Obrazki więzienne/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Obrazki więzienne
Pochodzenie Nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk P. Laskauer & W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Całe Nowele
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

OBRAZKI WIĘZIENNE.
I.
Podług księgi.

Był dzień jesienny, cały złoty i modry od gasnącego słońca i cichej pogody. Około trzeciej popołudniu, przed gmachem więziennym zatrzymał się wóz z kapustą.
— Bra-ma!... Bra-ma!... — krzyknął przeciągle parobek, siedzący na nim w czerwonym lejbiku i samodziałowym spencerze.
Nikt się jednak z otwieraniem bramy nie kwapił.
— Bra-ma!... — krzyknął znów parobek i zaklął, bo mu się konie kręcić zaczynały.
Chwilę trwała cisza. Nikt bramy nie otwierał.
— Nada głośnieje! — przemówił flegmatycznie sołdat, stojący przed budką na warcie.
— Bra-ma!... — wrzasnął parobek z całej swojej siły.
— A prr!... A gdzie!... — dodał ściągając batem lejcową, która mu się zaplątała w półszorkach. — Ażeby cię!..
Zeskoczył po orczyku na ziemię, okręcił lejce na kłonicy i pięścią, jak taranem, zaczął walić w bramę.
Rozległo się wielkie echo po sklepionem wnętrzu, przez długą wszakże chwilę nikt nie przybywał.
Zaczłapały wreszcie jakieś ciężkie kroki, a razem ze zgrzytem klucza obracanego w zamku, dał się słyszeć głos cierpki i gniewliwy:
— Czego walisz! Czego walisz? Czego próżno pazury obijasz? Jak mam otworzyć, to i bez twego walenia otworzę!
— A niechże was, z takiem otwieraniem! A prr!.. A prr!... — wołał parobek, biegnąc znów do koni, które w bok z wozem skręciły.
Chwycił lejce i wywijając batem nad końmi, wjechał w bramę, której wierzeje z łoskotem uderzyły o ściany, a z bramy w podwórze do połowy woza. Nie mógł dalej, bo zawaliły mu w poprzek drogę skrzynie od kartofli. Zaopatrywano się na zimę i to spowodowało pewne zamieszanie w cichym zazwyczaj dziedzińcu więziennym.
Zamieszanie to żywo zajmowało aresztantów, wypuszczonych właśnie do ogródka na popołudniową przechadzkę. Właściwie mówiąc nie była to przechadzka, ale raczej kręcenie się w kółko i popychanie wzajemne, gdyż miejsca bardzo mało, a więźniów stu przeszło. To co się nazywało ogródkiem, także nie wiele do ogrodu było podobnem. W jednym z kątów podwórza obudowanego dokoła murami więziennego gmachu, nizkie drewniane sztachety grodziły szczupły kawałek gruntu, podzielony dwiema krzyżującemi się uliczkami na cztery równe prostokąty. Najdłuższa załamana w rogach ogródka drożyna biegła po pod sztachetami do furtki, wprost której w przeciwległym kącie stała tak zwana altana, rodzaj okrągłej, przejrzystej, z wązkich deszczułek zbitej szopy, z czterema wewnątrz ławkami i podtrzymującym krokwie słupem.
Trochę młodocianych drzewek trzęsło w słońcu ostatkiem złotych liści, a choć nie było najlżejszego wiatru, liście te padały cicho na zarosłe zielskiem rabaty i ścieżki, twardo stopami więźniów ubite. Przy zbiegu prostokątów stało parę krzaków blado-liljowych astrów, które zdawały się obracać gwiaździste swe oczy za temi nędznemi postaciami, co się po uliczkach snuły.
Aresztanci chodzili po dwóch, po trzech, na pięty sobie niemal następując. Większa ich część miała piersi zapadłe i pochylone grzbiety, na których siwe więzienne kapoty wisiały jakby na kołkach.
Najcharakterystyczniejszą cechą więźnia jest jego postawa. Przy pewnej wprawie można po niej od pierwszego rzutu oka poznać długość odcierpianej kary, tak właśnie jak się po zębach wiek konia poznaje.
Jednoroczni różnią się pomiędzy sobą znacznie chodem, ruchem rąk i ramion, sposobem trzymania głowy i noszenia siwego kubraka, sztywnością szyi, nawet trybem wykręcania się na zawrotach drogi.
Drugoroczni mają wszyscy nagięte grzbiety i kark jakby wyłażący naprzód z kołnierza.
Różnice ruchów zacierają się pomiędzy nimi, najsilniejsi tylko zachowują właściwą sobie postawę jeszcze w trzecim roku. Po tym terminie wszyscy się upodabniają. Człowiek przestaje istnieć jako indywiduum, a zamienia się w cząstkę tej szarej, bezbarwnej, bezkształtnej masy, która się nazywa ludnością więzienną. Nogi więźnia stają się wtedy kabłąkowate i wątłe; ustawione przy sobie stopy rozwierają się pod kątem coraz prostszym; naprzód wygięte kolana drżą nieraz widocznie, chód bywa ciężki, wlokący się, ruchy niedołężne, powolne, a ręce wiszą po obu bokach ciała, jakby nadmiernie wydłużone i wyruszone ze stawów. Rzecz dziwna, przeobrażeniu temu podlegają głównie mężczyźni. Kobiety wszystkie prawie zachowują nienaruszoną odrębność swojej przez długie lata i dopiero najstarsze, po wielokrotnych powrotach dogasające tu aresztantki ulegają niwelującym wpływom więziennego życia.
Po ruchach i postawie idzie cera. Ta w pierwszym roku bywa blada, śniada, krwista nawet, podlega momentalnym zmianom zabarwienia i w ogóle ma silniejsze, cieplejsze tony. W drugim roku więdnie i żółknie bardzo szybko, skóra wątleje i nabiera pargaminowej suchości i martwoty; w trzecim — rzuca się na nią jakiś cień zielonkowaty, zwłaszcza około uszu, ust i oczu; niekiedy barwa żółta, oleista, cień ten przemaga, szczególniej na skroniach i czole, które się nieraz tak świeci, jakby napuszczone tłuszczem. W dalszych latach twarz więźnia staje się rozmiękłą, przybiera barwę ziemistą i jest wybornym dokumentem do słów genezy, opiewających, iż człowiek ulepiony został z gliny i z mułu ziemi. Zmianom tym podlega większość kobiet na równi z mężczyznami.
Trzeciorzędną w charakterystyce zewnętrznej więźnia cechą jest wyraz oczu, spojrzenie. U pierwszorocznych bywa ono zwykle ruchliwe, latające, niespokojne, gorączkowe. Zapalają się w niem i gasną blaski niespodziane, iskry przelotnych wzruszeń, obaw, pomysłów, zalegają je cienie nagłe, głębokie, z siwych czyniąc źrenice zielone, z modrych — czarne. W drugim roku źrenica więźnia blednie, mąci się, zeszkliwia i upodabnia do stojącej w błotnym dole wody. W trzecim matowość spojrzenia wzrasta z dniem każdym, oczy kołowacieją i jakby zaokrąglają się w orbitach, a z głębi ich wyziera ogólne zniedołężnienie, albo zwierzęca złośliwość. Z biegiem czasu rozwija się to aż do idyotyzmu w jednym kierunku, aż do prawdziwie małpiej przebiegłości w drugim. Idyotyczne spojrzenie godzi się bardzo dobrze ze spleśniałą jakby cerą więźnia i zwykle z nią chodzi w parze. Bywają wszakże wyjątki, a kiedy w gliniastej, rozmiękłej twarzy zagorzeją źrenice posępnym, czerwonawym ogniem, zjawisko to bywa straszne i zwykle się kończy jakąś katastrofą.
Takiem właśnie spojrzeniem pałającem patrzył w otwartą, nieco widną z jednego kąta w ogródku bramę młody stosunkowo więzień, którego wszakże postawa i cera zdradzały dawnego już aresztanta.
Na oko widać było, że siedzi już najmniej cztery, pięć lat może. Musiała to być jednak organizacya wyjątkowo silna, gdyż prosty dotąd i sztywny kark unosił wysoko nad inne jego ogoloną i czarniawą głowę.
W tej chwili więzień był pochylony nieco ku sztachetom; szeroko rozwarte nozdrza zdawały się wietrzyć powiew ulicy z niepohamowaną żądzą, na szyi pulsowały grube, napięte żyły, a w półotwartych ustach widać było zęby drobne, ostre i niezwykle białe. Jedną z rąk usunął za kubrak i koszulę na pierś, jakby chciał poczuć ciało żywe, albo też przygnieść garścią serce wstrząsane silnem, głuchem biciem.
Drugą rękę wparł między sztachety, aby się łatwiej utrzymać na kabłąkowatych, widocznie w tej chwili drżących nogach.
Baczniejszy spostrzegacz poznałby z łatwością, że więzień przebywa ten punkt krytyczny, w którym cierpienie nie przełamało woli i energii, staje się na dłużej wprost nieznośnem, niemożliwem. Potąd — a nie dalej — krzyczy coś w ludzkiej istocie, która doszła do takiego krytycznego punktu; a prawodawstwo kryminalne nigdy dość szeroko uwzględnić, nigdy dość bacznie rozpoznawać nie może tego momentu psychicznego.
Oparty o sztachety i wychylony z jakąś drapieżną pożądliwością na podwórze, więzień znany był powszechnie pod nazwą Cygana.
Cyganem zwali go towarzysze, strażnicy, kancelarya, nawet w księdze, gdzie zapisywano zarobki, figurował pod tem nazwiskiem z czasem zapomniano zgoła czy miał jakie inne, a i on sam zdawał się nie pamiętać o tem. Ponieważ stanął, ci co szli obok i zanim, stanęli także. Powyciągały się szyje, powznosiły ramiona, jedni się wspinali, drudzy szturchali stojących przed sobą, inni jeszcze przestępowali z nogi na nogę w miejscu, jak to czynią zamknięte w klatkach zwierzęta. Spojrzenia skupiały się w dwóch punktach. Jedni patrzyli na wóz, konie i kapustę, drudzy na niańkę od pana sekretarza, która z uśpionem na kolanach dzieckiem siedziała w progu oficyny, kołysząc się z boku na bok i nucąc bezbarwnym głosem jedną z tych melodyj, którym katarynki szeroką popularność nadały. Tuż przy niej stała z szaflikiem w ręku Janowa, kucharka, i także na wóz patrzyła. Nieopodal bawił się chłopak stróża. Kapusta była w tym roku niezwykle dorodną. Wielkie jej głowy, jedne czubate, podłużne, zielonkawe, z lekko postrzępionemi brzegami, zdawały się pękać i otwierać jak tulipanowe kielichy, nie mogąc powstrzymać naporu rozrosłych ośrodków swoich; inne lśniące, białe, płaskie, szczelnie srebrzysto-żyłkowanym liściem obciągnięte, leżały na wozie ważne, ciężkie, świecąc zdala jak śnieżne kłęby i skrzypiąc jędrnie za każdem dotknięciem. Pomiędzy niemi tkwiły tu i owdzie na wysoko obnażonych głębach lekkie i puste szałki z brunatno-poplamioną powierzchnią, niewiele co warte i targu do pełnych kop dodane.
