O centaurach (tomik)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zuzanna Ginczanka
Tytuł O centaurach
Wydawca J. Przeworski
Data wyd. 1936
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ZUZANNA GINCZANKA
O CENTAURACH
WARSZAWA

WYDAWNICTWO J. PRZEWORSKIEGO



Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka, Warszawa





O CENTAURACH


Ścierają się rym o rym ostrzone wiersze ze szczękiem
— nie ufaj ścisłym rozmysłom, by żaden cię nie opętał,
— nie ufaj palcom jak ślepcy,
ni oczom jak sowy bezrękie —
oto głoszę namiętność i mądrość
ciasno w pasie zrośnięte
jak centaur. —

Wyznaję dostojną harmonję męskiego torsu i głowy
z rozrosłem ciałem ogiera i cienką pęciną nogi —
— do żeńskich chłodnych policzków
i kłębów okrągłych kobył
galopują wspaniałe centaury
w dzwonie podków z łąk mitologji.

Ich namiętność skupioną i mądrą
i ich mądrość płomienną jak rozkosz
odnalazłam w dostojnej harmonji
i stopiłam w pasie i sercu.

Popatrz:
namysł
o twarzy antycznej


zgrzanym koniom zawierzył swą boskość,
jak spętane rumaki po jaskrach
drżące zmysły pędzą po czerwcu.



PROCES

1
Na początku było niebo i ziemia:
czarny tłuszcz i chabrowy tlen —
i jelonki
przy gibkich jeleniach
z bogiem miękkim i białym jak len.

2
Kredo,
juro,
triasie,
gleba się warstwi po słoju —
miocen naciera czołgiem w majestatycznym podboju.
I rozdział jest między wodą
a ziemią paproci i brzezin
— i widzi bóg, że jest dobrze gdy zorzą wstaje genezis.
Azot się parzy w lawie,
lawa zastyga lakiem,
góra
na górę
włazi
grzmiącym kosmicznym okrakiem,

karbon nasyca ziemię węglowo kamienną miazgą —
— i widzi on, że jest dobrze wilgotnym płazom i gwiazdom.
Żelazo tętni najkrwiściej
fosfor tęży się w piszczel — —
— a on śpiewającem powietrzem w fujarki kraterów gwiżdże.

3
Na początku było niebo i ziemia
i jelonki
i jelenie płowe.
No a dalej bieg się odmienia:
oto
ciało
stało się
słowem.

4
Kiedyś pod wonnym aniołem dorodny drżał rododendron,
skrzypiały chrzęściły skrzypy wielkie i rosłe jak new-york.
W Koninie, Brześciu i Równem
na skwerkach
stokrotki więdną
i policjanci

po nocach
ślubne
małżonki
miłują.



PYCHA


Spotykają razowych młodzieńców unerwione dziewice pszeniczne,
aniołowie o świeżym oddechu prezentują astralne ciała.
Wiem:
wplątałam się w dobro i zło
jak w stokrotną trójlistność koniczyn —
dzwonią jabłka wszelkiego poznania pomieszane w łykowych kobiałach.

Więc mam pytać o drogę
do Ciebie,
zabłąkana na snów skrzyżowaniach?
Tyle razy już oczy niebieskie czarną nocą uczerniał dzień —
Osiemnaście zrudziałych czerwców
nie usłyszy,
krzycząc,
pytania —
Osiemnaście zim nie usłyszy siwych zim głuchoniemych jak pień.

Babskie ciepłe języki liści trą i sypią słowa na wiatr —
fanatyczny wąż z aluminjum wije gniazda na rajskiem drzewie.

Nie wiem, Panie,
co dobre,
co złe —
w osiemnaście wpatrzona lat —
zasłuchana surowa i baczna
coraz hardziej,
coraz mądrzej
nie wiem.



