Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin/Krywań

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Steczkowska
Tytuł Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin
Data wyd. 1872
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Krywań.

Co prędzej, co prędzéj! wędrowny mój Panie!
Bo ku nam mgła prosto się toczy,
A tu na Krywaniu nie dobre posłanie
Gdy ścieżkę mgła biała zamroczy.

W. P.

Będąc pierwszy raz na Czerwonym Wiérchu, podziwialiśmy stamtąd wspaniały Krywań, który swym dumnym szczytem, na 7913 st. n. p. m. wyniosłym, króluje nad wszystkiemi wiérchami południowo-zachodniéj części łańcucha Tatrów. Zaraz wtenczas przychodziła nam chęć zwiedzenia téj pięknéj góry, nierównie dostępniejszéj niż spiskie olbrzymy, a przecież znakomitą wysokością swoją należącą niejako do ich rodziny. Odbywszy jednak kilka trudzących wycieczek, nie mieliśmy już ani ochoty, ani sposobności do podjęcia trzydniowéj pieszéj wyprawy i odłożyliśmy ją na rok następny. Jakoż przybywszy znowu do Zakopanego, pierwszém naszém staraniem było wywiedzieć się dokładnie, czy wycieczka na Krywań nie będzie nad nasze siły. Udaliśmy się w tym względzie do Jędrzeja Wali, doskonałego przewodnika, a przytém bardzo poczciwego człowieka, na którego sumienność mogliśmy z pewnością rachować. Ten nam zaręczył, że droga na Krywań, lubo rzeczywiście daleka, nie jest jednak tak trudzącą, żebyśmy jéj nie mogli odbyć z łatwością przy sprzyjającéj pogodzie. Jego opowiadanie o cudnym widoku, jaki się przedstawia z tego wyniosłego szczytu, tém więcéj nas zachęciło i postanowiliśmy odbyć niezwłocznie tę wyprawę, dającą nam sposobność poznania południowéj części Tatrów. Chodziło jedynie o pogodę, która była tak niestałą, że nie można było liczyć z pewnością na trzy dni pogodne. I w tym razie zdaliśmy się zupełnie na przewodnika naszego, który już dawniéj dał nam dowody swoich meteorologicznych wiadomości.
Upłynęło dni kilka, w ciągu których pogoda i słota zmieniały się kolejno. Parę razy gdy słońce zaszło pogodnie i z błękitnego sklepienia usunęły się chmury, mieliśmy ochotę wyruszyć w drogę; ale Wala kręcił głową i nie chciał puszczać się w góry na czas niepewny. Jakoż rzeczywiście po jednym dniu pięknym następował znowu dżdżysty; i wtenczas winszowaliśmy sobie, że siedzimy w ciepłéj i suchéj izbie, a nie mokniemy na słocie gdzieś tam wśród gór i lasów.
Nareszcie jednéj niedzieli, było to 2 sierpnia, po paru dniach deszczu, wypogodziło się zwolna, zachodzące słońce oblało góry potokiem purpurowéj jasności, co w Tatrach bywa zwykle znakiem ustalonéj pogody. Wieczorem przyszedł Wala i jakaż była nasza radość, gdy po zwykłém pozdrowieniu „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus“ powiedział: „No już przyszła nasza pogoda, jutro trzeba iść na Krzywań.“ I daléjże rozpowiadać znowu, co to za widok będziemy mieli ze szczytu, jak tam ujrzymy jak na dłoni Łomnicę, Lodowy szczyt, Ganek, Gierlacha i inne olbrzymy wschodnich Tatrów. Łatwo sobie wystawić, jak nas zachęcało to opowiadanie; wszystkie trudy szły w zapomnienie, a uśmiechała się jedynie nadzieja ujrzenia tylu cudów, cieszyła myśl, że przez trzy dni będziemy ciągle wśród gór, otoczeni najwspanialszemi ich widokami.
Nazajutrz pogoda była zupełna, na całém niebie ani jednéj chmurki. O szóstéj zrana wyruszyliśmy z Walą i drugim góralem, który niósł nasze zapasy. Piękna droga prowadząca do Kuźnic i Kalatówki za rannego chłodu tym przyjemniejszą się wydawała. Lasy i trawniki w obfitéj skąpane rosie, świeższą, piękniejszą uśmiechały się zielonością, a w drżących na listkach i kwiatach kropelkach, tęczowe jaśniały barwy. Śnieżne, skaliste szczyty ponad ciemne wystrzelające lasy, rysowały się wyraźnie i śmiało na czystym lazurze. Powietrze lekkie i chłodne tchnęło świeżością wiosenną. Minąwszy piękną polanę Kalatówkę, wypoczęliśmy nieco przy szumiącém źródle u jéj podnóża i orzeźwiliśmy się wyborną wodą. Od Kalatówki droga prowadzi ciągle ciemnym lasem aż do szałasów stojących u stóp góry Goryczkowéj, przez którą trzeba się przeprawiać na liptowską stronę.
Wejście na obszerny grzbiet Goryczkowéj (6324 st.) jest wcale łatwe, a widok, jaki się stąd przedstawia, wszelkie wynagradza trudy. U stóp naszych w niezmiernéj głębi, leży dolina zagięta w łuk ciągnący się od południa ku wschodowi, a wypukłością na północ zwrócony. Południową część téj doliny nazywają Jaworową, wschodnią, doliną Wiercichy[1]. Tę ostatnią zamyka wyniosły grzbiet wznoszący się ku wschodowi, także Wiercichą zwany. Dolina ta zasługuje na uwagę z tego względu, że gdy wszystkie inne przerzynają na poprzek pasmo Tatrów, ona ciągnie się wzdłuż niego. Na dnie jéj wije się potok, który z téj wysokości wydaje się jakby wąziuchna, biała, zupełnie nieruchoma wstążeczka. Na prawo, t. j. na zachód widzimy dobrze nam już znane turnie: Kondratową, Czerwony Wiérch, Krzesanicę, daléj Rohacze; więcéj jeszcze ku południowi siodło czyli przełęcz prowadzącą do Tomanowéj w dolinie Kościeliskiéj, nad którą Pyszna wznosi wspaniale śniegiem uwieńczone czoło. Jeszcze daléj ku południowi, idąc w kierunku doliny Jaworowéj, napotykamy przerwę między górami, w głębi któréj widać rozległe liptowskie równiny. Na lewo za tą przerwą wznosi się góra Koprowa; przed nami nad doliną Jaworową i Wiercichy ciągnie się grzbiet wyniosły, pagórkowaty, okryty w niższéj części lasem, w wyższéj bujną trawą i kosodrzewiną. Są to tak zwane Kopy Jaworowe.
Poza tym grzbietem i wysoko nad nim, ujrzeliśmy dwie ogromne skaliste masy, Krywań i Hruby Wiérch. Otoczone mgłą i obłokami fantastycznych kształtów, czepiającemi się ich boków i szczytów, wydawały się one jakby jakie olbrzymie, napowietrzne, zaklęte zamczyska. Potężne płaty śniegu zalegały urwistą pochyłość Krywania, bieliły się na spadzistych bokach Hrubego Wiérchu, podnosząc jeszcze dziką piękność tego widoku tak majestatycznego i czarodziejskiego, że oczów od niego nie mogłam oderwać. Jakże szczęśliwą czyniła mię w téj chwili myśl, że dziś jeszcze będę u stóp tych olbrzymów, że jutro wstąpię na ten szczyt tak dumnie obłoki rozdzierający! Ale czyż uczucie szczęścia i radości jest kiedy zupełném, wolném od chmurki smutku lub żalu? czyż wybierając się w najprzyjemniejszą nawet podróż, nie żałujemy zawsze czegoś, co opuszczamy? I ja téż z pomimowolném uczuciem tęsknoty i żalu, oglądałam się poza siebie na tę piękną Kalatówkę, na góry otaczające Kuźnice, na jeżące się Giewontu skały, na przymgloną już cokolwiek Gubałówkę i na całą tę uroczą a tak mi dobrze znaną okolicę Zakopanego, którą żegnałam stąd, udając się w strony zupełnie mi obce.