Ci co patrzyli na niańkę, niemniej mieli piękny widok. Dziewczyna była młodą, rosłą, a jej rozkwitłe kształty uwydatniała lekka perkalowa spódnica i takiż kaftan. Ciężki żółtawy warkocz spadał jej nizko na kark, a mała różowa chusteczka nie pokrywała białej, lekko słońcem ozłoconej szyi. Rytmiczny ruch, jakim się kołysała z boku na bok, dodawał jej jakby sennego wdzięku.
Cygan nie patrzył wszakże ani na niańkę, ani na kapustę. Gorejące jego oczy, zrazu w czeluściach bramy utkwione, obiegały teraz podwórze, oblatywały drzwi i okna w wewnętrznych murach więzienia, mierzyły odległość furtki od skrzyni i skrzyni od woza, wreszcie wpiły się z jakąś dziką przenikliwością w twarz strażnika, który bokiem do więźniów zwrócony, stał przed altaną i prowadził z kimś spokojną gawędę, brząkając od czasu do czasu kluczami, na znak obecności i czujności swojej.
Tymczasem w bramę wjechał drugi wóz z kapustą.
— Jechać tam!... Jechać dalej!... — rozległo się wołanie.
Parobek w czerwonym lejbiku, który dopiero czwartą kopę liczył, odwrócił się i huknął:
— A gdzież ci to pojadę?... Na łeb?... Nie widzisz że skrzynia? Ślepyś?...
— Prrr... prrr... — dało się słyszeć w samem sklepieniu bramy, a wóz zatrzymał się w połowie drogi tak, że mu tylko koła na ulicy pozostały.
Obaj parobcy zaczęli teraz hałaśliwie deliberować, jak wykręcić skrzynię, żeby wozy mogły w podwórze wjechać.
— O la Boga! — przemówiła nagle Janowa — tak mi się coś w czach migło, jakby nasza świnia... A skocz ino Józek do chlewiku, obacz czy się maciora nie wywarła kędy... Ino duchem, na jednej nodze!
Chłopak w chwilę był z powrotem.
— Co się tam miała wywrzeć. Taka obżarta, że się ruchać nie może... Układła się w słomie i leży, a prosiaki przy niej jak pijawki wiszą.
— A tak mi się coś siwego migło między końmi. O tu! — pokazywała Janowa, stanąwszy w pobliżu wązkiego przesmyku, jaki między skrzynią a wozem pozostał.
— Przywidziało się Janowej i tyle — odrzekła niańka, podejmując na nowo swoją jednostajną piosenkę.
— Ale!... Co mi się miało przywidzieć? Przecie człowiek nie pijany. Jak Boga kocham, tak akuratnie między końmi coś siwego przeleciało... Pies nie pies, świnia nie świnia, żebym tak zdrowa była?
W tej chwili strażnik rzucił okiem i nie zobaczył górującej zwykle nad innemi czarniawej głowy Cygana.
— Cygan!... Gdzie Cygan?... — wrzasnął, przyskakując do wpół otwartej furtki.
Aresztanci spojrzeli po sobie. Cygana nie było.
— A to musi nie co, ino ten ladaco swisnął bez bramę pod wozem — mówiła Janowa, klasnąwszy w dłonie. — Jak mi Bóg miły takem go widziała. Ino mi się mignął... Jeszcze myślałam, że świnia.
— A żeby was najjaśniejsze!... — wrzasnął strażnik, chwyciwszy się za głowę.
W podwórzu sądny dzień nastał. Aresztantów spędzono w jednej chwili w korytarze, pogoń za zbiegiem rzuciła się w ulicę.
— Łapaj!... Trzymaj!... — rozległo się najpierw z blizka, potem coraz dalej, dalej.
O sto kroków może od więzienia leżał siwy kubrak pod murem nieco dalej leżała czapka.
Nie było teraz wątpliwością w którą stronę uciekał Cygan. Jakoż w chwilę potem Filip, ojciec Jóźka, zobaczył Cygana, jak w koszuli i w hajdawerach leciał, jakby go wiatr unosił, ziemi ledwo dotykając stopami.
Okrzyknęła się pogoń ponownie, a zbieg pędził przed tym okrzykiem, jakby mu w dwoje tyle rączości przybyło.
Zła jego gwiazda trzymała go wszakże ciągle w prostej linii, na oczach goniącym. Biegł jak strzała szybko i jak strzała, wciąż prosto przed siebie. To go zgubiło.
Okrzyki goniących dościgały go coraz bliżej, a przestrzeń, która go od nich dzieliła, zmniejszała się co chwila.
Wtem padł; a choć się w tejże sekundzie niemal porwał z ziemi i znów pędził dalej, znać było, że siły jego blizkie były wyczerpania.
Biegł wszakże jeszcze chwilę, coraz wolniej, wolniej, nareszcie — jakby sam czując, że nie ujdzie — odwrócił się nagle i stanął twarzą w twarz przeciw pogoni.
Był straszny. Oczy jak pochodnie, twarz trupio ściągnięta, zęby wyszczerzone jakby do kąsania, na ustach nieco krwawej piany. Filip dopadł pierwszy. Chwycił go Cygan za ożydla, zaszamotał nim i cisnął o bruk, jakby powięź słomy. Za Filipem przypadli inni. Zbieg bronił się rozpaczliwie. Gryzł, darł, pięściami o łby grzmocił, kopał — był wściekły.
Aż go nasiedli w sześciu, czy w siedmiu jak dzika, a obaliwszy na ziemię, zgnietli mu kolanami piersi, pokrwawili go, poszarpali na nim koszulę i tak zmordowali, że trzeba go było do więzienia na rękach nieść, niby martwe brzemię.
Kiedy się ocknął w «ciemnej»[1] cały drżący i mokry od wylanych na niego kubłów zimnej wody, zawołano go do kancelaryi. Jeszcze wszakże pan nadzorca nie zdążył przysiąść i zapalić cygara, które miało mu służyć do umilenia przykrej konferencyi, jeszcze je ślinił, obracając w pulchnych palcach pomiędzy grubemi i pięknie zarysowanemi wargami, kiedy w progu stanęła pod przywództwem strażnika deputacya poważna, bo z samych recydywistów i najstarszych złodziei złożona,
Dwóch posługaczy trzymało tymczasem pod pachy Cygana, który ustać na nogach nie mógł, chwiał się cały i co chwila ocierał pot z bladej jak chusta twarzy.
Pan nadzorca zmarszczył czoło i wydąwszy policzki, patrzył ku drzwiom pytającym wzrokiem. Trzech z deputacyi podstąpiło do zielonego stołu i pocałowało «wielmożnego» w rękę.
— A co to powiecie? — zapytał udobruchany tą oznaką pokory dygnitarz.
— A to dopraszamy się łaski wielmożnego pana przemówił Wiewióra, prowodyr recydywistów, który już zęby zjadł na więziennym chlebie — cobyśmy mogli cygana sami bez się sądzić. Wszystkim on nam wstydu zadał i wszystkich przed oczami wielmożnego pana i ojca naszego w brudną koszulę oblókł. Nie będzie tera żadnej swobodności dla porządnego haresztanta i wszystko się skurczy. Dość już było ciężko (tu głośne stęknięcie pozostałych u drzwi deputatów), tera będzie jeszcze ciężej.
— Oj, co ciężko, to ciężko! — przerwał piskliwym głosem najbliżej stojący Żeglarek.
Drugie jeszcze głośniejsze stęknięcie deputatów u proga.
— Tak my przyszli prosić i dopraszać się wielmożnego ojca i dobrodzieja, cobyśmy mu karę sami wysądzili, wedle naszego zrozumienia i po sprawiedliwości...
— No — przemówił wahająco pan nadzorca — dobrze to jest, ale cóż wy z nim myślicie zrobić?
— A zbić, wielmożny Panie — odparł Wiewiórka, głosem szczerego przekonania o doskonałości tego środka. — Na takiego, wielmożny panie, gałgana, to niema jak bicie. A co on, wielmożny panie? To on pierwszy się tu popadł i będzie wszystkiem zaprószenie oczów robił? Wielmożnego pana martwił? Ojca, matki nie szanował, więzienia nie szanował, to co na takiego jak nie baty?... On i porządnego bata nie wart! Żeby jego choroba! Tfy!
Tu splunął mówca, a retoryczna ta figura pobudziła deputatów do nowych wzdychań u progu.
Pan nadzorca bębnił palcami po stole. Był on w położeniu arcydelikatnem. Z jednej strony uśmiechało mu się takie zakończenie tej niemiłej sprawy, z drugiej miał skrupuły co do legalności podobnego jej obrotu. Na szczęście przypominał sobie, że czytał gdzieś niedawno, jako w Ameryce nieraz sami przestępcy wymierzają karę na swych towarzyszy. To go uspokoiło od razu. Owszem, nadało myślom jego bieg górny i wzniosły. Czuł się inicyatorem nowych idei w społeczeństwie, idei z Nowego-Świata. Czuł się humanistą na wielką skalę.
Wydął tedy świeżo ogolone policzki, co uwydatniło piękny jego podbródek i odsapnął kilka razy z zupełnem zadowoleniem.
Cygan tymczasem pochylił głowę na piersi i przymknął zagasłe oczy. Wszystkie muskuły jego bolesnej twarzy drgały. Zdawało się, że jest blizkim omdlenia.
— Dobrze to jest — powtórzył pan nadzorca — ale niechże kara nie będzie lżejszą od tej, jakąbym mu ja sam naznaczył.
Mówił to, aby coś powiedzieć. Przekonany był bowiem, że wydaje Cygana w ręce ciężkie i nieubłagane.
— Niech już wielmożny pan na nas się ubezpieczy. — Pokłonił się Wiewióra. — Już my go tam tak oporządzim, coby mu się odechciało na drugi raz. Już my go...
Nie skończył. Pan nadzorca podniósł się z fotela.
— Jakób! — zawołał na strażnika — wyprowadzić go im na górny korytarz. Niech i insi posłuchają dla swojej nauki. A potem do mnie tu, do kancelaryi, co mu sumienie roztrząsnę.
Jakób zwrócił się lewo w tył, pachołki popchnęli Cygana, a deputacya przystąpiła do ucałowania ręki «wielmożnego», który teraz dopiero mógł swobodnie zapalić cygaro i przejrzeć dzienniki.
W chwilę potem na górnym korytarzu rozległ się krzyk ostry, przeciągły.

· · · · · · · · · · · · · · · · ·

Jedną z najmilszych czynności pana nadzorcy było roztrząsanie sumień aresztanckich. Posiadał on cały zapas przemówień moralnych w wielkim religijnym i społecznym stylu, całą kopalnię przestróg wzruszających, cały skarbiec pięknie zaokrąglonych zdań i budujących maksym. Stanowiło to jego specyalność i przedmiot prawdziwego dyletantyzmu. A czynił to wszystko z natchnienia, bez uprzednich przygotowań, improwizował poprostu. Przy improwizacyi takiej sam bywał niezmiernie wzruszony, a drżący zlekka głos jego i oczy mgłą wilgotną zaszłe, pobudzały do skruchy wszystkich, którzy się już do winy przyznali.
Ztąd uważany był za urzędnika prawdziwie użytecznego, a to uznanie zasług pobudzało go do nowych wysiłków krasomówczych.
Tym razem wszakże wymowa pana nadzorcy nie znalazła odpowiedniego zastosowania. Cygan bowiem zaraz po egzekucyi swojej stracił przytomność, a potem wpadł w taką gorączkę, że go jeszcze tej samej nocy do lazaretu przenieść musiano.