CANTICUM CANTICORUM


Pienią się winne jagody,
Pachnący nard
Ciężko zalewa sady —
Pasłam braciom mym trzody
W słoneczny skwar —
Dlatego jestem śniada;
Szumi noc granatowa.
Od żółtych gwiazd
Gore popieli się niebo.
Oczy płonące chowam
W rzęs cyprysowy las,
Jako sadzawki w Hazebon.

„O miła moja, otwórz —
Obiegłem sad —
Mam sypką rosę w kędziorach —
Usta mi twoje powtórz,
Bym znowu zgadł
Czy piłaś jabłka z wieczora“ —
„Jak mam tobie odemknąć
Skrzypiące drzwi —
Gdy suknie z siebie zewlekłam,

Matki mnie trzykroć przeklną
A stada kóz
Nie dadzą słodkiego mleka“.

Noc granatowa szumi
I szczepki winnic rozchwiane
I liście fig —
I wcale zasnąć nie umiem.
Bramy rozwieram drewniane —
— A miły znikł.
Szafranu i kasji wonność.
Olejek ściekł
I myrra ścieka na klamkę.
Ścieżka zaciera się wolno
Jak spruty ścieg —
Mrok czarnooki za gankiem.

Szukałam go — nie znalazłam.
Wołałam go
— Lecz mi się wcale nie ozwał.
(A piękny jest jako gwiazda
Jak niebios dno —
Każdy go tedy rozpozna).
Zaklinam was panny w wonnościach
Przez sarnę z kniei,
Przez łanię nagłą jak zamach:
Nie szukajcie zawczasu miłości
Nie budźcie jej,
Pokąd do was nie przyjdzie sama.



TREŚĆ


Ciężarny gęsty pacyfik warczy pod taflą szklistą
różowomięsna pantera jedwabne futro rozsadza —
biblijny boży wieloryb płonącym tranem tryska,
jak boży biblijny archanioł blaskiem ociekał na gwiazdach.

Widzisz —
to właśnie dlatego.
Czarnoziem rozsadza chodnik.
Pod każdą milczącą powłoką wietrzysz petardę treści.
Niebo od gwiazd się przepali
jak od rozwianych pochodni —
Przypływ i odpływ pociągów czas wzbierający obwieści.

A kiedy krzyczysz:
„śmiech“,
trzydziestodwuzębne rżą baby.
A kiedy szepczesz:
„śmierć“,
głuchoniema
ślepota
dławi.
Prężą się drżące zwierzęta, któreś z uroczysk wywabił,

których imionaś wysłowił,
któreś imieniem wysławił.

Sprawy czerwone i ciepłe z frazesów się rodzą jak z matek
treść bulgocącym krwotokiem wybucha z śpiewnej udręki.
Imię pęcznieje światem —
świat się wydyma zaświatem —
— a ty
słowa ciałem porosłe
wymawiasz —
jak Stwórca —
z lękiem. —



DEFRAUDACJA


O rublowe, talarowe — o brzęczące dni,
czerwońcami dzwonił czerwiec,
potrząsiście dzwonił trzosem —
północami
jak reszkami
księżycowy połysk lśnił —
— południami
jak orłami
słońce biło w oczy kłosom —

— a ja sama, a ja słaba
wśród rojeń
zapomniałam, że te dni są
twoje.



ŻEGLUGA


W smolistej szczelnej arce własnych rozgrzanych spraw
chłoszczący rozchłyst potopu
i świat świszczący
omijam —
tkliwe gołąbki wywiodłam z dalekiej zawiei zjaw,
płazy z błyszczącej miki
i giętkie dorodne żmije.

Symbole o skrzydłach kosmicznych
i krytych lakierem kłach
wpiły się w płowe grzywy zwierząt z biblijnej arki.
O tępe słonie lenistwa sny kołyszące na łbach!
O pycho, o szpony orle wbite ekstazą w lwie karki!

