boku, by nie przeszkadzała biegać i skakać wśród skał, odsłaniała łydkę kształtną a elastyczną gibkiej, silnej kobietki. Bluzkę nosiła luźną, nie krępującą swobody ruchów; a na głowie ogromny kapelusz z żółtej słomy o bezmiernie szerokich kresach, z jednej strony podpięty gałązką tamaryszku, nadawał jej drobnej twarzyczce wyraz zawadjacki.
Od podjęcia spadku Jan codziennie zadawał sobie pytanie, czy się z nią żenić lub nie. Ilekroć ją widział, budziła się w nim chęć pojęcia jej za żonę, lecz nalazłszy się sam, przychodził do przekonania, że zwlekając, ma czas zastanowić się gruntownie. Była teraz mniej bogatą od niego, gdyż roczna jej renta nie przekraczała dwunastu tysięcy franków, lecz majątek był tak świetnie ulokowany w folwarkach i gruntach w pobliżu Hawru, że z czasem będzie miał wartość podwójną. Byli więc mniej więcej jednakowo bogaci, a młoda wdowa stanowczo mu się podobała.
Patrząc na nią teraz, kroczącą na przedzie, myślał: „Ostatecznie trzeba się zdecydować. Na pewno nie trafię na lepszą“.
Szli spadzistą dolinką, wiodącą ze wsi ku skałom nadmorskim, piętrzącym się na wysokość ośmdziesięciu metrów ponad morzem. W obramowaniu zielonych brzegów, obniżając się na prawo i lewo, ogromny trójkąt wody, srebrno błękitnej w blaskach słońca, wyłaniał się w oddali, a żagiel zaledwie widoczny, czynił wrażenie owada unoszącego się nad wodą. Niebo przejasne tak się zlewało z wodą, że niepodobna było rozróżnić ich granic; a dwie kobiety wyprzedzające, mężczyzn, wyraźnie rysowały się swemi sylwetkami na tym tle rozległym.
Jan błyszczącem spojrzeniem gonił, za umykającą przed nim drobną nóżką, jędrną łydką, gibką postacią i olbrzymim, wyzywającym kapeluszem pani Rosemilly. A ta ucieczka podniecała jego pragnienie, przyspieszała postanowienie stanowcze, jak zwykle bywa u ludzi wahających się i trwożnych. Ciepłe powietrze, przepojone zapachem morza, jałowców ciernistych, koniczyny i traw, bardziej go jeszcze podniecało a nawet z lekka oszałamiało, i za każdym krokiem, z każdą sekundą, za każdem spojrzeniem, rzuconem na wdzięczną sylwetkę młodej kobiety postanowienie jego przybierało kształt wyraźniejszy; aż wreszcie zdecydował się odrzucić wszelkie wahania, wyznać jej swą miłość i poprosić o rękę. Ta wycieczka bardzo mu posłuży, ułatwiając pożądane sam na sam; poza tym będzie to naprawdę ładne tło do wyznania miłości brocząc w letniej wodzie i goniąc spojrzeniem umykające do szczelin szumiaste krewetki.
Przebywszy dolinkę, zobaczyli nad brzegiem otchłani wązką ścieżynę, biegnącą wzdłuż skał nadbrzeżnych, a pod nimi, pomiędzy morzem a podnóżem gór, mniej więcej na połowie wysokości, olbrzymie zwały chaotycznych, wyszczerbionych, bezkształtnych, rozsiadłych jedne ponad drugiemi wśród równi okrytej trawą, lekko sfalowanej, ciągnącej się w nieskończoność ku południowi, wytworzonej widocznie przez wiekowe obsuwanie się gór. Na tej bezmiernej przestrzeni krzewów i traw, zdających się drżeć ustawicznie jakby od podziemnych wulkanów, staczające się coraz to niżej skały, wyglądały niby ruiny ogromnego miasta, które niegdyś spoglądało z góry na Ocean, samo oszańcowane białym wałem skał nadmorskich.
— Ładnie tu — rzekła pani Rosemilly, przystając.
Jan podbiegł ku niej i mocno wzruszony, podał jej rękę, by ją sprowadzić z wąskiej ścieżyny, wykutej w skale.