Leżał tydzień, leżał dwa tygodnie, pluł, kaszlał, kwękał, skarżył się że go w piersiach, to w plecach kłuje i wychudł strasznie. Zwlókł się nareszcie ze swego tapczana i pochylony, zestarzały, więcej do cienia niż do człowieka podobny, pod numer poszedł. Ale tu pogorszyło mu się raptownie. Dostał dreszczów, gorączki, krew mu się ustami rzuciła, aż trzeciej coś nocy umarł nad ranem, nie obudziwszy ani jednym jękiem żadnego ze swoich sąsiadów.
Teraz dopiero zaczęto przebąkiwać, że Wiewióra zanadto mu «dołożył.» Młodsi zwłaszcza «frajery,» których zwykle recydywiści we wzgardzie i poniewierce mają, burzyli się po kątach.
— Jużci to nie po katolicku tak człeka zbić, żeby go aż ubić — mówił jeden.
— Przecie go nie ubili na piękne...
— Nie ubili na piękne, ale w nim wszystkie wątpia[2] het precz oberwali. To jakże miał żyć? Musiał umierać.
Tymczasem w kancelaryi przygotowywano raport, jako taki a taki więzień na gorączkę, czy też na febrę umarł. Właśnie podyktował był pan nadzorca powyższe słowa pomocnikowi swemu, kiedy ten rzekł:
— Kiedyż mu się wyrok miał skończyć?
— Tak na pamięć nie można wiedzieć — odparł «wielmożny» — ale przecież to wszystko podług księgi idzie. Jakób! podajno księgę!
Podał Jakób czarno oprawny wolumin, a pan sekretarz przerzucać go zaczął.
— A to co? — zawołał nagle i podniósł wzrok na pana nadzorcę, wskazując palcem datę.
Pan nadzorca spojrzał niedbale przez ramię. Spojrzał i raptem zerwawszy się z fotela, utkwił przerażone oczy w twarzy pana sekretarza. Chwilę trwało milczenie, podczas kiedy tych dwóch ludzi przenikało się wzajemnie wzrokiem.
— Tam do licha — zawołał wreszcie pan nadzorca, zapomniawszy zupełnie o obecności Jakóba. A toć się jemu wyrok skończył blizko na dwa tygodnie przed ową ucieczką...
Stał jeszcze chwilę i patrzył osłupiały przed siebie.
— Djabli go wiedzieli! — wykrzyknął wreszcie, rzucając się w fotel.
I nie było już więcej o tem mowy.
Przez parę wszakże następnych tygodni drzwi kancelaryi nie zamykały się prawie. Od samego rana pukanie pod numerami.
— Czego tam? — pyta niecierpliwie strażnik.
— Otwierać-no otwierać! Muszę iść do kancelaryi.
— A co tam? — pyta pan nadzorca wchodzącego aresztanta w towarzystwie strażnika.
— A to, proszę wielmożnego pana, przyszedłem się dowiedzieć wedle wyroku, bo może mi się już skończył.
— Cóż znowu! — mówił zmieszany «wielmożny» — przeciem masz w wyroku dwa lata, a siedzisz dopiero półtora.
— Tak ci to niby jest, wielmożny panie, ale chciałbym wiedzieć dokumentnie, według księgi...
Pan nadzorca przygryza czerwone, pełne wargi, żeby nie wybuchnąć.
Po chwili znów ta sama historya. Za kwadrans — znowu. Dziewięciu, piętnastu, dwudziestu wali naraz we drzwi, wszyscy wołają strażnika, wszyscy chcą iść do kancelaryi. Jakób biega od numeru do numeru, krzyczy, prosi, traci głowę, nareszcie najciekawszych prowadzi do kancelaryi.
— Proszę wielmożnego pana, przyszliśmy się dowiedzieć wedle wyroków, bo może już się nam pokończyły...
— Idźcie do dyabła z waszemi wyrokami! — krzyczy w ostatniej pasyi pan nadzorca. A to człowiek nawet spokojnie odetchnąć nie może. Było to właśnie po obiedzie.
— Ale my chcieli zobaczyć księgę. Ja umiem czytać.
— I ja...
— I ja...
Pan nadzorca czuje się złamany. Każe Jakóbowi podawać księgę, pokazuje palcem daty, tłómaczy. Aresztanci kręcą głowami z niedowierzaniem. Jeden z nich udaje, że czyta. Wychodzą wreszcie, aby powrócić jutro, pojutrze, za tydzień. O biedny Cyganie! To była twoja pomsta!





II.
„JESZCZE JEDEN NUMER.“

A to? — zapytałam, kiedyśmy doszli do końca więziennego korytarza, gdzie w głębi widać było drzwi na klucz zamknięte.
— To — odrzekł zakołysawszy się lekko nadzorca — to jest jeszcze jeden numer.
Rozmowa miała miejsce za pierwszej bytności mojej w więzieniu, kiedym jeszcze nie wiedziała, że się tu o nie pytać nie należy.
Co zobaczysz, usłyszysz, zauważysz, w powietrzu chwycisz — to twoje, ale daremniebyś pytał o cokolwiek. Nie dlatego, żeby ci kto w odpowiedzi miał pozostać dłużnym. Broń Boże. Ale da ci taką odpowiedź, że z niej nic wycisnąć nie potrafisz.
Mury tu za to mówią, zwieszają się ściany, w długich korytarzach słychać szept stłumiony. Kto za tym głosem iść może, dochodzi czasem bardzo ciekawych rzeczy.
Me znaczy to bynajmniej, aby z ludźmi tutejszymi mówić nie było warto. Owszem. Ale w rozmowie takiej trzeba uważać bacznie na dwie rzeczy. Na to, czego ci nie mówią i na to, o czem zadużo mówią. Gadatliwość bowiem służy tu często ku tym samym celom co i milczenie, a kancelaryjna władza jest jak gdyby obliczoną na zatarcie jakichś cichych głosów, o których nie wiedzieć, czy są słowem, czy westchnieniem. To też przy zwiedzaniu więzienia szczególniej złudzeń słuchowych wystrzegać się należy.
To, co tu jest do zobaczenia, krótkowidz dojrzeć może; ale tylko subtelne ucho dosłyszy to, co dosłyszeć trzeba.
Najważniejszą ku temu przeszkodą jest uprzejmość samego zarządu. Gdy wejdziesz, a raczej gdy się przekonają, że wejścia twego uniknąć nie podobna, stajesz się natychmiast przedmiotem niesłychanej, ojcowskiej niemal pieczołowitości i prawdziwie rycerskich względów. Sam «wielmożny» wybiega do przedsionka cię witać, sam cię do kancelaryi wprowadza, sadowi, uśmiecha się, zaciera dłonie i zapewnia, że jest z przybycia twego najszczęśliwszy. We wszystkiem tem co mówi, znać pewne roztargnienie. Przewraca papiery, szuka kluczy od biórka, skinieniem ręki odprawia strażnika, zaledwie stanął we drzwiach i usta otworzył, przyczem oczy jego odbywają szybki, sumaryczny przegląd kancelaryi. Zapytuje się wreszcie, czy całe więzienie chcesz zwiedzić. Odpowiadasz skromnie, że zastosujesz się do woli i czasu pana Nadzorcy. W tej chwili oczy jego uspakajają się nieco, wolniej oddycha, głos ma równiejszy, ruchy nie tak nerwowe.
Naturalnie, któżby się trudził zwiedzaniem wszystkiego! On sam ci pokaże co jest najciekawsze. Wyda tylko pewne dyspozycye. Od chwili, gdy zaczął mówić, słyszysz ociężałe kroki w korytarzu. Odgłos ten irytuje Wielmożnego widocznie. Marszczy czoło, uśmiechając się do ciebie i rzuca w stronę korytarza skośne, urwane spojrzenia, mówiąc głośniej, niż tego wymaga potrzeba. Wybiega wreszcie, nie przerywając rozmowy aż do chwili naciśnięcia klamki, przyczem śmieje się krótkim, przymuszonym śmiechem.
Na progu ogląda się jeszcze. Znać, że radby się rozdwoić: i tu zostać i tam być koniecznie. Wychodzi nareszcie, a ty zostajesz sam.
Jeśli jesteś nowicyuszem w obserwacyi, przyglądasz się wielkim księgom, rozłożonym na zielonem suknie długiego stołu, szafom zapełnionym papierami, plikom aktów po kątach rzuconym i wspaniałemu przyciskowi, który leży na najwidoczniejszem miejscu. Zatrzymujesz wreszcie wzrok na czarnym krucyfiksie i Chrystusie z kości słoniowej, i jakieś błogie ciepło napełnia ci piersi.
Jeżeli zaś nowicyuszem nie jesteś, lub jeśli oczy twoje instynktem widzą, gdzie w takich biurach iść i czego szukać, to przedewszystkiem patrzysz na wytartą i jakby wyżłobioną licznemi stopami podłogę w progu, na szczupłe oszalowanie, tworzące nieopodal od wejścia rodzaj wpół przyćmionego i ciasnego kojca, gdzie się dają «widzenia,» wreszcie spoglądasz na pokryte grubą warstwą kurzu książczyny, które leżą kupkami na oknie, widocznie rzadko bardzo poruszane.
W tej chwili wraca Wielmożny. Jednym rzutem oka obejmuje sytuacyę i kierunek twego spojrzenia.
— Ach to? — mówi, uśmiechając się skromnie — To biblioteczka nasza... Początek, zaród biblioteczki... Zniszczone to, bo ciągle w ruchu — dodaje biorąc w rękę tomik, z którego się sypie kurz i wręcz słowom jego zaprzecza.
Zbliżasz się, przyglądasz, wreszcie chcąc mieć wyobrażenie o całości, zapytujesz, jakie też w tej chwili książki są w czytaniu. Okazuje się, że w tej chwili, właściwie mówiąc, żadnych książek w czytaniu niema. Cały «zaród» na oknie leży pod warstwą pyłu. Dowiadujesz się przytem, że te «szelmy» strasznie wszystko niszczą i że gdyby im tylko książek dać do ręki, to «oho!»
Dowiadujesz się także, że z więźniami w żadne rozmowy wdawać się nie warto, bo wszyscy kłamią; że on sam, Wielmożny, cudów tu dokazał, że go aresztanci jak ojca kochają, że wydatki są ogromne, że roboty ręczne postępują wzorowo, że wreszcie co do moralności więźniów, to się tu nic zrobić nie da, bo to zatwardziałe dusze, z któremi czego on sam nie zrobił, tego już nikt nie zrobi!
Ale możebyś chciał najpierw zobaczyć ogródek? Nie? Wolisz gmach oglądać? Naturalnie, każdy ma swój gust. Chociaż ogródek jest ciekawy, bardzo ciekawy. W inspektach są już nawet rzodkiewki. A gdy to Wielmożny mówi, oczy jego biegają po twojej twarzy z niezmierną szybkością. Gdyby mógł, przebiłby cię na wylot spojrzeniem. Wchodzi wreszcie strażnik i w milczeniu staje w progu. Wielmożny rzuca na niego wzrok pytający. Strażnik skłania głowę. W tej chwili pan Nadzorca zaczyna rozmowę o pogodzie, wypowiedziawszy kilka zupełnie uzasadnionych poglądów na jej stan obecny i nagle przerywa sobie od niechcenia pytaniem, czy życzysz już zacząć swoje oględziny. Pytanie to postawione jest z mistrzowską obojętnością.