Przez sam grzbiet Goryczkowéj przechodzi granica węgierska; cały krajobraz, który mamy przed sobą zwróciwszy się na południe, leży już na Liptowie. Krok jeden, a już na innéj stoimy ziemi, jesteśmy wśród ludzi różniących się mową, obyczajami, ubiorem, wiarą[2].
Różnica ta uderzyła nas zaraz, gdyśmy wypoczywali na grzbiecie Goryczkowéj. Północną pochyłość téj góry okrywa dosyć nikła trawa, południową zaściela nierównie bujniejszéj murawy kobierzec, najrozmaitszém zdobny kwieciem. Juhas pasący tutaj owce, na pierwsze zaraz spojrzenie, różnił się od naszych polskich górali kapeluszem z bardzo szerokiemi skrzydłami i długim biczem, którym poganiał swą trzodę. Mówił narzeczem słowackiém prawie zupełnie zrozumiałém dla nas. Tutaj spotkaliśmy jeszcze górala ze Zakopanego, który wracał z Liptowa, dokąd chodził za jakimś interesem. Poczciwy gazda przywitał nas z serdecznością właściwą Podhalanom, jakby dawnych znajomych. Pogwarzywszy z nim chwilkę i uczciwszy wspomnieniem tych dzielnych barskich Konfederatów, którzy według podania przez grzbiet Goryczkowéj przeprowadzali armaty na węgierską stronę[3], ruszyliśmy w dalszą drogę.
Schodzenie z Goryczkowéj nie jest tak trudne, jakby można wnosić po jéj spadzistości; ścieżka bowiem nie prowadzi wprost na dół, lecz wije się kręto po pochyłości góry. Niżéj dopiero, gdzie trzeba się przedzierać przez zarośla kosodrzewiny, schodzenie jest więcéj trudzące. Zmęczeni nie tyle drogą jak południowym upałem, stanęliśmy nakoniec w dolinie Jaworowéj, z któréj przeszliśmy wkrótce do doliny Wiercichy będącéj przedłużeniem pierwszéj. Lewą t. j. północną ścianę téj doliny stanowi rozłożysty grzbiet Goryczkowéj i łączące się z nią równie wyniosłe grzbiety, których nazwiska nie pamiętam. Obok nich sterczy skalista, naga, śniegiem okryta Walentkowa. Po prawéj stronie t. j. od południa, ciągną się wyniosłe Kopy Jaworowe, których łagodnie zaokrąglone kształty i świeża zieloność odziewającéj je trawy, rażącą sprzeczność stanowią z urwistemi ścianami stojącéj naprzeciw Walentkowéj. Przed nami, t. j. na wschód, wznosi się grzbiet Wiercichy, przez który czekała nas także przeprawa. Na dnie doliny huczy bystry potok po ogromnych przewalając się głazach. Piękne, poważne świerki jakby umyślnie sadzone, kosodrzewina rosnąca klombami i rozścielające się pomiędzy niemi, zielone równinki to nad strumieniem, to na pochyłościach gór, w rozkoszny ogród zamieniają dolinę Wiercichy i uprzyjemniają nie bardzo wygodną, kamienistą drogę, którą dochodzimy do szałasu stojącego już w bliskości grzbietu Wiercichy.
Szałasy na Liptowie zwane hotary, są porządniéj i trwaléj zbudowane niż u naszych górali; dach i ściany obijają zewnątrz korą świerkową. Obok szałasu stoi na dwóch słupkach niewielki daszek, a pod nim w górze umocowana jest półka, na któréj kładą sery dla obsuszenia ich na wolném powietrzu. Kupiliśmy tutaj kilka serków w kształcie serca, z wierzchu w rozmaite wyciskanych wzory. Sery te, zwane parzenice, są bardzo smaczne i tłuste, gdyż pasza tutaj daleko jest obfitsza, niż na północnéj pochyłości Tatrów. Juhasy Słowacy przyjęli nas gościnnie. Uczęstowani kwaśną żentycą, która lubo nie tak smaczna jak słodka, jest za to bardzo chłodząca i orzeźwiająca, wypocząwszy w cieniu rozłożystych świerków, puściliśmy się daléj w dolinę i niebawem zaczęliśmy wstępować na Wiercichę, która co do wysokości niewiele ustępuje Goryczkowéj, jest jednak daleko położystsza, a zatém łatwiejsza do wchodzenia.
W parę godzin stanęliśmy na grzbiecie Wiercichy, skąd najwspanialszy widok uderzył zdumione oko. Przed nami nieco na wschód wznosi się kończysty szczyt Kotelnicy, na prawo od niéj sterczy skalisty, nagi, ostry grzbiet, zwany Pośrednim Wiérchem, a u stóp jego w dzikiéj, ogromnemi złomami zawalonéj dolinie, zwierciedlą się dwa znacznéj wielkości jeziora. Są to stawy Ciemno-smreczyńskie. Wody pierwszego z nich, leżącego wyżéj w dolinie, spływają do drugiego, bliżéj nas położonego, z którego dopiero powstaje obfity potok i pięknym wodospadem rzuca się w dolinę Ciemnych Smreczyn, dzielącą Wiercichę od Pośredniego Wiérchu i ciągnącą się daléj w kierunku południowo-zachodnim. Za stawami w głębi doliny, będącéj ich łożyskiem, widać wyniosły, skalisty szczyt Szpiglasu (właściwie Spiessglasu t. j. antymonu), wznoszącego się nad Morskiém Okiem, a obok niego wyziera wierzchołek Mnicha, owéj piramidalnéj skały, sterczącéj nad tém najpiękniejszém w Tatrach jeziorem. Przeprawiwszy się przez te odarte, dziko poszarpane rypy, które otaczają Ciemno-smreczyńskie stawy, można dojść do Morskiego Oka. Daléj jeszcze na prawo, w stronie południowo-wschodniéj, piętrzy się Hruby Wiérch, niby olbrzymia, niezdobyta twierdza. Zaiste trudno sobie wyobrazić coś dzikszego, groźniejszego a zarazem majestatyczniejszego, jak ta potężna, skalista masa, wznosząca się prawie prostopadle do olbrzymiéj wysokości, zupełnie naga, straszliwie poszarpana z szerokim najdziwaczniéj poszczerbionym grzbietem. Urwiste pochyłości Hrubego Wiérchu, nie przystrojone nigdzie zielonością, zalegają ogromne smugi zlodowaciałego śniegu. Dwie takie największe śnieżne przestrzenie nazywają górale Wielkim i Małym Ogrodem. Nad Hrubym Wiérchem wystrzela sam wierzchołek Krywania, północną swą stroną do nas zwrócony, stromy, prostopadły, jakby skalista ściana, tak, że mimowolnie dreszcz przejmował na myśl, że jutro na ten szczyt wdzierać się mamy.