O korab uderza świat złą metaliczną falą —
— tam
mroczny
upust
chaosu,
wrogi zawzięty potop —
— za ile jeszcze dni w dolinach zalśnią emalją
na gibkich kibiciach jabłonie w różowych papilotach? —


— a tutaj pachnie żywicą,
esencja tęży się z barw,
druciany sopran marców na lipców alt się nawija.
W smolistej szczelnej arce własnych rozgrzanych spraw
chłoszczący rozchłyst potopu
i świat świszczący omijam.



FUTRO


O rysie, żbiki i pumy wypchane najpuszyściej,
lisy o żółtych podszewkach i żółtych oczach ze szkła,
o runo rozwieruszone, rozpięte płasko i chytrze,
poranki rozwieruszone
napięte ciasno na snach,
o grząskie, wilcze igliwo leśne jak sosen włosie,
chaosie niedźwiedziej szczeci,
zamęcie zmąconych dni —
— czeszę cię ostrą pogardą
o futro rozwianych mych wiosen,
sypkie kosmate futro
bez mięsa
kośćca
i krwi.



GRAMATYKA


(— a wrosnąć w słowa tak radośnie,
a pokochać słowa tak łatwo —
trzeba tylko wziąć je do ręki i obejrzeć jak burgund pod światło).

Przymiotniki przeciągają się jak koty
i jak koty są stworzone do pieszczot
miękkie koty ciepłe i potulne mruczą tkliwość andante i maesto.
Miękkie koty mają w oczach jeziora i ziel-topiel wodorostną na dnie.
Patrzę sennie w źrenice kocie
tajemnicze i szklane i zdradne.

Oto jest bryła i kształt, oto jest treść nieodzowna,
konkretność istoty rzeczy, materja wkuta w rzeczownik,
i nieruchomość świata i spokój martwot i stałość,
coś, co trwa wciąż i jest, słowo stężone w ciało.
Oto są proste stoły i twarde drewniane ławy,
oto są wątłe i mokre z tkanek roślinnych trawy,
oto jest rudy kościół, co w Bogu gotykiem sterczy,
i oto jest żylne tętnicze ludzkie najprostsze serce.


Zaś przysłówek to nagły cud
niespodzianka potartych krzesiw —
było coś niewiadomo jak —
a już teraz jest wskos i wpoprzek
i oburącz oplata myśl i jest pewnie rzewnie i dobrze.

A zaimki to malutkie pokoiczki,
gdzie na oknach rosną małe doniczki.
Każdy kącik — to pamiątka po dawniej
a są tylko dla Ciebie i dla mnie.
Tu tajemną abrakadabrą
kwitną prawa miłosnych algebr:
ja — to ty, ty — to ja (równanie)
ja bez ciebie — ty bezemnie to zero.
My lubimy otuleni zmierzchami
w małych słowach jak w szufladkach szperać.
Ja to ty — ty to ja. Równanie.
A zaimki są tak tajne jak kwiaty,
jak malutkie, malutkie pokoiczki,
w których mieszkasz w tajemnicy przed światem.
(— więc weź tylko słowo do ręki
i obejrzyj jak burgund pod światło,
a wrosnąć w słowa tak radośnie,
a pokochać słowa tak łatwo. —).



DZIEWICTWO


My....
Chaos leszczyn rozchełstanych po deszczu
pachnie tłustych orzechów miazgą,
krowy rodzą w parnem powietrzu
po oborach płonących jak gwiazdy. —
O porzeczki i zboża źrałe
soczystości wzbierająca w wylew,
o wilczyce karmiące małe,
oczy wilczyc słodkie jak lilje!
Ścieka żywic miodna pasieczność,
wymię kozie ciąży jak dynia —
— płynie białe mleko jak wieczność
w macierzyńskiej piersi świątyniach.

A my...
... w hermetycznych
jak stalowy termos
sześcianikach tapet brzoskwiniowych
uwikłane po szyję w sukienki
prowadzimy
kulturalne
rozmowy.