Naturalnie okazujesz zupełną gotowość. Strażnik drzwi otwiera, wychodzisz, a za tobą wychodzi Wielmożny.
Okazałbyś się zupełnym gburem, gdybyś nie pochwalił czystości schodów i korytarzy w tej samej chwili, w której uderzy cię na nich woń stęchła i o mdłości przyprawić mogąca. Nie skłamiesz. Podłogi są istotnie czyste.
Na schodach spotykasz więźnia, czołgającego się na czworakach ze skorupą w ręku, którą skrobie stopnie.
Zobaczywszy «Wielmożnego,» więzień zrywa się, opuszcza ręce, staje pod ścianą, przylepia się do niej, spłaszcza, maleje, w mur wsiąka niemal.
Nie przychodzi mu to z trudnością. Jego ogolona głowa, twarz szara i siwy kubrak, odbijają od muru ledwo słabym tonem. Wyżej spotykasz dwóch jeszcze. Niosą oni dość duży ceber, przez którego uszy przechodzi drążek. Ta sama mdła won, silniejsza tylko, bucha na ciebie z cebra. To obiad. Stajesz wreszcie na górnym korytarzu, w oddziale, przypuśćmy, kobiecym. Tu strażnik zatrzymuje się i wysunąwszy wielki klucz, spogląda na Wielmożnego. Wielmożny macha ręką na znak, że mu wszystko jedno. Poczem każe otwierać Nr. 9. Wchodzisz wzruszony, coś ściska cię w gardle, coś ci mgłą oczy zasłania. W pierwszej chwili nie czujesz nawet charakterystycznej mdłej woni, która tu jeszcze się wzmaga. Aresztantki otaczają Wielmożnego, całując go w ręce. Starsze wytaczają przed nim różne sprawy, młodsze uśmiechają się, mizdrzą, nastawiają, stroją dziwaczne miny. Wielmożny klepie je po ramieniu, grozi im palcem na nosie, zapytuję to o tę, to o ową. Wywołane po imieniu, wychodzą z kątów; kilka z nich ma głowę głęboko spuszczoną.
Tymczasem zjawiają się inne, z pod dalszych numerów, które strażnik otworzył także. Te są śmielsze jeszcze. Na ciebie patrzą z ciekawością, szyderczą niemal i trącają się łokciami. Wreszcie jedna z nich całuje cię w rękę. Natychmiast czynią to samo wszystkie inne, pchają się, pociągając nosami i wzdychając głośno. Jeśli której zapytasz o co, odpowiada za nią sam Wielmożny, który też z właściwym sobie pięknym, okrągłym gestem przedstawia ci niektóre «bardzo porządne aresztantki,» tudzież tłómaczy urządzenia izby, widoczne zresztą i bez tych objaśnień.
— Ot tu mają okno — mówi naprzykład — tu piec, tam tapczany...
Kieruje twoją uwagą, mówi bardzo głośno i bardzo obficie.
Gdy wzrok twój zatrzyma się dłużej na jakiej twarzy, lub na jakim kącie, Wielmożny niepokoi się natychmiast, mruga oczyma, podchodzi i pokazuje ci szydełkową robotę, wyjętą z ręki jednej z aresztantek. Jest przytem psychologiem.
— To nic ciekawego — szepcze, krzywiąc wzgardliwie usta, skoro dojrzy żywszy błysk w twojem spojrzeniu — zwyczajna złodziejka!.. Nie wiele nawet skradła, nie opłaciło jej się...
Macha ręką i uśmiecha się gorzko. Po dziesięciu minutach spogląda ku drzwiom. Ma już tego dosyć. Ale nie byłby sobą, gdyby pominął tak wyborną sposobność do budującego przemówienia.
Podnosi tedy głowę, podaje pierś naprzód i zatrudniwszy białe palce pięknej swej ręki brelokami:
— No — mówi — bądźcie zdrowe! Widzicie oto, że są osoby litościwe, które was odwiedzają, które chcą widzieć, co tu robicie, jak się tu sprawujecie. Dla takich osób powinnyście czuć wdzięczność...
Tu przerywa mu głębokie, z kilkudziesięciu piersi jednym przeciągłym jękiem idące westchnienie, bardzo zresztą podobne do tego «a!!!», które w kościołkach wiejskich słychać podczas podniesienia. Aresztantki rzucają się do ciebie, całują twoje ręce, twoje suknie, twoje nogi.
— ...Wdzięczność — kończy Wielmożny — którą najlepiej możecie okazać przez dobre sprawowanie się. No jakże? Będziecie się dobrze sprawowały?
Powtórne, głośniejsze jeszcze «a!!!» napełnia izbę, przy czem aresztantki rzucają się do Wielmożnego, całując jego ręce, poły jego surduta, jego buty, jego kolana, i — audyencya skończona. Taż sama ceremonia odbywa się jeszcze pod dwoma lub trzema numerami, poczem idziesz oglądać lazaret, przez który przeprowadzają cię z niezmierną szybkością, do warsztatów, gdzie z progu rzuca się okiem na szewców i krawców, do kuchni, gdzie Wielmożny bierze od kucharza warząchew i proponuje ci skosztowanie porcyi dla chorych — zdrowi już jedli, wreszcie wychodzisz do ogródka, w którym wolno ci zabawić dłużej nieco, gdzie dostajesz parę kwiatków, albo próbujesz obraną uprzejmie przez pana Nadzorcę rzodkiewkę, i zkąd powracasz do kancelaryi.
Tu Wielmożny okazuje ci żywe zainteresowanie się twoim zmęczeniem. Proponuje ci tedy z całą uprzejmością, że jeśli zechcesz jeszcze kiedy ponowić swoje odwiedziny — przeczuwa, niestety, że możesz to zrobić! — to on nie będzie już cię trudził chodzeniem po schodach, tylko tu, do kancelaryi każe sprowadzić parę z «ciekawszych» aresztantek, a ty będziesz mógł z niemi pogadać i «wpłynąć na nie».
Spodziewam się, iż masz tyle sprytu, że nie odrzucasz wręcz tej propozycyi.
Już się do odejścia zabierasz, kiedy pan Nadzorca, który na chwilkę był wybiegł, powraca i prosi cię na wszystko, abyś do mieszkania jego wstąpić raczył, abyś nie gardził... Wymawiasz się zrazu, potem idziesz. Na wstępie spotykasz stół nakryty do śniadania. Obok kredensu aresztant z podrosłemi nieco włosami i w cywilnem ubraniu przeciera talerze. Z głębokiego półmiska kurzą się flaki, obok stoi wyborne masło, rzodkiewka, bułeczki, sery, piwo i wino. Napróżno się upierasz, napróżno zapewniasz, żeś niegłodny. Pan Nadzorca sam ci talerz nakłada, a napełniwszy kieliszki, pije twoje zdrowie.
Po śniadaniu prowadzi cię gospodarz do salonu. Tu przedewszystkiem dano ci jest podziwiać stoliczek, zrobiony na imieniny przez więźniów, na stoliczku bukiet z chleba tejże fabryki, nad stoliczkiem laurka w ramkach, za szkłem, a na niej powinszowanie od aresztantek, zaczynające się słowami: «Jako to słońce, co świeci na niebie...» Na drugiej ścianie druga laurka, przeszłoroczna, nad fortepianem trzecia. Wielmożny ma całą galeryę tych interesujących pamiątek. Oglądasz ich pięć, sześć, dziesięć, ale nie możesz obejrzeć wszystkich.
Żegnasz się wreszcie, gospodarz ściska twoje ręce, wyprowadza cię do sieni, do schodków, do powozu, którego drzwiczki sam zamyka za tobą.
Jeśli w drodze konie cię nie poniosą i karku nie skręcisz, znaczy to, że nie wszystkie, choćby też najszczersze życzenia ludzkie Opatrzność spełnić pośpiesza.
Łatwo pojąć, że choćbyś zrobił sto podobnych wizyt, pożytek z nich będzie taki właśnie, jak gdybyś na ulicy przed więziennym gmachem stanąwszy, murom się jego przyglądał.
Na szczęście, masz więcej cierpliwości, niźli pan Nadzorca, a także więcej czasu.
Długo wszakże trzyma się to w mierze.
Za drugiej, za trzeciej bytności twojej taka sama scena w kancelaryi, tak samo Wielmożny prowadzi cię na schody i pod numery, takie same miewa z powodu przyjścia twojego kazania i tak samo zaprasza cię na flaki.
Aż zdarzy się wreszcie, że go odwołają na drugi koniec korytarza, gdzie się pierzarki pobiły, a ty zostajesz sam na pięć, na dziesięć minut. Innym znów razem zatrzymuje się Wielmożny, lub wybiega dla rozprawy z dostawcą grochu i sadła. Jeszcze innym wypadają właśnie «widzenia.» Co w takich razach jest najpocieszniejsze, to usilne przeprosiny jego, że cię musi «na chwilkę samego zostawić.» Tak, na chwilkę tylko. Ale byłbyś bardzo niezręcznym, gdybyś z chwilek takich skorzystać nie potrafił.
Drogą, na której tu wszystko zrobić można, jest droga powściągliwości i umiarkowania. Przedewszystkiem nie należy niczem i nigdy wzbudzać nieufności w strażniku. Zostałeś sam, ale ani głos twój, ani spojrzenie, ani ruch nie powinny być na jotę inne niż przy panu Nadzorcy. Powtóre, nie należy strażnikowi nigdy ofiarować żadnych datków. On powinien wiedzieć, że masz prawo tu przychodzić i że otwieranie ci numerów nie zależy wcale od jego grzeczności i łaski, którąbyś potrzebował opłacać. Jedynym gruntem, na którym tu silnie stanąć można, jest grunt najściślejszej legalności. Żadnych szeptów, żadnych intryg, żadnych konszachtów! Tym tylko sposobem dojść możesz do tego, że pan Nadzorca przestanie za tobą biegać, a strażnik, spostrzegłszy cię, pochyli głowę siwą i pójdzie wprost na schody otwierać numery.
Skoroś to zdobył — wygrałeś.
Najpilniejszą teraz sprawą twoją będzie wyrównanie tego sztucznie wzniesionego poziomu, na jakim stosunek twój do więźniów postawiły przemowy pana Nadzorcy.
Wchodzisz tedy cicho, spokojnie, jakby do miejsca wspólnego pobytu. Zdejmujesz kapelusz, rękawiczki, a pozdrowiwszy aresztantki, siadasz pomiędzy niemi na ławce, nie pozwalając aby przerywały swoje zajęcia, i zaczynasz z niemi najpotoczniejszą rozmowę. W rozmowie tej unikasz, jak ognia, wszelkich ogólników moralizatorskich, wszelkich wzdychań na temat zepsucia, obrazy boskiej, śmiertelnych i powszednich grzechów. Nigdy też nie wypytujesz o samo więzienie, o jego urządzenia, zarząd i t. p., ale zwracasz się do której z młodszych kobiet, dowiadujesz się jaką robotę wykonywa najwprawniej, oglądasz wyplatanie krzeseł, szycie, haft, dzierganie, przychylając się do robotnicy i nie odbierając jej roboty z ręki, przez co okazujesz szacunek dla jej czasu. Przy tej sposobności pytasz o imię, nigdy zaś o nazwisko, które i tak ci sama aresztantka powie, pytasz o wiek, o rodziców, o rodzeństwo; wyrażasz przytem skromnie domysł, że pewno tęsknią do niej, przez co podnosisz ją we własnych oczach, czyniąc komuś drogą, słowem zachowujesz się z aresztantką w taki właśnie sposób, jak gdybyś zgoła nie w więzieniu ją poznał, ale w domu lub w warsztacie.