Słońce chyliło się już ku zachodowi; promienie jego, padając ukośnie przez jakąś przerwę w górach, oświecały czerwonawym blaskiem groźne Hrubego Wiérchu ściany i wznoszący się nad nim dumny Krywania wierzchołek; reszta tego wspaniałego obrazu, którego zarysy tutaj skreśliłam, w posępnym już kryła się cieniu. Nie potrafię nigdy wysłowić tego wrażenia, jakie sprawia widok górskiéj przyrody, tak potężnéj i groźnéj, a jednak wspaniałéj i pięknéj w dzikości swojéj; uczuć, jakie w takich chwilach napełniają serce, myśli, które bezładnie cisną się do głowy. Jeżeli kiedy, to wtenczas czujemy, jakim nieocenionym skarbem jest religija, jest wiara żywa, nietylko w ważnych życia zdarzeniach, ale nawet w zapatrywaniu się na naturę, częstokroć tak wspaniałą i piękną. Czémby były Tatry bez myśli o ich Stwórcy? Trupem, olbrzymim trupem, którego widok na pierwsze spojrzenie wprawia w zdumienie, lecz wkrótce powszednieje, bo żadnéj nie budzi sympatyi, bo ta masa granitu milczy, jak sfinks. Ale spojrzyjmy na Tatry z Bogiem w myśli i w sercu, spojrzyjmy na nie, jako na dzieło wszechmocnéj Jego ręki, a zaraz wszystko się zmieni i do życia rozbudzi. Te groźne turnie, przed chwilą martwe, milczące, przemówią do nas o potędze Stwórcy, huk potoków, szum lasów chwałę nam Jego opowie. Wszystko, wszystko, od kamienia, co leży nad brzegiem potoku świetną purpurą odziany i woń swą miłą śle do nieba, aż do wspaniałéj turni kąpiącéj w obłokach szczyt swój ubielony śniegiem, zwraca ku Bogu duszę i serce, rozrzewnia, unosi, uwielbieniem i czcią ku Niemu przejmuje.
Prawda, że dla lubiących się zastanawiać, każda trawka z łąk naszych, każdy listek z wierzby nad cichą wodą, każde ziarnko piasku nie mniejszym jest wszechmocności Stwórcy dowodem, jak ten olbrzym tatrzański; ale te cuda, na które ciągle patrzymy, już nam spowszedniały i wydają się rzeczą tak prostą i naturalną, jak codzienny wschód i zachód słońca, jak kolejna zmiana pór roku, i trzeba dopiero widoku takiego, jak Tatry, aby nas wprawić w zdumienie, upokorzyć i podnieść zarazem ku Bogu.
Jeżeli gdzie, to tutaj, gdy nas obstąpią skamieniałe pomniki wielkości i potęgi Stwórcy, gdzie oko napróżno szuka tego życia i ruchu, do jakiego nawykło, bo wszędzie głaz zimny prawie wyłącznie rozpościera panowanie swoje; jeżeli gdzie, to tutaj budzi się nieopisana tęsknota za tą Istotą przedwieczną, któréj ożywia nas tchnienie; tutaj więcéj niż gdziekolwiek wabi nas jasny błękit nieba; ale tutaj także czujemy się zupełnie niegodnymi téj krainy szczęścia, do któréj dojść jedynie można przez kolce przeciwności, przez ciernie boleści, z pełnym kłosem zasług w ręku.
I mimowolnie wybiega myśl poza granitowe mury i wieże niedostępnéj Tatrów warowni i płynie po równinach, po dolinach, gdzie mieszka lud biedny, pracuje, biedzi się, umiera; gdzie tyle łez czeka napróżno litościwéj ręki, coby je otarła, tyle nędzy potrzebuje wsparcia, tyle upadków moralnych wygląda słowa przestrogi i dobrego przykładu. Oto pole zasługi, oto droga do nieba. Czujemy to dobrze, że te chwile spędzone w podniebnych sferach, gdzie nam tak lekko, swobodnie i uroczyście, to łaska udzielona nam od Boga, aby nas pokrzepić i wzmocnić w trudnéj życia pielgrzymce. Tento wpływ błogi, jaki wywierają góry, ta ich władza niepojęta, jaką nas zbliżają do Boga, godzą z życiem i ludźmi, jest owém ogniwem, łączącém nas z niemi, jest źródłem tęsknoty za niemi; silniejsi, mężniejsi na duchu wracamy z ich wysokości w zakres powszedniego życia. I jakże nie kochać gór? Ale czas wrócić do naszéj podróży, od któréj za daleko uniosły mnie wspomnienia wrażeń, jakich doznawałam zawsze, zwiedzając nasze piękne góry.
Wypoczywając na bujnéj murawie zaścielającéj pochyłość Wiercichy, śledziliśmy pilnie, czy nie dostrzeżemy na jakim skalistym Hrubego Wiérchu odłamie dzikiéj kozy, mieszkanki tych niedostępnych rypów, przepaści, wąwozów; czy nie ujrzymy tych pięknych zwierząt, igrających po śnieżnych ogrodach, gdzie zwykły szukać ochłody. Ale napróżno nastawialiśmy perspektywę, napróżno Wala wytężał wźrok, bystrzejszy może nad nią, nigdzie nie ukazała się ta pani skalistego grodu, któréj lekka stopa na najwznioślejsze wstąpi wiérchy, w najniedostępniejsze wedrze się miejsca, pędem strzały po stroméj ześliźnie się ścianie, w lot przeskoczy głębią przepaści.
Zejście z Wiercichy w głęboką dolinę Ciemnych Smreczyn jest dosyć trudzące; spuściwszy się już znaczny kawał, usłyszeliśmy głośne szczekanie, i wkrótce po drugiéj stronie potoku zobaczyliśmy dwa ogromne psy owczarskie, ujadające na nas. Wyznam szczerze, że lubo taki widok, jaki miałam ciągle przed sobą, wystarczał mi zupełnie i czułam się prawdziwie szczęśliwą, myśląc, że jesteśmy sam na sam z tą olbrzymią przyrodą, w miejscu zupełnie odludném, gdy jednak niespodzianie usłyszałam szczekanie psów, oznajmujące bliskość ludzi, ucieszyłam się szczerze, bo miło to w takich dzikich okolicach napotkać dach gościnny, serca otwarte, ludzi, którzy nas powitają przyjazném ręki ściśnieniem jakby dawnych znajomych. Pod taki téż dach trafiliśmy rzeczywiście w Ciemnych Smreczynach. W szałasie stojącym na wstępie do téj doliny, przyjął nas najgościnniéj stary baca i kilku juhasów. Posiliwszy się żentycą, z życzeniem szczęśliwéj cesty (drogi), jakiém nas obdarzyli poczciwi Słowacy, ruszyliśmy spiesznie daléj, bo już zmierzchać się zaczynało, a do noclegu mieliśmy jeszcze dobrą milę.
Dolina Ciemnych Smreczyn, w którą weszliśmy teraz, prześliczna, wspaniała. Po prawéj stronie ciągnie się pasmo gór wyniosłych, okrytych w niższéj części pięknym świerkowym lasem, wyżéj kosodrzewiem i trawą majowéj zieloności. Na tym zielonym grzbiecie sterczą gdzieniegdzie skaliste złomy, niby zwaliska niezdobytych feudalnych grodów. Góry te są to tak zwane Gołe Wiérchy smreczyńskie. Lewą stronę doliny stanowią nagie, chropowate ściany Hrubego Wiérchu i dziko poszarpane opoki należące już do Krywania, który nad całą okolicą swém dumném króluje czołem. Skaliste te ściany do znacznéj wysokości okrywają lasy i kosodrzewina.