TO JEDNO


Dnie bumerangiem ciśnięte wrócą grotami przypomnień:
mizdrzyły się dziewki przepyszne,
wełniane owce szły z gór —
— co ciebie gnało przez wszystko, — rozważ, wyrachuj przytomnie,
co ciebie gnało przez pieśń —
las śpiewny —
śpiew drzewny —
bór —

O akwarele poranków, tłuste oleje południ,
senne pastele wieczorów i nocy głębokich węgle!
Ostrą źródlaną rozkosz czerpały wiadra ze studni —
to ciebie gnało,
to,
przez furkot, chorągwie i wstęgi.

To ciebie gna dziś przez czułość:
(— płyną ładowne okręty
pełne gromniczych madonn o skórze z dotyku i wosku,
pannom pełnym słodyczy, tkliwym i uśmiechniętym
pachną twarze z pierwiosnków i rude nasturcje włosów).


To ciebie gna przez patos:
(— Stygną cokoły zwycięstw.
Dłoń ci wybucha w pion. Sztandar wybucha nad dłoń.
Pioruny biją w rdzeń jabłek. Z grzmotem przewala się życie.
I zachwyt odurza jak zapach. Czeremcha dudni o skroń).

W niemej arktycznej przeszłości z mapami wspomnień się włóczysz —
o wiadra nienasycone,
cynowe wiadra bez dna!
Ostrą źródlaną rozkosz czerpiesz ze wszystkich kluczy.
Rozważam, rachuję i wiem:
— to jedno,
to ciebie gna.



ZDRADA


Nie upilnuje mnie nikt.
Grzech z zamszu i nietoperzy
zawisł na strychach strachu półmysią głową wdół —
O zmierzchu wymknę się z wieży, z warownej ucieknę wieży
przez cięcie ostrych os,
przez zasiek zatrutych ziół —

Ciężko powstaną z rumowisk tłoczące tumie przykazań
dwadzieścia piekieł Wedy,
płomienie,
wycie
i świst,
noc fanatyczna zagrozi, zakamieniuje gwiazdami,
Rtęcią wyślizgnę się z palców.
Nie upilnuje mnie nic.

Ty w wilka się zmienisz, ja w pliszkę —
ty w orła, ja w kręte dziwy — —
nieprzeniknionym zamysłem uprzedzę każdy twój pościg.
Nie upilnuje mnie świat,
o luby — o drogi — o miły,
jeśli nie zechcę
sama
słodkiej majowej
wierności.



WYJAŚNIENIE NA MARGINESIE


Nie powstałam
z prochu,
nie obrócę się
w proch.
Nie zstąpiłam
z nieba
i nie wrócę do nieba.
Jestem sama niebem
tak jak szklisty strop.
Jestem sama ziemią
tak jak rodna gleba.
Nie uciekłam
znikąd
i nie wrócę
tam.
Oprócz samej siebie nie znam innej dali.
W wzdętem płucu wiatru
i w zwapnieniu skał
muszę
siebie
tutaj
rozproszoną
znaleźć.



OBCOŚĆ


Patrz:
purpurowy trubadur święto obwieścił surmami —
kupcy rozdają szkarłat i maści pachnącej miarki —
na szklanych szczudłach sopranu chwieją się mdlejąc pieśniarki —
tancerzom dzwonią torsy i ud błyszczący ornament —
— a tyś spowszedniał sobie
ulicą
mierzoną
codzień,
a w tobie jest śmierć nieuchronna
jak igła krążąca w żyłach.
Radość przepływa
zdala
w różowej świątecznej łodzi
daleką obcą rzeką
z ultramaryny i z iłu.
Powiedzą o twoim żalu: „płaskostopy i karłowaty“
powiedzą o twoim smutku: „bielidło, olejek, róż“.
Ni liryka z tkliwych batystów
ni ciężki epos z brokatu
nie wyzna ciebie
nikomu
domysłem z za siedmiu mórz.