Nie zwracasz nigdy uwagi na rzeczy wstydzące młodą dziewczynę, jak np. obcięcie włosów i brzydki czepiec więzienny. Przy zadzierzgiwaniu tych pierwszych, tak subtelnych a tak silnych węzłów wzajemnej ufności, pomijasz prawie zupełnie chwilę obecną, zajmując się przeważnie przeszłością aresztantki i jej nadziejami na przyszłość, które musisz zatlić tam gdzie ich niema, a podtrzymywać i kierować niemi tam, gdzie się chwieją i gasną.
Nie posługujesz się nigdy w tej pierwszej chwili takiemi pytaniami i odpowiedziami, któreby zarówno do niej, jak i do dziesięciu innych stosować się mogły; mówiąc z nią, o jej tylko los się troskasz, nią tylko jesteś zajęty, jej tylko oddany. Z szarej, bezbarwnej masy ogólnego przestępstwa i ogólnej kary, wydobywasz zainteresowaniem się swojem indywidualność ludzką. A to jest twojem najwyższem zadaniem. Na usługi swoje musisz mieć wyborną pamięć, wielką delikatność uczuć i łatwość stawiania się w różnorodnych psychicznych stanach.
Zwykle w numerze znajduje się małe dziecko. Czasem bywa tego po dwoje, po troje.
Bierzesz je od matki na ręce, dajesz mu jakiś przyniesiony z sobą kawałek bułki, trzymasz je na kolanach, lub kołyszesz, jeśli jest senne. Matka, która nieraz przeklinała jego istnienie, uśmiecha się widząc to i jest wzruszoną. Jeśli dziecko było tym razem brudne i zaniedbane, niech cię to nie zraża. Za drugą bytnością twoją znajdziesz je z pewnością wymytem i w czystej koszulce.
Poruszasz się, mówisz i czynisz to wszystko z zupełnym spokojem. Owszem, głos twój jest raczej cichy, niż donośny. Ci, co się zrazu skupiają dokoła, aby cię słyszeć, garną się później do ciebie, aby cię słuchać.
Innym razem zapytujesz aresztantek, ile ich jest ze wsi. Bywa ich zwykle połowa w każdym numerze. Pytasz tedy o okolice, o nazwy wiosek, o byt gospodarzy, o warunki dawnego życia. Korzystasz przytem z bieżącej pory roku, aby mówić o siewach, o grabieniu siana, o żniwach, o kopaniu kartofli, o obróbce lnu, o tkaniu i bieleniu płótna, o pieśniach śpiewanych przy wspólnej pracy na polu i w chacie. Jeśli to jest niedziela, mówisz o kościele wiejskim, o dzwonach, co zwołują na Anioł pański, o suplikacjach, które lud cały śpiewa, o krzyżu przydrożnym, który dziewczęta ubierają w kwiaty, o święceniu ziół, o «pasterce», o rezurekcyi...
Zrazu każda z aresztantek ma coś do powiedzenia. Wkrótce wszakże głosy milkną, a po kątach słychać szlochanie i wycieranie nosów w grube więzienne fartuchy. Zapytujesz wtedy, czyby one nie chciały — ponieważ tam właśnie wszyscy się modlą — odmówić z tobą pacierza?
Zamiast odpowiedzi, większa część klęka, wzdycha i bije się w piersi. Nie zwracasz uwagi na te, które stoją i odmawiasz głośno, zwolna «Ojcze nasz,» «Kto się w opiekę», albo «Święty Boże.» Gdy skończysz — spostrzegasz, że klęczą wszystkie, prócz żydówek, a i na tych znać powagę chwili.
Wzajemnych skarg, plotek, opowiadań o cudzych przestępstwach nie dopuszczasz nigdy. Nigdy też, nawet w najpoufniejszej rozmowie, nie dopytujesz się o rodzaj i stopień winy. Twoim tryumfem będzie dowiedzieć się o tem od płaczącej u kolan twoich lub na piersiach twoich aresztantki, a to w takiej rozciągłości i z takiemi szczegółami, jakich żadne śledztwo dobyćby z niej nie zdołało nigdy.
Gdy się to stanie, możesz iść na flaki, pić zdrowie i oglądać laurki Wielmożnego. Zrobiłaś swoje.
W miesiąc coś może po owej pierwszej mojej bytności w więzieniu, znów mi wypadło przechodzić przez korytarz, w którego głębi był... «jeszcze jeden numer». Stary Jakób, idący tym razem przedemną, zatrzymał się nieco, obejrzał, zażył tabaki i zmrużywszy lewe oko, jak to miał w zwyczaju, zapytał znienacka:
— A widziała też pani Dziką?
— Nie, nie widziałam — odrzekłam spokojnie. — A cóż to za «Dzika»?
— A licho ją wie, proszę łaski pani. Dzika i Dzika. Tak tu na nią wołają.
— Cóż to, aresztantka?
— Iii — odrzekł Jakób, machnąwszy ręką — taka niby dokumentna aresztantka, to ona nie jest. Ale że ją tu trzymają wedle papierów...
Poruszył się i szedł dalej, to drepcąc parę kroków, to przystając i biorąc tabakę.
Naraz odwrócił się znowu.
— Bo to, proszę łaski pani — mówił, zniżywszy głos nieco — jak była ta wojna, niby turecka, to insze panowie oficery nawieźli różności z tamtych tam krajów. Psy nie psy, konie nie konie, fuzye nie fuzye, murzyny nie murzyny, aż jeden sobie i pannę przywiózł. Od rodziców ją, powiadali, namówił czy coś! Tak mieszkał on tu z tą panną w mieście jakieś czasy, aż potem musiał z wojskiem na trawę ciągnąć, na wieś. A już mu się ta panna uprzykrzyła. Jak mu się też uprzykrzyła, tak on co robiący, do wójta na onej wsi melduje tak a tak, co tu się taka a taka najduje bez papierów. A no dobrze. Jak on ją do wójta melduje, tak wójt ją łapać. Pobił ją ta on wójt, poturbował, bo się nie dała brać i strasznie do oczów skakała, aż ją tu do nas przywieźli. Jak ją do nas przywieźli, tak my ją zamknęli pod czternasty... Tam gdzie Walera proszę łaski pani...
— Wiem, wiem.
— Jak my ją pod czternasty zamknęli, tak jej się zara w głowie zaczęło psuć, że ino ciągle chodziła, rękami wymachiwała i cości gadała a gadała, ale po jakiemu, to nikt nie mógł wiedzieć. Bez to my ją i Dziką przezwali, że to i takiej czarniawej urody była przytem... To znów jak na nią przypadło, to się cięgiem śmiała. Cha, cha, cha! i cha, cha, cha! Aż się bywało tak zmorduje, że się o ziemię, jak drewno, ciśnie i targa się za włosy i płacze tak, że aż się człowiekowi coś dzieje słuchając. A włosy, proszę łaski pani to ma takie, że choć z nich bicze kręć na cztery konie... To jak ona tak śmieje się i płacze, to jedna i druga do niej z pięścią... A nie będziesz ty cicho, ty taka, ty owaka! Buch ją raz w kark, buch ją drugi raz. Ano dobrze! To taki nieraz proszę łaski pani wrzask był w korytarzu, że zwyciężyć nie było można... Aż też ją Wielmożny tu przesadził i tak tera siedzi.
— Tu? pod tym numerem?
— A tu... Tera ją fotegrafowali, co jej fotegrafiją mają posyłać do tamtych tam krajów, coby się kto do niej nie przyznał, rodzice, albo kto... Bo to młode, z osiemnaście lat temu, nie więcej.
— I wy tam do niej chodzicie?
— A chodzę. Co nie mam chodzić? Ino, że się z nią nijakiego rozmówienia niema. Jak tam nieraz człowiek wejdzie, a odezwie się ot tak, po dobroci, to się namarszczy, aż jej się te brwie zejdą...
W tej chwili doszliśmy do drzwi. Jakób klucz przekręcił w zamku i puścił mnie przed sobą.
Izdebka była niewielka, o jednem zakratowanem oknie, bielona, jak wszystkie numery. Pod oknem stał czarny stolik, na nim cynowa miseczka więzienna z nietkniętym jeszcze krupnikiem. Pod ścianą, na lewo od wejścia tapczan taki, jakie tu w lazarecie są w użyciu. Na tapczanie twarzą do ściany, leżała «Dzika.» Ogromne czarne włosy rozsypane były na wypchanej słomą poduszce, małe nóżki w podartych, niegdyś wykwintnych trzewiczkach, widać było z pod jasnej, lekkiej sukni, której wesołe barwy dziwnie odbijały i od tego dnia zimowego i od brunatnej więziennej kołdry.
Chociaż drzwi skrzypnęły dość głośno, «Dzika» nie poruszyła się z miejsca, tylko dłonią twarz zasłoniwszy, głębiej się w poduszkę wcisnęła.
Dopiero kiedy Jakób do stolika podszedł i zapytał czemu obiadu nie je, uniosła się nieco na łokciach i odwróciwszy głowę, pałającemi oczyma na niego spojrzała. Oryginalnie piękną była jej twarz śniada i niezmiernie wynędzniała, ale szlachetnie skrojona. «Brwie», jak mówił Jakób, silnie ściągnięte, schodziły się niemal czarną, wązką linią, usta jej drgały.
Chwilę patrzyła tak na strażnika z wielką jakąś wzgardą, mrużąc ogniste oczy, aż zdławionym, hamowanym widocznie głosem wyrzuciła z piersi kilka gniewnych i szorstko brzmiących wyrazów w nieznanym mi języku...
Nagle wzrok jej padł na mnie i odbił ogromne zdumienie. Powolnym, jakby zawstydzonym ruchem odgarnęła z twarzy włosy, spuściła nogi, poprawiła suknię i podniosła się nie zdejmując ze mnie coraz głębszym cieniem zachodzących oczu. Postać jej była gibka, szczupła i składna.
Patrzyłam na nią z niezmiernem współczuciem. Co do Jakóba, ten wyniósł się dyskretnie i drzwi za sobą przymknął.
Au nom de Dieu, Madame! — wyszeptała wtedy «Dzika», przyciskając do piersi obie ręce kurczowym jakimś ruchem — au nom de Dieu...
Chciała coś mówić, ale nagle drżeć zaczęła, przymknęła oczy i szukając ręką oparcia, padła w tył na tapczan, uderzyła w ścianę głową, i zaniosła się wielkim płaczem...
De Dieu... de Dieu... de Dieu... — łkała, nie mogąc wymówić nic więcej. A tuż zaraz chwycił ją spazmatyczny i niepowstrzymany śmiech, przy którym te powracające na usta jej wyrazy, miały jakieś okropne, tragiczne znaczenie. Trwało to może kwadrans, a może i dłużej, w którym to czasie napróżno usiłowałam uspokoić Dziką. Rozpięłam jej stanik i zmaczawszy chustkę w dzbanku, położyłam ją na drgającem sercu biednej dziewczyny. Siadłam potem przy niej, objęłam ją i przycisnęłam głowę jej do piersi. Po śmiechu przyszło łkanie, rozdzierające zrazu i rozpaczliwe, potem coraz cichsze, coraz cichsze, aż się rozpłynęło w westchnienia. Zmrok zapadł już zupełnie, kiedy «Dzika» głęboko zasnęła.