Środkiem doliny płynie szeroki i bardzo gwałtowny potok, pieniąc się i rzucając z hukiem po ogromnych kamieniach, które oderwały się zapewne i stoczyły z wysokości gór, piętrzących się po obu stronach. W kilku miejscach woda szalonym pędem rzucając się z wysokich progów, piękne tworzy wodospady. Przed niedawnemi jeszcze czasy, dolina Ciemnych Smreczyn zarosła była wspaniałym, nie tkniętym siekierą lasem, który jéj nadał dotąd utrzymującą się, lubo już teraz niewłaściwą, nazwę[4]; las bowiem tak na dnie doliny, jako téż na pochyłościach otaczających ją gór, bardzo przerzedzony, miejscami zupełnie wycięty; mało gdzie napotkać jeszcze można piękne, stare świerki. Drzewem tutejszém znaczny prowadzą handel; spławiają je wspomnionym wyżéj potokiem do Wagu, którym idzie daléj do Komorna i Pesztu. Na wysokościach gór, a nawet i w dolinie, znajdują się tu i owdzie limby; my jednak nie widzieliśmy żadnéj, wyjąwszy ogromny, powalony już pień tego pięknego i rzadkiego drzewa, z którego wzięliśmy parę kawałków na pamiątkę.
Droga przez dolinę Ciemnych Smreczyn, lubo nie górzysta, dosyć jednak trudząca, bo kamienista, zarzucona gałęziami i powaloném drzewem; miejscami są na niéj błota i bagna, przez które po kamieniach i przegniłych dylach przeprawiać się trzeba. Ale ktoby tam zważał na te małe niedogodności, mając dokoła siebie tak zachwycający krajobraz. W miarę jak zapuszczamy się głębiéj w dolinę, rozszerza się ona zwolna; widzimy przed sobą zrazu w dalekiéj perspektywie, potém coraz bliżéj rozległe równiny, po których buja swobodnie oko, rade że wybiegło z ciasnego obrębu, w jaki je góry i lasy zamknęły, na otwarte miejsce.
Już wyniosły szczyt Krywania, który najdłużéj przyświecał całéj okolicy odblaskiem zorzy wieczornéj, utonął w szarym pomroku; taż sama szara, niepewna barwa oblokła daleki krajobraz, głęboki cień zaległ piękną Ciemnych Smreczyn dolinę, a jeszcze nie było widać szałasu, w którym mieliśmy nocować. Szczęściem droga była teraz równiejsza; postępując krok w krok za przewodnikiem, już w zupełnéj ciemności, którą rozjaśniać zaczynała światłość ukrytego za górami księżyca, stanęliśmy nareszcie u kresu podróży. Nie mogliśmy się wydziwić, jak w takiéj ciemności Wala, który nie był w tych stronach od przeszłego roku, trafił od razu na kładkę, po któréj przeszliśmy na drugą stronę potoku, gdzie stał ów szałas z takiém wyglądany upragnieniem, gdyż po całodziennéj podróży, potrzeba spoczynku czuć się dawała i nęciła myśl o ogniu, przy którym możnaby się ogrzać, bo wieczór bardzo był chłodny. Nasi górale rozniecili zaraz ogień i przy jego blasku obejrzeliśmy nasz hotel. Byłto niewielki, wcale porządny szałas, zbudowany z drzewa i kory, jak wszystkie w tych stronach. Znaleźliśmy tu jakby umyślnie dla nas przygotowane kilkanaście polan suchego drzewa. Wkrótce przy wesołym ogniu, który oświecił niskie szałasu ściany, wrzała woda na herbatę, a my siedząc na świerkowych gałęziach mających nam służyć za posłanie, wypoczywaliśmy po całodziennych trudach, gwarząc z poczciwymi naszymi góralami. Wala, który od wstępu na Wiercichę, skąd ujrzał z bliska Hruby Wiérch, Krywań i całą tę okolicę tak dobrze mu znaną jako strzelcowi, wyraźnie ożywił się, rozjaśnił, a teraz znalazłszy się w szałasie, tém więcéj rozweselił przypomnieniem podobnych noclegów, jakie miewał dawniéj będąc bacą; rozpowiadał nam swoje myśliwskie przygody, opisywał cuda niedostępnych dolin, przepaści, wąwozów, w jakie się nieraz zapuszczał, polując na dzikie kozy i świstaki[5].
Wala zwiedził niejednokrotnie urwisty grzbiet Hrubego Wiérchu, wdzierał się w rozmaitych kierunkach na skaliste jego ściany. W przepaścistéj dolinie leżącéj u stóp téj groźnéj turni, jest jakaś pieczara, w któréj zwykle nocował w czasie wypraw swoich i którą nazywał swoją chałupą. Opowiadał nam, że raz nocując tam z towarzyszem, usłyszeli huk straszliwy do grzmotu podobny, a zarazem zatrzęsła się cała góra. Strwożeni, pewni byli że już nadeszła ostatnia ich godzina, że zamknięci w pieczarze jakim odłamem skały, okropną śmiercią zakończą życie. Nie mając zrazu nawet odwagi przekonać się o prawdzie, uklękli najprzód polecając się Bogu; w jakiś czas dopiero doszli wśród nocnych ciemności do otworu jaskini i zastawszy go tak jak wprzódy nie zawalonym, padli na nowo na kolana dziękując ze łzami Opatrzności za życie, o którém już zwątpili. Wyszedłszy na dalszą wędrówkę, zobaczyli dopiero, że blisko szczytu oderwał się rzeczywiście ogromny kamień i stoczył na zaspę śnieżną, podobno do jednego z ogrodów. Śnieg ten odwieczny tak jest stwardniały, że kamień spadając z takiéj wysokości, nietylko w nim nie ugrzązł, ale nawet staczając się, śladu nie zostawił. W opowiadaniu Wali nie było żadnéj przesady, nie przechwalał on się z odwagi i zręczności, według zwyczaju myśliwych, którzy swą próżną chełpliwością ciężko prawdę obrażać zwykli.
Mówiąc poprzednio o góralach, wspomniałam, że nie są oni wcale obojętnymi na cuda górskiéj przyrody, że je czuć i cenić umieją. W żadnym jednak nie zdarzyło mi się znaleść takiego zamiłowania tych piękności, jak w naszym poczciwym Jędrzeju. Trzeba było słyszeć, jak pięknie, jak poetycznie nawet opisywał góry, jak przyrównywał Krywań do olbrzymiego orła, którego skrzydłami są te urwiste opoki rozciągające się szeroko ponad Ciemno-smreczyńską doliną, a wspaniała głowa, dumnie wzniesiona, patrzy na rozległy obszar polskiéj i węgierskiéj ziemi. Nie jestto ten przewodnik idący tylko za pieniądze, dla zarobku, ale raczéj towarzysz podróży najdoskonaléj obeznany z miejscowością, a pomimo to szczęśliwy, że mu się nadarza sposobność widzenia znowu tych okolic, których dzika piękność przemawia zrozumiałym dla duszy jego językiem. Ks. Proboszcz zakopiański, który zna, jak to mówią, na wylot każdego z parafijan swoich, zaręczał, że Wala gotówby nawet za darmo, jedynie dla własnéj przyjemności puścić się w góry, które prawdziwie synowskiém kocha uczuciem.
Ale nietylko o cudach Tatrów można toczyć rozmowę z tym ich wychowańcem; obok naturalnego a tak w góralach zadziwiającego rozsądku, ma on wiele wiadomości, których nabył służąc za przewodnika zwiedzającym Tatry, a więcéj jeszcze w częstych rozmowach z Ks. Proboszczem[6]. Powoli więc z otaczających nas cudów zeszła rozmowa na inne, bliżéj nas obchodzące przedmioty, i tak raz wesoło, to znowu smutno a zawsze swobodnie, otwarcie, przegwarzyliśmy ten cały wieczór aż do późnéj nocy. A Krywań wspaniały rysując się wyraźnie na czystym lazurze zasianym gwiazd milionami, oblany srebrnym blaskiem księżyca, skłaniał ku nam poważną głowę, jakby potakiwał tym uczuciom i mowom, jakie tutaj przeszły przez serca i usta nasze, jakby nam obiecywał opiekę na tę noc, którą mieliśmy spędzić u stóp jego.