Ruszyli pierwsi, gdy Beausire, prostując swe krótkie nogi, podawał ramię Rolandowej, oszołomionej widokiem przepaści, ziejącej u ich stóp.
Roland i Piotr szli ostatni, a doktór musiał wprost wlec swego ojca, który dostał takiego zawrotu głowy, że nie mogąc ustać na nogach, pozwalał się krok za krokiem ściągać w pozycji siedzącej.
Młodzi, rozpoczynający pochód biegli szybko i nagle stanęli przed ławeczką drewnianą, zapraszającą do wypoczynku obok strumyka, sączącego się wąziuchną wstęgą ze skalnej rozpadliny. Woda rozlewała się najpierw w wyżłobione przez siebie zagłębienie objętości miedniczki, poczem rzucając się z wysokości dwóch stóp zaledwie, mknęła przez ścieżynę, wilgocią swą wyczarowawszy zielony kobierzec rzeżuchy, i znikała wśród traw i janowców, skróś płaskowzgórza, na które osuwały się stopniowo zwały skał.
— Och, jakże mi się chce pić! zawołała pani Rosemilly.
Jak jednak pić? Próbowała przychwycić złożoną dłonią trochę wody, która jej jednak wyciekała przez palce. Wówczas Jan obsunął na ścieżkę duży kamień, na którym przyklęknąwszy, ustami zaczerpnęła wody wprost ze źródełka, będącego teraz na tej samej wysokości co jej usta.
Gdy podniosła głowę, mając tysiące kropelek perlących się na jej włosach, rzęsach i twarzy, Jan zachwycony szepnął:
— Jaka pani śliczna!
Tonem, jakim się zwykło karcić dzieci, odparła:
— A będzie pan cicho!
Był to pierwszy kompliment, z jakim się do niej zwracał.
— Chodźmy — rzekł Jan pomieszany umykajmy, zanim nas tamci dopędzą.
Bo istotnie dostrzegł tuż opodal barki kapitana Beausire, idącego wstecz, by obiema rękami podtrzymywać Rolandową, a nieco wyżej Roland siedząc, obsuwał się rękami i łokciami, w pozycji żółwia, gdy Piotr krocząc obok, czuwał nad jego ruchami.
Ścieżka mniej teraz stroma, rozszerzała się w dróżkę obrysowującą bloki osuniętych kiedyś gór. Pani Rosemilly i Jan poczęli biedz i rychło stanęli na wyniosłym głaziku, który przekroczyli, by dosięgnąć łańcucha skał. Ciągnęły się długą płaszczyzną, porosłe trawą morską, pośród której migotały niezliczone sadzawki. Odpływ morza rozpoczął się już hen w oddali, poza doliną okrytą morczyzną o zieleni lśniącej i ciemnej.
Jan podwinął spodnie powyżej kostek, a rękawy poza łokcie, by swobodnie módz wejść do wody, poczem zakomenderował: „Naprzód!“ i odrazu skoczył do pierwszej sadzawki.
Ostrożniejsza, jakkolwiek nie mniej zdecydowana wejść do wody odrazu, młoda kobieta, trwożnym krokiem, oślizgując się po lepkich roślinach, okrążała kałużę.
— Widzi pan co? — spytała.
— Tak, widzę twarz pani, odbijającą się we wodzie.
— Jeśli nic więcej, to połów nie będzie zbyt obfity.
Głosem czułym szepnął:
— A jednak najbardziej pragnąłbym takiego połowu.
Zaśmiała się:
— Sprobój pan, a przekonasz się, że jak rybą wyśliźnie się z siatki.
— A przecież... gdyby pani zechciała...
— Chcę, by pan zabrał się do krewetek.... i nie więcej... na razie.
— Pani niedobra. No chodźmy dalej, bo tu nie niema.
I podał jej rękę, prowadząc po ślizkich skałach. Opierała się trochę trwożna, a on nagle uczuł się porwany miłością, pragnieniem, pożądaniem gwałtownem, jakby zarodek uczucia, drzemiąc w nim od dłuższego czasu, dziś właśnie miał wystrzelić płomieniem.
Niebawem doszli do szczeliny głębszej, gdzie w wodzie drżącej, niewidzialnym otworem uciekającej ku dalekiemu morzu, pływały źdźbła trawy długie, cienkie, dziwacznie zabarwione, listkowie różowe i zielone, zdające się wykonywać ruchy, niby żyjątka.