Wtedy jej głowę złożyłam na poduszce, otuliłam ją kołdrą i wyszłam cicho na palcach. Nieopodal odedrzwi stał Jakób. Spojrzał na mnie, pokiwał głową i zmrużywszy lewe oko, zażył niuch tabaki.





III.
ONUFER.
I.

Już miałam wychodzić, kiedy Jan Zaparty, młodszy strażnik z pierwszego piętra, wpadł do kancelaryi.
— Proszę Wielmożnego — zawołał zdyszany, robiąc «front» u proga. — Pod piątym rewolucya! Osmólec tak tłucze Onufra, że go oderwać nie można.
— Co to nie można! — krzyknął pan Nadzorca, zrywając się z fotela. — Ruszaj po Jakóba, ciemięgo, kiedy sam rady dać nie umiesz i przyprowadzić mi ich tu obu! Natychmiast! Słyszał?
— Słyszał! — odrzekł wyprostowany w kij strażnik i zniknął za progiem.
Wielmożny stał jeszcze chwilę twarzą ku drzwiom zwrócony, ze zbiegniętemi brwiami na pięknem, białem czole. Oczy mu się paliły, krew podeszła do skroni, w całej postaci znać było gniewne wzburzenie. Po chwili wszakże opanował się, odsapnął, a rzuciwszy przez zęby: «cymbał», siadł i zaczął gładzić pulchną, błyszczącą pierścieniami ręką sinawy, gładko wygolony podbródek, przygarniając bujne faworyty na prawą i na lewą stronę. Mitygował się, ale znać było, że mu to przychodzi z trudnością. Nie lubił, aby sprawy podobne wybuchały w obec trzecich osób, rzucił mi też z fotela swego kilka szybkich, ukośnych, dosyć cierpkich spojrzeń.
Tymczasem w korytarzu rozległ się odgłos ciężkich kroków, a do kancelaryi wszedł starszy strażnik Jakób, inaczej świętym Piotrem dla kluczów, któremi zwykle brząkał, zwany, popychając przed sobą drobnego, jak kogut nastroszonego więźnia, z suchą czarniawą twarzą i zuchwałemi oczyma, po których przelatywały złote i czerwone ognie. Dość było spojrzeć na niego, aby poznać, że gorący jest jeszcze od bójki, z której go wyrwano. Pięści miał zaciśnięte, na czole żyły jak postronki, kolana pod nim drżały, nozdrzami prychał, a ostre rzadkie zęby błyskały mu z pomiędzy warg, jak u brytana.
Za Jakóbem wszedł olbrzymi chłop w siwym, więziennym, szeroko na piersiach rozerwanym kubraku, z wielkim, głęboko między ramiona wciśniętym łbem golonym. Twarz miał dużą, ospowatą, mocno obrzękłą, a cała jego wielka, ciężka, skurczona w sobie postać przypominała wołu, ogłuszonego uderzeniem obucha.
Gdy wszedł — owinięte szmatami nogi zgiął w kolanach, łokcie w tył za siebie wysunął, a trzymając w obu rękach na obnażonej, rudo zarosłej piersi, swoją aresztancką czapkę bez daszka, oczy w podłogę wbił i zaczął trząść wielką, wciśniętą w kadłub głową.
Chłop był młody, trzydziestu lat może nie miał, ale zniszczony był strasznie. Żarło go coś widocznie i krew z niego ssało. A nie było to owo powolne, charakterystyczne wyniszczenie, jakiemu podlegają dawni więźniowie i recydywiści, ale jakaś nagła i niepowstrzymana ruina, od której pomimo ogromnej budowy swojej tak zetlał, że zdawało się, iż potrącony palcem padnie o ziemię i w proch się rozsypie. Twarz jego nie była ani bezmyślnie tępa, ani też ponura, ale leżała na niej jakaś niezgłębiona troska i wielki, wielki, niezwyciężony strach; a lubo obrzękła od razów, jakie jej świeżo Osmólec zadał, znać było, że wyrazu swego nie zmieniła, że go miała przedtem i mieć będzie potem, zawsze, zawsze. Zaciętości niedawnej bójki — ani śladu. Parę razy owszem spojrzał olbrzym na Osmólca tak, jakby mu był wdzięczny za to, że go przed sobą widzi. Była to szczególna postać, która mnie zaciekawiła mocno.
Konwój zamykał Zaparty, a okrągłe, silnie wytrzeszczone oczy jego świadczyły o natężeniu mózgownicy ku spełnianiu rozkazów Wielmożnego.
— Osmólec! — rzekł pan Nadzorca silnym swoim, dźwięcznie wibrującym głosem. Ty co znów? Doigrać się chcesz?
Mały czarniawy więzień wystąpił ku środkowi i odrzekł śmiało:
— A nic, proszę Wielmożnego...
Już po tym jednym ruchu i po tonie mowy poznałam, że to recydywista, stary, szczwany ćwik.
Wielmożny patrzył też na niego z pobłażaniem, jakie tu tylko dawnych i dobrze znanych aresztantów udziałem bywa.
— Jakto nic? Co tam za rewolucyę pod numerem robisz?
— Ja ta nijakiej rewolucyi nie robię, tylko mi poszło o spanie. Spać każdy musi.
Przygasł już w sobie, ale mówił jeszcze ostrym, świszczącym głosem człowieka zmęczonego bójką. Czuł też widać, że słuszność przy nim, bo patrzył bystro, wprost w twarz Wielmożnego. Wielmożny zmarszczył czoło i zwróciwszy się do strażnika, zapytał ostro:
— Zaparty! A co tam znów za nieporządki w spaniu?
Wyprostowany strażnik głębiej jeszcze brzuch wciągnął w siebie, szerokie piersi wystawił, but do buta przystosował, przełknął ślinę i szybko mrugając wytrzeszczonemi oczami, rzekł:
— Nie pokazało się tam żadnego nieporządku, wielmożny panie!
— Nie pokazało! — powtórzył po nim zuchwale Osmólec, przekrzywiając głowę i mrużąc lewe oko. — A zkąd to pan strażnik wie, że się nie pokazało?
— Jezu! Jezu! — jęknął nagle po dwakroć Onufer i podniósł wzrok błędny przed siebie.
Nikt wszakże nie zważał na to, a Osmólec tak mówił dalej:
— Niechnoby pan strażnik choć jedną noc nocował na mojej pryczy, toby mu się zara pokazało!
Na twarzy olbrzymiego Onufra wybiła wielka męka. Głowa jego trzęsła się coraz silniej. Osmólec całkiem się tymczasem do Zapartego zwrócił.
— A ja panu strażnikowi powiem, że kiedy tutaj siedzę, to jestem «kazienny hareśtant» i wygodę swoją muszę mieć, bo tu na mnie wszystko z «kaźny» idzie! I jadło, i mundur, i spanie, i wszystko z kaźny na mnie idzie! Wie pan strażnik?
Mówił to zwrócony twarzą do strażnika, ale oczyma zuchwale ku Wielmożnemu błyskał. Tę taktykę stawiania zarzutów przez elewacyę znałam doskonale. Używali jej zazwyczaj doświadczeni więźniowie i to z powodzeniem. Jakób, stary strażnik, znał ją widać równie dobrze, gdyż obojętnie patrzył w okno, niuchając ukradkiem tabakę; ale Zapartemu złość po twarzy kipiątkiem szła. Nie patrzył on wszakże na Osmólca, tylko, jak w tuza, oczy w Wielmożnego wlepił, przekazując mu niby to wszystko, co od Osmólca usłyszał. Wielmożny głęboko zasunięty w fotel, brwi miał lekko zbiegnięte i palcami podług zwyczaju po stole bębnił; piękne jego oczy podnosiły się przytem i spuszczały długiem, powłóczystem spojrzeniem. Zdawać się mogło, iż wywodów Osmólca przez roztargnienie tylko słucha, a myśl ma zajętą innemi, stokroć ważniejszemi sprawami.
I ta kancelaryjna taktyka obcą mi nie była. Wyznać nawet muszę, że przynosiła ona pewne, dość znaczne korzyści, a mianowicie: pozwalała wyświetlić się sprawie bez nakładu osobistego badania, pomiędzy możliwemi zarzutami, możliwość zaś taką zawsze przewidywać należało, a władzą stawiała mur ochronny, niejednokrotnie dla powagi tejże władzy konieczny; wreszcie bagatelizowało, że tak powiem, sprawę samą w oczach osób trzecich, wypadkowemi i niepożądanemi świadkami jej będących.
Najkomiczniejszem było to, że każdy z aktorów tego przedstawienia znał doskonale role wszystkich innych i że pomimo to sztuka ta odgrywała się z całą powagą, należną wielkiemu zielonemu stołowi, urzędowo żółtym ścianom, zapylonym stosom papierów, oraz innym akcesoryom biurowym.
— A po drugie — mówił dalej Osmólec — człowiek trzeci raz już tu, chwalić Boga, siedzi, to wie co do czego jest przynależące. Co złodziejstwo, to złodziejstwo, a co zbójnictwo, to zbójnictwo! W jednym insza polityka, a w drugiem insza polityka. «Kużdy» ma swój hunor! I pan strażnik ma swój hunor, i Wielmożny Nadzorca ma swój hunor, i ja mam swój hunor. Kiedym ukradł, tom ukradł, to swoja rzecz, to mi nie pierwsze! A z takim zbójem świętokrzyzkim graniczyć mi nie potrza! Pan strażnik dobrze wtedy na trzeci bok się wywróci, kiedy Onufer, jak zapomniały po nocach się ciska, żeby jego choroba utłukła! Onegdaj ato świecę szewcom od łojenia porwał i jak gromnicę przy pryczy palił. Jeszcze kiedy całe «posiedzenie» het precz z dymem puści!
Zmarszczył się Wielmożny, głowę uniósł nieco i z pod brwi nasuniętych gniewnie na Zapartego spojrzał. Strażnik stał wyprostowany i również w twarz Wielmożnego patrzył. Co do starego Jakóba, ten z wielką uwagą obserwował szmat pajęczyny wiszącej nad piecem i dwa palce w tabakierce trzymał. Była to sytuacya nieocenionego komizmu pełna.
— A dziś — mówił Osmólec, obtarłszy usta wierzchem ręki — to tak jęczał bez caluśką noc, jakby jego kto rżnął! Niestrzymane rzeczy! Człowiek jak się układzie, toby i spał, bo ma ze wszystkiem czyste sumienie; a taki «duszegub» i «dysperak» to i sam nie śpi i drugiemu nie da! Ino światło zgaśnie, zara stęka, że coś przed nim stoi. A ja co temu winien, że co przed nim stoi? Ja za nim pałki nie nosił! Człowiek — chwalić Boga — swój wyrok ma, i za swój siedzi, a do inszych to mu ta nic! Żebym ja miał nad każdym zbójnikiem stękać, tobym się dawno rozpukł!
— Jezu! O Jezu! — głucho znów jęknął Onufer, ale nikt nie zważał na to.