O cudny to, uroczy był wieczór! Te ciemne wyniosłych gór kształty na tle gwiaździstego nieba, to urocze światło księżyca srebrną twarzą zaglądającego na dno w sennéj pomroce pogrążonéj doliny; ten olbrzym z promienném czołem stojący na straży; ta woń i świeżość powietrza; ta uroczysta cisza przerywana tylko szumem bliskiego potoku, wszystko to tworzyło obraz tak wzniosły, tak majestatyczny, że nic nie zdoła zatrzeć go w pamięci. Obawa przepędzenia nocy prawie pod gołém niebem, w miejscu tak odludném i dzikiém, ani na chwilę nie postała nam w myśli; spokojni, szczęśliwi nadzieją jutra, układliśmy się na zieloném posłaniu z świerkowych gałęzi i wkrótce sen skleił powieki. Nie był to sen spokojny i mocny, bo jasność ciągle płonącego ognia i trzaskanie świerkowego drzewa, co chwila go przerywały; pokrzepił jednak siły nasze tak, że nazajutrz nie czuliśmy bynajmniéj wczorajszego zmęczenia.
Wyszedłszy rano z szałasu, pierwszym przedmiotem jaki uderzył oczy nasze, był wyniosły wiérch Krywania, a obok niego na czystym, jeszcze cieniem nocy przyćmionym błękicie, srebrząca się jutrzenka. Księżyc już zaszedł za góry, słońce jeszcze nie wstało, drzémała jeszcze szarym zmrokiem obleczona dolina i tylko ta jedna gwiazda niby troskliwéj piastunki oko, czuwała nad okolicą, czekając rychło zabłysną na wschodzie królewskiego orszaku pochodnie i na rozjaśniony błękit wszechwładny wstąpi monarcha.
Opuściwszy szałas, którego dach gościnny miał nam dać schronienie i na noc następną, wyruszyliśmy w drogę, ciągle jeszcze prześliczną Ciemno-smreczyńską doliną, która rozszerzała się coraz więcéj. Uszedłszy znaczny kawał, zatrzymaliśmy się w obszernym, bardzo porządnie zbudowanym szałasie, stojącym już pod samym Krywaniem, w którym mieszkali juhasy Słowacy, pasący woły węgierskie. Całe stado rozeszło się już na paszę i w powrocie dopiero mogliśmy się przypatrzyć temu pięknemu bydłu. W szałasie zastaliśmy kilku juhasów gotujących ranny posiłek. I my dostaliśmy tutaj kwaśnego mleka na śniadanie. Pokazywano nam tu żelazne paści, w które przed parą dopiero dniami złapał się w bliskości szałasu ogromny niedźwiedź, nierzadki gość w tych stronach.
Wyszedłszy z wolarni zaczęliśmy zaraz wstępować na Krywań, do znacznéj wysokości okryty lasem, którego niemałą przestrzeń właśnie w tym roku wyrąbano. Ta część drogi jest bardzo męcząca i przykra; wązka bowiem ścieżka zawalona to kamieniami, to poprzerastana grubemi korzeniami drzew, prowadzi w las niezmiernie stromo jakby na ścianę. Tchu nam już brakowało, siły ustawały, a tu przed nami piętrzy się ciągle ciemny, ponury las, nie widać kresu tych trudów. Góra do pewnéj wysokości tak jest stroma, że będąc zaledwie w połowie, nie widać już dna doliny i szałasu na niéj stojącego. Wyznam szczerze, że chwilami opuszczała mię odwaga, spojrzawszy, jak jeszcze wysoko i przykro wspinać się trzeba. Ale że wszystko ma koniec, skończyła się więc i ta trudząca przeprawa; dostaliśmy się przecież na drogę, która z liptowskiéj równiny prowadzi pod sam szczyt Krywania. Zrobiono tę drogę w czasie, kiedy w téj górze były kopalnie złota.
Już za czasów Macieja Korwina króla węgierskiego w 15 wieku, zaczęto wydobywać złoto na Krywaniu; lecz zaniechano tego, gdyż nie wynagradzały się koszta. Późniéj około połowy 16 wieku, cesarz Maxymilian II otworzył znowu opuszczone kopalnie; ale wkrótce także zaprzestano tych robót dla tychże samych powodów. Kopalnie bowiem krywańskie leżą na wysokości 4000 do 5000 st. w klimacie ostrym, gdzie wcześnie spadające i długo leżące śniegi, utrudniają bardzo przywóz potrzebnych materyałów i wielkich wymagają kosztów, którym nie odpowiada skąpa ilość wydobywanego tutaj złota. Dla tego téż roboty górnicze na Krywaniu rozpoczynane w późniejszych czasach na mniejszą lub większą skalę, nigdy nie trwały długo. Staszyc będąc tu w r. 1805 już je znalazł zupełnie zarzucone i dotąd nikt nie przedsiębrał nowych poszukiwań.
Droga ta lubo zaniedbana, jednak szeroka, wygodna wijąca się w gzygzak, wyprowadziła nas wkrótce z lasu na rozległy grzbiet Krywania, okryty bardzo bujną i piękną trawą, ubarwioną najrozmaitszém kwieciem. Ta rozkoszna murawa zaścielająca południowo-zachodnią pochyłość góry aż do bardzo znacznéj wysokości, dostarcza obfitéj paszy wołom, których wielkie stada tutaj spędzają. My nie zastaliśmy tu jeszcze pasterzy. Szałas na samém wyjściu z lasu zbudowany, stał jeszcze pusty i dopiero za parę dni mieli się tu przenieść Słowacy ze wspomnionéj powyżéj wolarni na dolinie stojącéj, na wielkie zmartwienie Wali, który nie mógł wyżałować, że woły tyle pięknéj trawy zjedzą, na któréjby tysiące owiec wypaść można. Pomimo że droga wznosząca się zwolna pod górę nie jest bynajmniéj trudzącą, zmęczyliśmy się bardzo, gdyż słońce zbliżające się już ku południowi, dopiekało nieznośnie. Nikt z nas jednak nie zważał na to, każdy o ile możności przyspieszał kroku, bo skalisty, groźny szczyt Krywania wznoszący się dumnie przed nami, czysty, piękny, najlżejszą nie zakryty chmurką, obietnicą najcudniejszego widoku na okolicę, do wytrwałości zachęcać się zdawał. Już w bardzo znacznéj wysokości, nieco w bok drogi, napotykamy wkopany z ziemię moździerz, sprowadzony tu zapewne, jak nam powiadał przewodnik, przez licznie przybywających z Liptowa gości, którzy wycieczkę na Krywań bez żadnych niemal trudów, a nawet konno odbyć mogą ową wyborną drogą, na którą dostaliśmy się dopiero po wielu przykrych przeprawach. Tutaj to wyprawiają oni wesołe uczty, przy których grzmią na wiwat wystrzały z tego moździerza[7]. Zazdroszcząc szczerze tym, co tak wygodnie i łatwo dostają się na to samo miejsce, do którego my z takim dążyliśmy mozołem, spostrzegliśmy sączące się niewielkie źródełko. Woda niezbyt wprawdzie dobra, bo miękka i ciepła, smakowała jednak nam spragnionym zapewne więcéj, niż tokaj biesiadującym tutaj Węgrom.
