Przejdź do zawartości

Strona:PL G de Maupassant Piotr i Jan.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po chwili wzrok jej niepewny, błądząc tu i ówdzie, dostrzegł łowiących wśród morszczyzny panią Rosemilly i Jana. I odtąd biegła za nimi spojrzeniem, obserwując ich ruchy, odgadując niejako instyktem matki, że nie rozmawiają z sobą tak swobodnie, jak zwykle. Widziała, jak pochylili się ku sobie, gdy wzajem badali się oczyma, jak nakoniec wspięli się na wał skalny, dla ostatecznego porozumienia.
Sylwetki ich rysowały się bardzo wyraźnie, i jakby tylko oni dwoje byli na tle bezkresnego horyzontu, wśród bezmiaru nieba, wody i skał czynili z pewnej odległości wrażenie czegoś wielkiego symbolicznego.
Piotr również ich obserwował i nagle śmiech suchy wybiegł mu z gardła.
Nie patrząc nań, Rolandowa spytała:
— Co ci jest?
Tonem szyderskim odparł:
— Uczę się. Patrzę, w jaki sposób trzeba się przygotowywać do roli rogacza.
Zawrzała gniewem, buntem, doprowadzona do ostateczności słowem, którego znaczenie zrozumiała.
— Do kogo się to ma odnosić?
— Do Jana! A do kogóżby, u licha? To prawdziwy komizm patrzeć na taką parkę.
Głosem cichym, drżącym od wzburzenia szepnęła:
— Och, Piotrze, jakiś ty okrutny! Ta kobieta jest ucieleśnieniem prawości. Brat twój nie mógłby znaleźć lepszej.
Teraz wybuchnął śmiechem głośnym, wymuszonym, szarpiącym:
— Ha, ha, ha! Ucieleśnienie prawości! Wszystkie kobiety są ucieleśnieniem prawości...