Osmólec zaś tak rzecz swoją kończył:
— A pan strażnik kiedy taki mądry, to niech Onufra na osóbek wytraszportuje, to pod numerem nijakiej rewolucyi nie będzie! Bo tam same porządne ludzie siedzą i już! Wie pan strażnik?
Nastawił się i aż w biodrach przysiadł. Przechodziło to widać miarę zwykłej bezczelności, bo stary Jakób splunął w bok i z szelestem ślinę butem zatarł.
— No, no! — zawołał, marszcząc czoło pan Nadzorca. — Nie bądź taki rezolutny! To ty nie wiesz, że za bijatyki ciemna? Jeśli ci się krzywda dzieje, to masz kancelaryę! Masz mnie! A samemu sobie sprawiedliwości robić tu nie wolno!
Osmólec rzucił z podełba na Wielmożnego szybkie, zadziwione spojrzenie. Tego tonu nie spodziewał się widać. Nie brał widocznie w rachubę mojej obecności. Po twarzy jego przemknęło najpierw zaniepokojenie, a po tem szybka decyzya. Podszedł do fotela i uścisnął Wielmożnego za kolana.
— A cóż to wielmożny pan — mówił wzruszonym głosem — mało się nad nami naturbuje, namęczy, żebym ja za lada głupością do kancelaryi latał i wielmożnego pana fatygował? A czy mi to wielmożnego pana zdrowie nie miłe, albo co? A toby mnie Pan Bóg za to ciężko skarał! Toć wielmożny pan nademną ojciec i opiekun najkochańszy! Żeby nie wielmożny pan, toby ja był ze wszystkiem sierota!...
Tu nos w palce wytarł i chlipać począł. Zapatrzył się na niego Jakób, a tak był przejęty mistrzowskiem wykonaniem tej sceny, że tabakę w palcach trzymając, nie niósł jej do nosa.
— Ani ja ojca, ani ja matki, ani żadnego przyjacielstwa! — chlipał Osmólec. — Hu! hu! hu!.. Bóg tylko jeden nademną na niebie, a drugi wielmożny pan na ziemi, hu!... hu!... Niech ta dziesięć razy bez dzień na mnie strażnik skarży, hu! hu! hu!.. A ja ojca swego i wielmożnego opiekuna i dobrodzieja swego nie będę o ladaco turbował, hu! hu! Ja wielmożnego pana tak kocham, jak to dziecko matkę!... hu! hu! hu!.. Bo mi wielmożny pan za matkę stoi i za wszystkie majętności! Hu... Hu...
Mówił szybko, płaczliwym głosem, z podełba tylko zerkając, jak mu się ta sztuka udaje.
— Dosyć! Dosyć już! — przerwał pan Nadzorca z ojcowską surowością w głosie.
Osmólec jednak chlipać nie ustawał.
— Wielmożny pan mnie słuchać nie chce, hu... hu... hu... hu!... A jabym wielmożnemu panu nóżki umył i brud wypił, hu! hu!... Jak ja ztąd wyszedł na jesień hu! hu! hu!... tom sobie rady nie mógł dać bez wielmożnego pana! Żeby mi srebro, złoto dawali, żebym w aksamitach chodził, tobym bez wielmożnego pana żadnego wskórania nie miał!.. Hu! hu! hu! hu!... Dopiero, jakem się tu powrócił, a wielmożnego pana zobaczył, hu! hu!... to mi tak było, jakbym się na świat drugi raz narodził... hu!... hu!... hu!... A wielmożny pan za moje kochanie... hu! hu! hu!...
Aż mnie dziw brał, że pan Nadzorca tak długo Osmólcowi gadać pozwolił; ale przypomniałam sobie, że sam krasomówca, w bystrej mowie się kochał i obrotnego języka rad słuchał.
Tymczasem Osmólec plackiem na podłogę padł i bóty Wielmożnego całował, chlipiąc głośno.
— No, no! Bez tych czułości! — rzekł miększym już głosem pan Nadzorca.
— Ostatni raz ci daruję, pamiętaj! Jak tobie nie wstyd nawet, takiemu staremu, porządnemu aresztantowi, co już trzeci raz tu siedzi i przykładem dla innych być powinien, za łby się z frajerami wodzić! Nie spodziewałem się tego po tobie! Zawsze cię do porządnych ludzi liczyłem, a ty mi taki zawód, taki wstyd robisz! Pfe! Martwisz mnie!
— Hu! hu! hu!.. — beczał Osmólec, plackiem na podłodze leżący. — Jabym dla wielmożnego pana krwi z małego palca utoczył! Jabym wielmożnemu panu śmiertelny grzech powiedział! Ja wielmożnego pana tak kocham, że się we mnie wnętrzności od żalu pękają, jak wielmożny pan się na mnie gniewa! hu! hu! hu!..
— No, dosyć już, dosyć! — rzekł, podnosząc go łaskawie pan Nadzorca. Ruszaj pod Numer i żeby mi tam było spokojnie! Rozumiesz?
— Rozumiem, wielmożny ojcze i opiekunie najukochańszy! Rozumiem!
Podniósł się Osmólec, stęknął, pociągnął kilka razy nosem, pięścią wytarł oczy, w których jakoś łez nie było widać i ku progowi się cofnął.
Zaparty, wyprężając tymczasem kolejno wszystkie swoje muskuły, zdołał nareszcie przybrać jaknajbardziej poprawną, w stylu kancelaryjnym postawę. Istotnie, wyglądał on jak epileptyk w napadzie tężca. Oczyma już nawet nie mrugał, bo mu kołem, wpatrzone w twarz Wielmożnego stanęły.
Stary Jakób miał je za to do połowy zmrużone, jakby znudzony znanem sobie widowiskiem, usypiał; głowa mu też nieco z karku zwisła, co go czyniło podobnym do starej szkapy, która, lubo w zaprzęgu, z lada przystanku korzysta, aby łeb stary zwiesić i zdrzemnąć na chwilę. Co do pana Nadzorcy, ten był promieniejący i poglądał na mnie z pogodnym tryumfem, rad widocznie, że aresztant tyle sprytu i polityki okazał, a jego jasne, piękne oko zdawało się mówić:
— A co? Tak u nas! Szaleją poprostu za mną, ci hultaje!
A tam, u progu, z wbitemi w podłogę oczyma stał tymczasem olbrzymi Onufer, w siwym swoim rozerwanym kubraku, coraz silniej cisnąc czapkę do szerokiej, obnażonej piersi. Tego, co się dokoła niego w kancelaryi działo, zdawał się nie widzieć i nie słyszeć wcale: głową tylko na obie strony chwiał i brwi na zżółkłem i zoranem przedwcześnie czole wysoko podnosił, jakby się dziwił czemuś i czemś przerażał w sobie. Poczem znów nagle trząść się zaczynał i stękał, jak ciężko chory człowiek.
Osmólec, przechodząc koło niego, rękę w kułak ścisnął i wysuniętym knykciem wielkiego palca w biodro go pchnął. Wielki Onufer ocknął się i spojrzał na niego zmąconym wzrokiem; na jego twarz śmiertelnie stroskaną nie wybił się najmniejszy ślad niechęci. Poczem zaraz oczy wbił w ziemię i brwi nad czołem z niezmiernem zadziwieniem podniósł.
— A cóż ty tam! Nie ruszysz się? — przemówił po małej pauzie pan Nadzorca. W ziemię wrosłeś, czy co?
Szturchnął go ponownie Osmólec.
— Dalej go! Będziesz ta jak drąg stał, kiedy nasz wielmożny ojciec i opiekun najukochańszy do ciebie gada? A padnij że do nóg pańskich! A podziękuj że wielmożnemu panu!
Ale Onufer, zamiast ku fotelowi podejść, jak stał tak na kolana u drzwi runął, a podniósłszy obie ręce trząść niemi zaczął, wołając zdławionym głosem:
— Ani drgnął! Ani zipnął, chudziaszek! Inom go raz... i ani drgnął! Ani tchu nie puścił! O Jezu! Jezu! Jezu!..
Rękami nad głową spłasnął, palce splótł i czołem o podłogę z głuchym łoskotem uderzył, a ogromny, do ryku podobny jęk, wstrząsnął żółtemi ścianami kancelaryi. Pan nadzorca cofnął się od stołu z fotelem, chociaż go prawie cała długość pokoju od Onufra dzieliła i przybladł nerwowo. Był wrażliwy i nie lubił scen, przechodzących miarę zwykłego, łagodnie roztkliwionego liryzmu.
Widząc to, Osmólec znów kilka kroków ku środkowi postąpił i pochylając się z miną zaufańca, rzekł:
— I nie bydlę to, proszę Wielmożnego? I to tak bez caluśkie noce idzie! Świętemuby cierpliwości brakło!
— Ani drgnął... Ani zipnął!.. Jak ten ptak... Jak ten ptak... głuchym, zduszonym rykiem powtarzał Onufer. — O moje dziecko, moje dziecko! O Jezu! Jezu! Jezu!
Twarz pana nadzorcy zachodziła złowrogim cieniem. Palce jego coraz szybciej po poręczy fotela bębniły, a brwi zbiegły mu się nad gniewnemi oczyma, groźne i drgające.
Chwilę trwało milczenie.
Zaparty, który przy runięciu Onufra na kolana wyszedł był nieco z «frontu», znów się wyprężył do niemożliwości, a stary Jakób szyję z niebieskiej obwiązującej ją chustki wysunąwszy, głowę ku Wielmożnemu podniósł i nozdrza nastawił.
Tak zmyślny wyżeł patrzy w oczy panu, rychło powieką mrugnie, albo palcem ruszy.
— Do Ciemnej go! — zakomenderował Wielmożny.
W jednej chwili zerwał się Onufer na klęczki i ręce do Wielmożnego wyciągnął:
— Panie! — zawołał. — Panoczku! Panie miłosierdny! Rózgami siec każcie, język zakneblujcie, strawę odejmijcie, ręce i nogi zakujcie, ale do Ciemnej nie sadźcie! Nie sadźcie do Ciemnej, panie miłosierdny, bo on tam z każdego kątka na mnie patrzy... Panoczku miłosierdny, nie sadźcie!
Na szeroką, obrzękłą twarz jego wystąpił wyraz śmiertelnego strachu; zaciśnięte ręce trzeszczały w stawach i trzęsły się ku Wielmożnemu konwulsyjnym ruchem; oczy otwierały się coraz szerzej, głos chrypiał. Począł się wreszcie Onufer na kolanach ku fotelowi czołgać, powtarzając: «Panie miłosierdny! Panoczku miłosierdny!...»
Czołgał się powoli, ciężko, ciągnąc za sobą grube swoje, obwinięte szmatami nogi, jakby wielki, wielki ciężar.
Widok był tak straszny, że mimowoli też złożyłam ręce i pochyliłam ku nieszczęśnikowi.
A wtedy pan Nadzorca wstał i rzekł suchym głosem:
— Na dwadzieścia cztery godzin!
Zakotłowało się u progu, strażnicy przy pomocy Osmólca chwycili olbrzymiego chłopa, pchnęli go, poczem drzwi się zamknęły, a ciężkie kroki oddalających się cichły stopniowo w długim korytarzu więziennym.


II.

Na kilka tygodni przed wyżej opisaną kancelaryjną sceną, jedno z pism miejscowych podało następujący artykuł:
«Sądowa izba warszawska rozpatrywała w dniu wczorajszym na pełnem posiedzeniu sensacyjną sprawę o zabójstwo kupca N., właściciela sklepu towarów kolonialnych w X., spełnione w miesiącu wrześniu r. b.