Niebawem skończyła się téż i robiona droga; w tém miejscu widzieliśmy głębokie, zawalone kamieniami doły, jakie napotykaliśmy już niżéj; są to owe zarzucone kopalnie złota. Pozostawała nam jeszcze do przebycia najwyższa i najtrudniejsza część drogi t. j. złomy kamieni, zalegające do znacznéj wysokości pochyłość Krywania i sam szczyt jego, z litéj składający się opoki, w któréj dla ułatwienia wejścia, wykuto stęple czyli stopnie. Teraz dopiero korzystając z przywileju, jakiego używają niemal wszyscy zwiedzający mniéj znane okolice, miałabym szerokie pole do opisu strasznych urwisk, stromych opok, na których ledwie znaleźć można dość miejsca, aby połowę stopy postawić; niezgłębionych przepaści, w które pogrążyć może jeden krok chybiony, słowem tysiącznych niebezpieczeństw towarzyszących wejściu na szczyt Krywania. Dostawszy się tam nareszcie z nadludzką odwagą i wysileniem, należałoby jeszcze dla upoetyzowania opisu spotkać się z jakim rozbójnikiem lub marzycielem poetą, a widokiem burzy, błyskawic i piorunów, u stóp naszych bijących, dodać jaskrawych barw obrazowi. Ale ja, w podobnych opisach przekładając prawdę nad najgórniejszą poezyą, nad najświetniejsze urojenia fantazyi, powiem otwarcie, że niestety nie doszliśmy na sam szczyt Krywania; nie dla tego, żeby to groziło jakiém niebezpieczeństwem, lub było zbyt trudzącém dla nas, gdyż przewodnik zapewniał, że bez wielkiego zmęczenia możemy się tam dostać, ale z powodu mgły, która nagle, niespodzianie, zasłoniła skalisty wierzchołek.
Od samego rana pogoda była zupełna, na niebie ani jednéj chmurki, wspaniały szczyt Krywania piętrzył się przed nami najlżejszym nie przyćmiony obłoczkiem. Gdyśmy wypoczywali przy wspomnioném powyżéj źródełku, przejrzysta mgła, jakby lekki dymek, przesunęła się po szczycie; za nią druga i trzecia coraz grubsza, gęściejsza i wkrótce mgliste tumany wznoszące się jakby z łona saméj opoki coraz więcéj i dłużéj zasłaniały ów szczyt wyniosły. Nie zrażeni tém bynajmniéj, dążyliśmy spiesznie do celu. Przebyliśmy znaczny kawał po ogromnych złomach granitu dość przykro pod górę; ale iść daléj nie było po co. Już nie mgły ale chmury przepływały nad głowami naszemi i gęściły się około szczytu, który utonął w nich bez śladu. Wdzierać się daléj na górę bez żadnéj nadziei rozległego stamtąd widoku i jedynie dla tego, żeby powiedzieć, że byliśmy na szczycie Krywania, byłoby nierozsądkiem. Dwie godziny przesiedzieliśmy pod szczytem w nadziei, że mgły się rozejdą; ale napróżno! wiérch Krywania nie ukazał nam się ani na chwilę. Czasami przerzedzały się szare tumany, odznaczała się wśród nich skalista iglica; lecz wnet wszystko tonęło znowu we mgłach, zmrok nas ogarniał. Wala nie mniéj może od nas zmartwiony tém niepowodzeniem, wybiegł wyżéj, chcąc zobaczyć, czy się nie odkrywa widok na wschodnią stronę, czybyśmy nie mogli choć częściowo ujrzeć olbrzymów tatrzańskich, Łomnicy, Lodowego szczytu, Ganku, Gierlacha i t. d., o których poznanie najwięcéj nam chodziło. Wszystko napróżno! Mgły i chmury przeciągając od strony Liptowa, gromadziły się na Spiżu i widok na tamtę stronę całkiem zasłaniały.
Ileżto podobnych w życiu zawodów! Z pracą, mozołem, trudem dążymy do celu, który wznosi się przed nami w oddali tak wspaniały, piękny, do nieba sięgający jak szczyt Krywania; jesteśmy już bliscy spełnienia najsłodszych nadziei naszych, gdy niespodzianie jawi się nieprzeparta przeszkoda i wszystko stracone! Szczęśliwi, jeżeli obejdzie się przynajmniéj bez piorunów i burzy, któraby złamała na zawsze biedne serce; jeżeli w poddaniu się wyższym wyrokom potrafimy znaleść siłę i męztwo; jeżeli zwrócimy wźrok ku niebu i tam szukać będziemy tego szczęścia, jakie tu na ziemi w wyobraźni i nadziei jedynie istnieje, a nigdy nie jest w zupełności tego życia udziałem.
Oddawna przygotowaną byłam na najwspanialszy widok ze szczytu Krywania. Mieliśmy widzieć stamtąd całe gniazdo Tatrów, jakby skalistą wyspę wśród rozległych równin otaczających je naokoło. Oko nasze bujałoby swobodnie po dolinach nowotarskiéj, spizkiéj, liptowskiéj i orawskiéj, przenosząc grzbiety ograniczających je gór i gubiąc się gdzieś w mglistéj dali nadwiślańskich i nadcisańskich równin. Teraz trzeba było poprzestać na jednéj części obrazu, pięknéj, czarującéj, ale zawsze tylko części! Z miejsca, na którém siedzieliśmy, widać było najpiękniéj rozległą dolinę, zwaną Liptowem, zasłaną uprawnemi polami, łąkami, lasami; przerzniętą wijącemi się w różnych kierunkach, jak białe wstęgi, gościńcami i potokami. Na téjto dolinie bieleją malowniczo rozsiane miasteczka i dziedziny czyli wsi słowackie; w dali na granicy widnokręgu, w odległości czterech mil, wznosi się pasmo Niżnych Tatrów, ciągnące się równolegle do łańcucha Tatrów właściwych. Nie są to owe wysmukłe, ostro, dziko poszarpane szczyty, jakiemi odznaczają się nasze Tatry, ale raczéj wydają się one jakby długi grzbiet, nad który wznoszą się najwyżéj Kralowa Hola (6000 st.) i Dziumbir (6170 st.) bielejący płatami śniegu. Cały ten rozległy i piękny krajobraz oświecało jasne słońce, pogodne nad nim sklepiło się niebo, po którém, niby wędrowne ptastwo, przeciągały śnieżne, mgliste obłoczki, gęszcząc się i kupiąc dopiero w bliskości Krywania. Na prawo, t. j. ku wielkiemu zachodowi, piętrzą się jedne nad drugie wspaniałe wiérchy tatrzańskie: Stara Robota, Rohacze, Czerwony Wiérch, Krzesanica, Kominy Kościeliskie i inne, bo któżby wyliczył nazwiska tych wszystkich szczytów w jednę skupionych grupę, nad któremi wznosi się najwyżéj ubielony śniegiem wiérch Pysznéj.
Nie zadziwi to zapewne nikogo, gdy się przyznam, że ze łzami żegnałam pogrążony we mgle szczyt Krywania, ze łzami wyrzekłam się łudzącéj mię do ostatka nadziei. Ale niepodobna było czekać dłużéj, tém bardziéj, że nic nie zwiastowało pożądanéj zmiany; ciągle gęściły się chmury, zakrywając nietylko Krywań, ale i inne wiérchy. Było już dobrze z południa; myśl o przeprawie przez las o zmroku a może i w deszcz, znagliła nas do powrotu, do którego jeszcze nie mieliśmy ochoty. Smutni, milczący postępowaliśmy tążsamą drogą, którą przed parą godzinami przebywaliśmy tak wesoło i ochoczo. Mgły jakby tylko czekały na oddalenie się nasze, zaczęły się przerzedzać, szczyt Krywania odznaczał się coraz wyraźniéj i wkrótce stanął w całéj okazałości, zupełnie wolny od natrętnéj zasłony. W jednéj chwili zapomnieliśmy i o spóźnionéj godzinie i o przykréj drodze, jaka nas czekała; chęć powrotu na górę, nadzieja cudnego widoku, wszystko przemogła. Bylibyśmy się pewnie wrócili, ale w téj saméj chwili, jakby dla zniweczenia nierozsądnych zamiarów, upadło kilka kropel deszczu. Cała przykrość, a nawet niebezpieczeństwo podróży w słotę tak fatalną drogą, stanęła znowu w myśli, odpadła ochota powrotu, owszem tym spieszniéj spuszczaliśmy się na dół. Za chwilę ustał deszcz, a ile razy spojrzałam na groźny wiérch Krywania znowu tak piękny, czysty jak zrana, oblany jasnym promieniem słońca, żal ściskał boleśnie serce.