Pani Rosemilly wykrzyknęła:
— Patrz pan, patrz pan, widzę jedną dużą, bardzo dużą, tam, tam!
I on ją ujrzał i szybko skoczył do dziury, zanurzając się po sam pas.
Stworzonko jednak poruszając swemi długiemi wąsami, zwinnie cofało się przed wędką. Jan zaganiał je ku moszczyźnie, pewny, że tam je osaczy i chwyci. Widząc się ze wszech stron zabarykadowanem, żyjątko nagłym rzutem przeskoczyło siatkę, zanurzyło się w wodę i znikło.
Młoda kobieta w najwyższym napięciu przyglądająca się tej gonitwie, nie mogła powstrzymać wykrzyku:
— Och, niezgraba!
Zirytowany, ruchem bezwiednym przeciągnął siatką po gęstwie traw, a wyciągnąwszy ją, ujrzał trzy wielkie, przeźroczyste krewetki, złowione na ślepo w skrytce niewidzialnej.
Z miną tryumfatora pokazał je pani Rosemilly która nie śmiała ich ująć, obawiając się kończyn spiczastych i zębatych, stanowiących uzbrojenie ich główek.
Zdecydowała się jednak i ujmując w dwa palce włosiste koniuszki ich wąsów, kładła jedną po drugiej do swego kosza plecnego, wraz z morszczyzną, mającą je zachować w stanie świeżości. Następnie zobaczywszy sadzawkę płytszą, weszła do niej trochę opornie, lekko się wstrząsając od zimnej wody i zaczęła łowić na własną rękę. Była zręczna i podstępna, mając rękę lekką i wrodzony instykt myśliwca. Niemal za każdorazowym rzuceniem wędki chwytała krewetki zwiedzione jej ruchem powolnym, przezornym.
Jan przestał łowić, lecz szedł za nią krok za krokiem, muskając jej odzież, pochylając się nad nią i udając rozpacz z powodu swej niezręczności, prosił, by go uczyła, jak to należy robić.
— Och, niech mi pani pokaże, proszę, proszę!
A gdy obydwie ich twarze, tuż koło siebie, odbijały się w wodzie przejrzystej, z której ciemne rośliny, na dnie spoczywające, stworzyły doskonałe zwierciadło, Jan uśmiechał się do głowy kobiecej, spoglądającej ku niemu z toni i końcami palców posyłał jej od ust pocałunki, zdające się wpadać do wody.
— Ach! jakiż pan nudny — dąsała się młoda kobieta. — Nie należy nigdy robić dwóch rzeczy równocześnie.
Odparł:
— I ja też nie robię tylko jedną. Kocham panią.
Wyprostowała się i tonem poważnym rzekła:
— Nie wiem, doprawdy, co się z panem dzieje od dziesięciu minut. Stracił pan głowę, czy co?
— Wcale nie. Kocham panią i nareszcie ośmieliłem się to wyznać.
Stali obok siebie w słonej wodzie, zanurzeni po kostki, i wsparłszy mokre ręce o siatki, wzajem sobie patrzyli w oczy.
Tonem żartobliwym i przekornym odparła:
— Jakiż pan nierozważny, mówiąc mi o tem właśnie teraz. Czyż pan nie mógł zaczekać do innego dnia i nie psuć mi połowu?
Szepnął:
— Przepraszam, ale dłużej już milczeć nie mogłem. Kocham panią oddawna, a dziś mnie pani tak oczarowała, że straciłem panowanie nad sobą. Wówczas stosując się niejako do okoliczności, przybrała nagle minę wyrażającą, że oto wyrzeka się przyjemności, by pomówić o interesach.
— Usiądźmy na tej skale — rzekła — rozmówić poważnie.

by się Wspięli się na skałę trochę zbyt wysoką, a gdy usiedli obok siebie, w pełnym słońcu, z nogami zwisającemi wzdłuż głazu, ona podjęła:
— Mój drogi przyjacielu, pan nie jesteś dzieckiem, a ja również nie jestem już młodą dziewczynką. Oboje rozumiemy dokładnie, o co chodzi i możemy rozważyć następstwa swoich czynów. Jeśli pan zdecydował wyznać mi swą miłość, to przypuszczam oczywiście, że chce mnie pan pojąć za żonę.