Sprawa ta, po wysłuchaniu oskarżonego i świadków, przedstawia się jak następuje:
Przed dwoma blizko laty kupiec N. przyjął za parobka Onufrego Sęka, pochodzącego ze wsi Witaszewice powiatu * * *, gubernii * * *, który po nastąpionej tamże pogorzeli, do miasta, szukając zarobku, przybył. Powołani świadkowie zgodnie zeznają, iż Onufry Sęk obowiązki swoje sumiennie pełnił, dobra pańskiego wiernie pilnował, trzeźwy był, uczciwy i spokojny.
Co zaś do osoby samego kupca N., utrzymują oni, iż dla służby bywał srogi, źle ją żywił i w wypłacie zasług krzywdził. Zeznają dalej świadkowie, między którymi jest wielu dawnych sług zabitego, iż żaden z nich dłużej nad kwartał w służbie tej wytrwać nie mógł, a byli i tacy, którzy ją już po kilku dniach rzucali. Gdy zaś przy wzrastającej zgryźliwości i porywczości charakteru kupca N., który bezżennym będąc, sam gospodarstwo prowadził, coraz trudniej o ludzi było, Onufry całą robotę w domu i w sklepie sam spełniać musiał, gotując przytem i usługując do stołu pryncypałowi. Usługiwanie to i gotowanie najwięcej mu się przykrzyło. Kupiec bowiem, ilekroć mu parobek w czem nie dogodził, rzucał w niego to szklankę z wodą, to widelec, to talerz z zupą, tak iż w kamienicy zwyczajną było rzeczą widzieć parobka poparzonym, pokrwawionym, z sińcami i guzami na głowie i twarzy. Dziwiono się powszechnie, dla czego Onufry innej sobie służby nie szuka, ale źle płacony, licho żywiony i codziennie poniewierany, mimo to pana swego się trzyma. Ci, którzy na uczciwość i pracowitość parobka zblizka patrzyli, podejmowali się nawet dobre miejsce mu nastręczyć; ale Onufry odstać od kupca nie chciał. Po każdej nowej krzywdzie widziano go, jak siedząc na schodkach od podwórza gorzko płakał, ale gdy kupiec na niego zawołał, łzy ocierał i znów do roboty stawał. Tajemnicą tej wytrwałości było niezmierne przywiązanie parobka do dwunastoletniego Julka, chłopca sklepowego, sieroty, który równie poniewierany jak Onufry, miejsca przecież opuścić nie mógł, ponieważ oddany tam został przez opiekuna swego, a zarazem powinowatego kupca N. Jeden ze świadków opowiada, że nieraz widział jak chłopczyna z płaczem na piersi parobkowi się rzucał i jak Onufry pocieszał, głaskał i całował sierotę; jak go nawet na ręce brał, niby małe dziecko. Sypiali też razem na pawlaczu w kuchence, a kiedy parobkowi udało się kilka złotych zasług otrzymać, to buty chłopca do podzelówki dawał, choć sam w drewnianych trepach tylko chodził, to mu czapkę kupił, to nawet brudne koszule Julka sam nocami pierał, za uprasowanie ich płacąc stróżce po parę groszy. Sierota też całem sercem do parobka przyrósł, a kiedy widział, że Onufry nad dolą swoją płacze, przynosił mu to parę kawałów cukru, to kilka rodzynków, rzucał mu się na szyję i poty go całował, póki się Onufry nie rozjaśnił.
W niedzielę, dnia szóstego września, to jest w dniu, kiedy zabójstwo spełnionem zostało, Julek do opiekuna swego od rana, jak zwykle w święto poszedł, parobek zaś obiad zgotował i na stół podał. Pan jego był w wyjątkowo złym humorze, i pod pretekstem że zupa przesoloną została, wazkę cynową z gorącym krupnikiem w twarz parobkowi cisnął, poczem resztę obiadu zjadłszy, na sofkę w stołowym pokoju stojącą, dla poobiedniej drzemki się położył. Parobek się tymczasem wypłakał, obmył i ze stołu sprzątać bez żadnej złej myśli przyszedł, gdy jednak dręczyciela swego uśpionym zobaczył, złość i żałość w nim zakipiała, chwycił wielki gwicht, w kącie pokoju na decymalnej wadze stojący i uderzywszy nim śpiącego w głowę, na miejscu go zabił. W tej właśnie chwili wbiegł na próg powracający Julek i zobaczywszy trupa, który się z sofki na ziemię stoczył, zakrzyknął. Onufry bezprzytomnie ku niemu się rzucił, za szyję chłopczynę chwycił i trzymanym jeszcze w ręku gwichtem w głowę ugodził. Krew i mózg bryznęły wysoko na ścianę, a chłopiec jak stał, tak padł, raz tylko krzyknąwszy. Przybyłym w parę godzin po katastrofie przedstawił się następujący widok:
Kupiec N. leżał na podłodze martwy, tuż obok wybitej skórą sofki, przy drzwiach zaś mały, rozciągnięty na ziemi sierota, z głęboko pękniętą czaszką.
U nóg chłopca leżał wpół nieprzytomny parobek, ściskając jeszcze morderczy gwicht w ręku.
Ujęty nie bronił się i do spełnionego podwójnego zabójstwa odrazu się przyznał. Ma on lat 25, a odznacza się niezwykle silną budową i olbrzymim wzrostem. Gdy mu na sali sądowej przedstawiono poplamione krwią ubranie zabitego chłopca, zachwiał się i padł zemdlony. Publiczność jest niezwykle zajęta tą nader sensacyjną sprawą, o której dalszym przebiegu czytelników naszych poinformować nie zaniechamy. »


III.

— A cóż tam z Onufrem? — zapytałam raz starego Jakóba, spotkawszy go na schodach.
Jakób spojrzał na mnie z namysłem, tabakierkę dobył i zanurzywszy w niej swoje wyschłe, sękate palce, rzekł:
— Phii!.. Cóż ta już Onufrowi! Wczora minął tydzień, jakeśmy go pochowali.
— Jakto? Umarł?
— A umarł.
— I z jakiej choroby?
— Choroby — odrzekł Jakób, zwolna otrząsając szczyptę — to tak akuratnie żadnej nie miał. Przecie mu i felczer pijawki stawiał, i pan doktór mu proszki dawał, to jakby miała być jaka choroba, toby się i pokazała. A tu nic!
Zażył tabakę, zmrużył oczy, pociągnął nosem i tak mówił dalej:
— Tak mu oto błąd jakiś do głowy przystąpił, że umarł.
— I cóż to było?
— Cóż ta miało być! Bieda była i tyle!
Obejrzał się na lewo, obejrzał się na prawo, a potem rzekł.
— Bez te ostatnie czasy to już nawet i pod numerem nie siedział, bo z nim insze aresztanty wytrzymać nie mogły, a co i raz, to dalej go, bijatyka. Aż go Wielmożny na osóbku w komórce obsadził, tam gdzie to szewcy skład na skóry wprzód mieli. Jak go też Wielmożny obsadził naosóbku, tak się wieszać chciał. A no dobrze. Ale żeśmy go oderznęli, i do Ciemnej coś na tydzień poszedł, więc już się tego potem nie chwytał. Ale i tak wskórania z nim nie było. Dzień jak dzień. Ale jak tylko Pan Bóg noc dał, tak do mego Onufra zara błąd przystępuje. Ino chodzi, ino ręce składa, ino cości prawi, a stęka, a płacze, aż ograża człowieka słuchający. A precz się prosi, żeby go napowrót pod numer dać. Jakże cię pod numer dać — pedam — kiedy cię tam insze areśtanty tłuką? A niech mnie ta tłuką — peda — niech i zatłuką, żebym ja aby sam nie siedział! Ale Wielmożny przykazał, coby w komórce został. Tak patrzę ja raz przez luft we drzwiach, a miesiąc tak stał na niebie, jako rybie oko i cała ona komórka aż biała była od jasności, a tam mój Onufer w kącie, plecami do muru przyparty, w jednej koszuli, jak ten świątek stoi, ręce złożone przed sobą trzyma, nogi się pod nim trzęsą jak w zimnicy, a on sam dopieroż tak się modli, tak molestuje, właśnie jakby tam kto przed nim stał.
— O moje dziecko — peda — o moje kochające! Czemuś ty wtedy wyszło w złą godzinę? O moje dziecko najmilejsze! Toć ja ciebie ubić nie chciał! Toć ja ciebie jak własną duszę miłował!
Patrzę ja, wytrzyszczam oczy, nikogo w komórce niema, a ten się precz trzęsie a modli.
— O moje dziecko, odpuść ty mnie — peda — odpuść ty mnie swoją śmierć niewinną! O moje dziecko najmilsze — peda — kochanie moje najsłodsze!
Tak ja do niego: Onufer! Co z tobą? Tak on nic, tylko patrzy na mnie jak błędny. Tak ja do Wielmożnego. Tak i tak, wielmożny panie, tak i tak, — pedam — żeśmy to już na niego pobaczenie mieli po onem wieszaniu! Tak Wielmożny idzie, patrzy, akuratnie wszystko prawda. Chłop w jednej koszuli stoi i trzęsie się jak ta osika w boru. Tak Wielmożny, że to miłosierne serce ma, zaraz mi kazał świecę wziąć, zapalić i Onufrowi ją z latarką w komórce postawić. Tak się dopiero ono chłopisko układło.
Umilkł i zażył tabaki, po chwili zaś tak mówił dalej:
— Ale mu ta i tak nie plażyło. Jedzenie to i do trzeciego dnia stało, jakem nie zabrał, a prosiętom pana sekretarza nie dał. Tak chłop wychudł, że się tylko skóra popinała po kościach, a tak zczerniał, jak ta święta ziemia. Aż go też do lazaretu wzięli. Jak go też do lazaretu wzięli, tak mój Onufer do cna skapiał. Leżeć nie leżał, chorować nie chorował, tylko tak sobie co nie co do głowy dopuszczał, po całych dniach pacierz mówił, w piersi się bił, a już jak wieczór przyszedł, to ino cości po kątach upatrował i do onego chłopaka, co go to pono ubił, jakby do żyjącego gadał, i różnie go ta nazywał, że i rodzony ojciec lepiejby nie potrafił. Aż też tak jednej nocy zmarło ono chłopisko w kącie klęczący. Józef, ten czarny, z lazaretu, co go z Szymonem na tapczan z onego kąta niósł, powiadał, że taki był letki, jak ten snop omłócony... Aż im dziwno było.
Zanurzył dwa palce w tabakierkę i wziął sporą szczyptę, utrząsając z niej po trochu i w palcach ją ważąc.
— A cóż Osmólec? — zapytałam jeszcze.
Stary nie odpowiedział zrazu, ale obejrzał się na lewo, obejrzał na prawo i wziąwszy tabakę, nosem kilka razy czmychnął.
— Iii... Cóż tam taki Osmólec! — rzekł wreszcie. Takiemu Osmólcowi biedy niema! Trzeci raz tu już siedzi, więc jest we wszystkiem człowiek znający. Ano wziął go teraz Wielmożny do siebie, do kredensu...








  1. Karcer więzienny.
  2. Wnętrzności.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.