Przejdź do zawartości

Strona:PL G de Maupassant Piotr i Jan.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

glądająca się tej gonitwie, nie mogła powstrzymać wykrzyku:
— Och, niezgraba!
Zirytowany, ruchem bezwiednym przeciągnął siatką po gęstwie traw, a wyciągnąwszy ją, ujrzał trzy wielkie, przeźroczyste krewetki, złowione na ślepo w skrytce niewidzialnej.
Z miną tryumfatora pokazał je pani Rosemilly która nie śmiała ich ująć, obawiając się kończyn spiczastych i zębatych, stanowiących uzbrojenie ich główek.
Zdecydowała się jednak i ujmując w dwa palce włosiste koniuszki ich wąsów, kładła jedną po drugiej do swego kosza plecnego, wraz z morszczyzną, mającą je zachować w stanie świeżości. Następnie zobaczywszy sadzawkę płytszą, weszła do niej trochę opornie, lekko się wstrząsając od zimnej wody i zaczęła łowić na własną rękę. Była zręczna i podstępna, mając rękę lekką i wrodzony instykt myśliwca. Niemal za każdorazowym rzuceniem wędki chwytała krewetki zwiedzione jej ruchem powolnym, przezornym.
Jan przestał łowić, lecz szedł za nią krok za krokiem, muskając jej odzież, pochylając się nad nią i udając rozpacz z powodu swej nezręczności, prosił, by go uczyła, jak to należy robić.
— Och, niech mi pani pokaże, proszę, proszę!
A gdy obydwie ich twarze, tuż koło siebie, odbijały się w wodzie przejrzystej, z której ciemne rośliny, na dnie spoczywające, stworzyły doskonałe zwierciadło, Jan uśmiechał się do głowy kobiecej, spoglądającej ku niemu z toni i końcami palców posyłał jej od ust pocałunki, zdające się wpadać do wody.
— Ach! jakiż pan nudny — dąsała się młoda