Nie spodziewał się tak dobitnego wyłuszczenia kwestji i trochę niemrawo odparł:
— To się rozumie.
— A czy pan mówił ze swymi rodzicami?
— Nie; chciałem wpierw wiedzieć, czy pani ranie przyjmie.
Podała mu rękę jeszcze wilgotną od wody, a gdy z uniesieniem chwycił ją w swoją dłoń, oświadczyła:
— Ja się godzę. Uważam pana za człowieka dobrego i uczciwego. Nie chciałabym jednak, by może rodzice pańscy byli niezadowoleni.
— Och, więc pani sądzi, że matka się nie domyślała, i że kochałaby panią tak bardzo, gdyby nie pragnęła naszego małżeństwa?
— To prawda, jestem trochę pomieszana.
I zamilkli. A on przeciwnie, dziwił się w duchu, że ona tak mało zmieszana, tak chłodno-rozsądna. Spodziewał się wdzięcznego przekomarzania, giestów odmownych a przyzwalających, całej tej komedji miłości przy łowieniu ryb, i pluskaniu wody! A to wszystko już skończone, a on związany, ożeniony, w dwudziestu słowach. Porozumiawszy się, nie mają sobie już nic do powiedzenia i oto ogarnia ich oboje lekkie zakłopotanie, że wszystko odbyło się tak nagle i szybko. Trochę pomieszani, nie śmiejąc mówić, ni zabrać się ponownie do połowu, nie wiedzieli co począć.
Na szczęście wybawił ich głos Rolanda:
— Dzieci, przybywajcie, tędy, tędy, chodźcie no do kapitana. Ten drab opróżni całe morze.
Kapitan miał istotnie połów znakomity. Mo kry aż do bioder, brodził po kałużach, jednym spojrzeniem odkrywając najlepsze miejsca, powolnym pewnym ruchem zagarniając swą siatką całą zawartość szczelin, osłoniętych morczyzną.
A śliczne krewetki, szarawo-złote, rzucały mu się w ręce, gdy ruchem szybkim ujmował je i wrzucał do kosza.
Pani Rosemilly zdumiona, zachwycona, nie opuszczała go już ani na chwilę, naśladując w miarę możności, niemal zapomniawszy o swym przyrzeczeniu i Janie, który za nią szedł rozmarzony cała pochłonięta dziecinną radością, jaką jej sprawiał połów drobnych żyjątek, czających się pod pływającą trawą.
Nagle zawołał Roland:
— Patrzcie, matka idzie ku nam.
Rolandowa została była na wybrzeżu z Piotrem, gdyż żadne z nich nie miało ochoty biegać po skałach i brodzić po kałużach; wahali się tylko pozostać razem. Ona obawiała się syna, a on obawiał się jej i siebie samego, obawiał się swego okrucieństwa, którego nie umiał już opanować.
Ostatecznie usiedli obok siebie na głazie.
I oboje pod wpływem promieni słonecznych, łagodzonych owiewem morskim, mając przed oczyma bezmierny a tak kojący błękit wód o srebrnawych odcieniach, myśleli równocześnie:
— Jakby nam tu było dobrze, dawniej.
Nie śmiała się odezwać do Piotra, wiedząc, że odpowie jej brutalnie; a on również nie śmiał mówić do niej, niemniej przekonany, że wbrew własnej woli, znów jej rzuci coś przykrego.
Końcem laski tłukł okrągłe kamienie, odrz
ucał je i przewracał. Ona zaś z mętnem spojrzeniem ujęła kilka drobnych kamyczków i ruchem powolnym, mechanicznym przesuwała je z ręki do ręki. Po chwili wzrok jej niepewny, błądząc tu i ówdzie, dostrzegł łowiących wśród morszczyzny panią Rosemilly i Jana. I odtąd biegła za nimi spojrzeniem, obserwując ich ruchy, odgadując niejako instynktem matki, że nie rozmawiają z sobą tak swobodnie, jak zwykle. Widziała, jak pochylili się ku sobie, gdy wzajem badali się oczyma, jak nakoniec wspięli się na wał skalny, dla ostatecznego porozumienia.