Spuszczanie się w dolinę Ciemnych Smreczyn było znowu bardzo przykre, nie tyle jednak, jak wchodzenie pod górę. Odpoczywając przy źródle w bliskości wolarni, rozmawialiśmy z bacą, który rad był niezmiernie, że mógł z kimś obcym pogadać, co mu się rzadko zdarza, gdyż od téj strony bardzo mało osób zwiedza Krywań. Poczciwy Słowak z własnéj ochoty przeprowadził nas pomiędzy stadem pasących się wołów. Piękneto te woły węgierskie! ogromne, siwéj maści, z bardzo długiemi rozłożystemi rogami, z oczami błyszczącemi życiem, jakiego próżnobyśmy szukali u naszych biednych, spracowanych wołków.
Z zachodzącém słońcem stanęliśmy w naszym szałasie. I znowu noc cicha, pogodna roztoczyła swój gwiaździsty namiot nad piękną Ciemnych Smreczyn doliną; znowu łagodne światło księżyca posrebrzyło poważne czoło Krywania; znowu w szałasie wesoły zajaśniał ogień, ale blask jego nie tak wesołe jak wczoraj oświecał twarze. Rozmowa jakoś nie szła, doznany zawód ciężał na sercu; zwolna jednak rozpogodziły się myśli nasze, zatarło się cokolwiek smutne wspomnienie i znowu gwarzyliśmy swobodnie do późnéj nocy. Po całodzienném chodzeniu nie czuliśmy prawie żadnego zmęczenia; sen, choć krótki, pokrzepił nas i wzmocnił tak, że bez obawy myśleliśmy o dalekiéj i przykréj drodze, jaka nas dzieliła od naszego domku w Zakopaném.
Jeszcze światłość dzienna blasku gwiazd nie przyćmiła, jeszcze na pogodném niebie nie ukazała się ranna słońca zwiastunka, kiedy opuściliśmy szałas, który przez dwie noce gościnnym osłaniał nas dachem. Obfita rosa srebrzyła się na trawie i gęstych zaroślach borówek, nadając im niezwykłą świeżość. I my użyliśmy téj rannéj roślin kąpieli, brnąc po kolana w trawie dla skrócenia drogi; ale ta kąpiel wcale nie była przyjemną nieprzywykłym do niéj, zwłaszcza, że ranek był bardzo chłodny. Już uszliśmy z pół mili, gdy pierwsze promienie słońca powitały wspaniały szczyt Krywania i zajaśniały na czole jego niby królewska korona, któréj blask rozlał się wkrótce i na inne wiérchy, dotąd jeszcze w półsennym pogrążone mroku. Przez dzień wczorajszy droga prowadząca przez dolinę Ciemnych Smreczyn wyschła, a tém samém poprawiła się znacznie; można więc było przyspieszyć kroku i nie spostrzegliśmy się nawet, kiedy doszliśmy do znanego nam już szałasu stojącego u stóp Wiercichy. Poczciwi Słowacy przyjęli nas najgościnniéj jakby dawnych znajomych, powynosili nam ławeczki przed szałas, uczęstowali wyborną ciepłą żentycą i słodkim serem. Wolarnia pod Krywaniem będąca, szałas, o którym właśnie mówię, drugi stojący w dolinie Wiercichy i trzeci jeszcze daléj, należą do gazdów z Kokawy, wsi na Liptowie w pobliżu Tatrów leżącéj. W każdym z tych szałasów jest po kilkaset owiec; stąd można wnosić o zamożności słowackich włościan. Pożegnawszy gościnnego bacę i juhasów, którzy nas bardzo zapraszali do swojéj Kokawy, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Wyjście z doliny Ciemnych Smreczyn na grzbiet Wiercichy jest bez porównania łatwiejszém, niż spuszczanie się na dół. Widok, jaki się stąd przedstawia, tak jest zajmujący dziką, górom tylko właściwą pięknością, że gwałt trzeba zadawać oczom, odrywając je od tego cudnego obrazu. Chcąc sobie choć w części wynagrodzić doznany na Krywaniu zawód, umyśliliśmy wejść na siodło Kotelnicy, leżące niedaleko Wiercichy w północno-wschodniéj stronie, skąd widać całą dolinę Pięciu Stawów. Dość przykrą percią po spadzistém uboczu Kotelnicy, dostaliśmy się wkrótce na brzeg téj rozległéj doliny.
Nie wiem doprawdy, jak odmalować widok, jaki tak niespodzianie zdumionemu przedstawia się oku; od czego zacząć opis, aby dać wyobrażenie jego ogromu i dzikości. Obszerną dolinę, która, patrząc z takiéj wysokości, wydaje się równiną, otacza najprzód od wschodu, pasmo skał niezbyt wysokich, dzikich, odartych, których jedyną ozdobą białawy porost i śnieg wielkiemi płatami zalegający kamieniste upłazy. Są to góry Miedziane. Na prawo, to jest w południowo-wschodniéj stronie, wznosi się Kotelnica, za nią sterczy wysmukły, prostopadły Szpiglas, daléj ku wschodowi kilka ostrych szczytów zwanych pod Wysoką, za niemi wyniosły, także ostro zakończony Ganek, daléj dźwiga się wspaniała, olbrzymia turnia Lodowa, odznaczająca się płatami śniegu, leżącego tutaj w większéj masie niż gdzieindziéj; za Lodową wystrzela szczyt Gierlachowski, a ku północy wznoszą się dwa wysmukłe szczyty, głęboką rozdzielone szczerbą; są to Murań i Hawrań. Daléj, już w północno-zachodniéj stronie, widzimy skalisty wiérch Granatu i ową szczerbę zwaną Zawratem, która stąd nie wydaje się tak groźnie, jak od strony Czarnego Stawu. Obok Granatu, na oko zaledwie o kilkadziesiąt kroków od nas na lewo, wznosi się Swinnica wydająca się także do niepoznania niską. Pomiędzy temi olbrzymiemi turniami, zamykającemi w czarodziejskie koło dziką Pięciu Stawów dolinę, wprost nas, to jest w północno-wschodniéj stronie, otwiera się przerwa, niby szeroka brama; po prawéj jéj stronie stoi Murań, po lewéj sterczy Granat. Przez tę bramę wybiega oko na świat podtatrzański, na równiny, bo rozległą równiną wydaje się cała przestrzeń, jaką wzrokiem obejmujemy. Jestto nowotarska dolina, na któréj z téj wysokości znikają nietylko mniejsze garby i wzgórza, ale nawet potężne grzbiety Bieskidów, ograniczające ją od strony północnéj. Na dnie doliny leżącéj tuż przed nami w przepaścistéj i zawrotnéj głębi, zwierciedli się Pięć Stawów. Zwróciwszy się poza siebie, mamy na prawo, to jest w stronie południowo-wschodniéj, urwiste Hrubego Wiérchu rypy, a za nimi, więcéj ku południowi, roztacza się Liptowska dolina przyćmiona już mgłą oddalenia. Daléj ku zachodowi piętrzą się wyniosłe, dobrze nam już znane turnie, ponad które jakby królewska korona wystrzela szczyt Pysznéj srebrzący się w blasku słońca. Każdemu, kto zapuści się w te strony, życzę nie szczędzić niewielkiego trudu i wyjść na siodło Kotelnicy, gdyż to jest prawie jedyny punkt, z którego można widzieć dolinę Pięciu Stawów w całéj rozległości.
Przebywszy spiesznie dolinę Wiercichy i Jaworową, która w powrocie jeszcze mi się piękniejszą wydawała, stanęliśmy u stóp Goryczkowéj, przez którą czekała nas bardzo trudząca przeprawa. Wstęp na tę górę od strony południowéj jest nierównie przykrzejszym niż od północy. Na domiar złego, przez te trzy dni pogody trawa okrywająca stromą jéj pochyłość wyschła i zrobiła się niezmiernie ślizką, co bardzo utrudniało wchodzenie, które mogłabym prawie na równi położyć z lesistą drogą na Krywań. Stanąwszy na grzbiecie Goryczkowéj, pożegnaliśmy wspaniały Krywań, Hruby Wiérch i całą tę przecudną okolicę, któréj urok czarował nas przez te trzy dni.
Z Goryczkowéj tchem jednym zbiegliśmy na Kalatówkę, gdyż nie było już czasu do odpoczynku. Zmrok zapadał, ostatni blask dnia błądził już tylko po szczytach gór, otaczających tę piękną polanę; w zupełnéj prawie ciemności spuściliśmy się do Kuźnic i dopiero na równéj stanąwszy drodze, uczuliśmy zmęczenie, jakiego nas nabawiło tak pospieszne przebycie dość długiéj drogi z Goryczkowéj.
Ostatnich sił dobywając, zdążaliśmy do naszéj chatki, krok w krok za przewodnikiem, gdyż znużeni i w zupełnéj ciemności nie mogliśmy nawet rozpoznać drogi, tak dobrze nam znanéj. Ale wkrótce za Magórą zajaśniała srebrzysta lampa nocy, która ponad wyniosłe wzbijając się wiérchy, oświeciła łagodnym blaskiem piękną okolicę Zakopanego. Stanęliśmy nakoniec w naszym miłym domku, który nam się smutnym i pustym wydał po tym szałasie wśród gór i lasów, gdzie tak przyjemne mieliśmy noclegi. Nad wszelkie spodziewanie, na drugi dzień nie czuliśmy żadnego zmęczenia, owszem byliśmy silniejsi, zdrowsi, niż przed tém.
Zaraz nazajutrz czas się zmienił, burze, nawalnice i wichry szalały po górach, właśnie tam, gdzie wczoraj jeszcze, przy najpiękniejszéj wędrowaliśmy pogodzie. Doświadczenie więc Wali, który zapowiedział pogodę na trzy dni, stwierdziło się zupełnie; mgły bowiem, która pozbawiła nas widoku z Krywania, przewidzieć nie mógł, gdyż była ona tylko chwilowa i miejscowa.
Jakkolwiek w téj wycieczce spotkał nas taki zawód, nie żałuję jednak bynajmniéj podjętych trudów, bo wynagrodziło je sowicie poznanie tylu nowych, a tak cudnych okolic. Pomimo to wyznam, że wyprawa na Krywań, lubo bardzo przyjemna, jest za nadto trudząca dla kobiet. Nie każdemu bowiem poszczęści się tak jak nam pod względem pogody, którą nawet Wali nie zawsze się uda przepowiedzieć z pewnością na trzy dni, a prawdziwie strach zbiera na samą myśl o odbywaniu téj drogi w słotę.





  1. Wszyscy niemal autorowie niemieccy piszący o Tatrach, począwszy od Sydowa, nazywają tę dolinę Tycha i tak ją oznaczają na mapach. Dolina spizka Pod-upłazki, zowie się u nich Podieplazki lub Oplacki, Granat nazywają Szedem-Granatuw i tym podobne dziwolągi. Nie pojmuję jak Niemcy, tak się przechwalający naukową swoją sumiennością, mogą tak niemiłosiernie kaleczyć i przekręcać polskie nazwy. Rozumiem trudność w wymawianiu, ale czemu nie napisać dobrze? Wszakże i dla Polaków podróżujących po Niemczech, Szwajcaryi lub Włoszech, język tamtejszy nie jest rodowitym; niektórzy nawet nie posiadają go wcale, a przecież, opisując obce strony, starają się wywiedzieć dokładnie o miejscowe nazwy i ich pisownię i nie popełniają tak grubych a śmiesznych błędów.
  2. Słowacy zamieszkujący hrabstwo liptowskie, są po większéj części wyznania ewangielickiego.
  3. Że jakiś oddział Konfederatów przebywał na Podhalu i w okolicach Zakopanego, nie ulega żadnéj wątpliwości, gdyż pamięć ich utrzymuje się dotąd pomiędzy ludem; bytność ich w tych stronach stanowi u górali epokę, do któréj odnoszą różne zdarzenia. Żeby jednak mieli przeprowadzać armaty przez Goryczkową, nie zdaje mi się do prawdy podobném, gdyż południowa pochyłość téj góry jest bardzo przykra, tak że nie można pojąć, jakby tu było można spuszczać bez uszkodzenia tak wielkie ciężary.
  4. Słowacy nazywają tę dolinę Koprową; taksamo bywa ona oznaczana na mapach; nasi Podhalanie zowią ją doliną Ciemno-smreczyńską.
  5. Gdy członkowie Kom. fizyograf. Tow. nauk. krak. wziąwszy w opiekę kozy i świstaki zagrożone zupełném wytępieniem, starali się najprzód wpływem moralnym powstrzymać górali od polowania, pierwszy Wala wraz z towarzyszem i przyjacielem swoim Maciejem Sieczką, zrzekł się ulubionéj rozrywki, zarazem zysk przynoszącéj. Co więcéj, zapaleni ci strzelcy, zostali stróżami bezpieczeństwa tych biednych zwierząt i w tym celu z pilnością i sumiennością mogącą zawstydzić wielu wysoko cywilizowanych ludzi, spełniają swój trudny obowiązek, wędrując po Tatrach nie tylko w lecie, ale nawet w późnéj jesieni i narażając się przy tém na rozmaite przykrości i prześladowania ze strony tych, co nie umieli zapanować nad swoją namiętnością.
  6. M. Nowicki, prof. uniw. krak. zwiedzając niejednokrotnie Tatry w celu uzupełnienia entomologicznych zbiorów tak w gabinecie uniwersyteckim jak w muzeum Włodzimierza Dzieduszyckiego, używał Wali do pomocy w téj mozolnéj pracy. Z jego polecenia i według danych mu przez niego wskazówek, Wala z niezrównaną pilnością i sumiennością zbiera owady, przynosząc lub przesyłając je do Krakowa. Słyszałam z ust prof. Nowickiego, że dostarczył mu wiele pięknych i rzadkich okazów. W sprawozdaniach Komisyi fizyograficznéj, jest także chlubna o Wali wzmianka. W naszych wędrówkach po Tatrach, napotykaliśmy wszędzie mniejsze lub większe kamienie wyruszone z miejsca, bądźto na szczytach, bądź na dolinach, w lasach, zaroślach po polanach i t. p. Jestto świadectwo pilności Wali, który pod temi kamieniami szukał owadów.
  7. Podróżni zwiedzający Krywań w parę lat późniéj już nie widzieli owego moździerza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Steczkowska.