Sylwetki ich rysowały się bardzo wyraźnie, i jakby tylko oni dwoje byli na tle bezkresnego horyzontu, wśród bezmiaru nieba, wody i skał czynili z pewnej odległości wrażenie czegoś wielkiego symbolicznego.
Piotr również ich obserwował i nagle śmiech suchy wybiegł mu z gardła.
Nie patrząc nań, Rolandowa spytała:
— Co ci jest?
Tonem szyderskim odparł:
— Uczę się. Patrzę, w jaki sposób trzeba się przygotowywać do roli rogacza.
Zawrzała gniewem, buntem, doprowadzona do ostateczności słowem, którego znaczenie zrozumiała.
— Do kogo się to ma odnosić?
— Do Jana! A do kogóżby, u licha? To prawdziwy komizm patrzeć na taką parkę.
Głosem cichym, drżącym od wzburzenia szepnęła:
— Och, Piotrze, jakiś ty okrutny! Ta kobieta jest ucieleśnieniem prawości. Brat twój nie mógłby znaleźć lepszej.
Teraz wybuchnął śmiechem głośnym, wymuszonym, szarpiącym:
— Ha, ha, ha! Ucieleśnienie prawości! Wszystkie kobiety są ucieleśnieniem prawości... a wszyscy mężowie są rogaczami. Ha, ha, ha!
Nie rzekłszy słowa, wstała i poczęła szybko zbiegać ze złomu, narażając się na poślizgnięcie, na upadek w zagłębienia osłonięte trawami, na złamanie ręki lub nogi. Biegła przed siebie, pędząc niemal, poprzez kałuże, na nic nie bacząc, biegła prosto przed siebie, ku swemu drugiemu synowi.
Jan zobaczywszy ją wykrzyknął:
— I cóż? Mama się zdecydowała?
Nie odpowiadając, chwyciła go za rękę, jakby mu chciała powiedzieć: — Broń mnie, ratuj mnie!
Zauważył jej pomieszanie i zdumiony zapytał:
— Jakaś ty blada! Co ci jest?
Mamrotała:
— Omal nie upadłam, bałam się iść po tych skałach.
Wtedy Jan ujął ją pod rękę i podtrzymując wyjaśniał, w jaki sposób należy się zabrać do połowu. Zauważywszy jednak, że wcale nie słucha jego wskazówek, a nie czując sam potrzebę gwałtowną zwierzenia się komuś, odciągnął ją nieco dalej i głosem przyciszonym rzekł:
— Zgadnij, co zrobiłem? Ależ... ależ... ja wiem.
— Odgadnij.
— Nie... nie mogę.
— Otóż powiedziałem pani Rosemily, że chciałby się z nią ożenić.
Nie odpowiadała, czując w głowie taki zamęt i taką rozpacz w duszy, że nie zdawała sobie sprawy z jego słów. Powtórzyła machinalnie:
— Ożenić?
— Tak. Czy dobrze zrobiłem? Ona taka czarująca, nieprawdaż?
— Tak... czarująca... dobrze zrobiłeś.
— Więc się zgadzasz?
— Tak... zgadzam się.
— Jak ty dziwnie mówisz. Jak gdybyś... nie była zadowolona.
— Z pewnością?
— Z pewnością.
I aby mu to okazać, chwyciła go w ramion; i zaczęła obsypywać pocałunkami, gorącymi po całunkami matki.
Następnie otarłszy oczy pełne łez, zobaczyli na wybrzeżu postać, leżącą na brzuchu, jakby zmartwiałą, z twarzą ukrytą na złomie: to tamten. Piotr, szarpany rozpaczą.
Więc dalej jeszcze odciągnęła swego Janka, tuż nad brzeg i długo jeszcze mówili o owym małżeństwie, którego czepiała się całym sercem.
Przypływ morza zmusił ich do cofnięcia się i połączenia z resztą towarzystwa, ciągle jeszcze zajętego połowem, poczem wszyscy wrócili na wybrzeże. Zbudzono Piotra, który udawał, że śpi, a obiad, zamówiony poprzednio w oberży, trwał bardzo długo, obficie skrapiany winem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.