DEKLARACJA


Teza

Zwierzęta o szorstkich językach poznały zaprawdę smak.
Wilki miłosne i głodne pełne są wiedzy i doznań.
Oto jest chwila obecna:
owady drążą ją w bzach,
osy o żądłach ostrych wwierciły się w słodycz do dna.
Na rożnie obraca się ziemia — wonna jelenia pieczeń,
słońce smolnem ogniskiem rumieni przypieka znak.
O uczto mięsożernych!
Czujne na głody odwieczne
zwierzęta o szorstkich językach poznały zaprawdę smak.

Antyteza

Ludzie o mięśniach zwiotczałych znają posmak i przedsmak.
Posmak — historja starców.
Przedsmak — łuna proroków.
A smaku miąższ miazgomózgi, czereśnia ciepła i cierpka
i śliwa zmiękła od soku daleko rosną za oknem.
(Historja: „o wiosno ludów, rewolto jak leśny pożar,
o roku czterdziesty ósmy szumiący i niezatarty!“
Proroctwo: „o wiosno kolonij, wiosno kwitnąca na morzach,
w czterdziestym ósmym roku przyjdziesz pożogą afryk!“)


Gnieżdżą się w skórach kozic,
w futrach łagodnych niedźwiedzi,
wiedzą,
że było —
że będzie —
a dzisiaj: pusty oczodół.
Dzisiaj dzienny półksiężyc w mleczu pochmurnem się biedzi
i rosną w kawiarni stoliki pniami wymarłych ogrodów.

Synteza

Znam przedsmak rozkołysany,
posmaku ciszę bezbrzeżną
i chwilę pieszczę ustami
gdy ciepła
ze snu się budzi.
Nie jestem niczem innem, jak mądrą odmianą zwierząt
i niczem innem nie jestem jak czujną odmianą ludzi.



ZAMIAST RÓŻOWEGO LISTU


Moje malutkie miasto ma zbyt wiele uliczek —
(nie mogę ciebie spotkać, choć co dnia wszystkie liczę).
Moje malutkie miasto ma uliczek zamało —
(niema w niej takiej jednej, by się dwoje spotkało).

Moje malutkie miasto mogło stać nad tysiącem,
które mają chodniki długo, długo idące,
a nad każdąby stało smukłych domów miljony
jak dynie pełne pestek drobiem ludzkiem zmrowionych —
— a każda codzień inna pełna twego kochania
mogła święto spotkania na tych domach wydzwaniać,
na tych domach ogromnych kolorowych klawiszach —
— — a mybyśmy szli
wiecznie,
a w nas byłaby cisza.

Moje malutkie miasto mogło stać nad króciutką
tylko jedną jedyną, jak strumyczek wąziutką,
a uliczka ta mogła mieć dwa tylko domeczki
naprzeciwne radosne roześmiane dzwoneczki —
— moglibyśmy wyjść sobie w jakiś wieczór lub ranek
z naszych domów: śmieszyczek, radośnianek, wiośnianek

i odrazu się spotkać sercodzwonnie dłońwdłońnie
i patrzeć sobie w oczy
wiecznie
wiecznie
dozgonnie.

Moje malutkie miasto ma zbyt mało uliczek
i zbyt wiele uliczek,
których nigdy nie zliczę.



POŁÓW


Rybaczka:

Oczami jak agrafkami ostro wpięłam się w świat —
żółto strzelony promień w oczy wwiercił się świdrem —
znienacka ognistym dyskiem
blask w odbłysk źrenicy wpadł —
znienacka w zmrużeniu powiek
świat z chwytu oczu się wydarł.
Rybną zatokę zjawisk
omotam sieciami zmysłów —
patrz:
ryba biała i śliska to biały i śliski dzień —
zgrzyt żwiru ziarna i żużlu
objawia rzeczy domysłem —
zarzucam sieci i mówię:
„co wiem,
co wiem,
to wiem.“ —

Morze:

Rozlałem się szeroko wylewnie jak epos
zielonym śpiewem liści,
czerwonym śpiewem krwi —

wierz we mnie
wierz zaocznie
jak w epos wierz naślepo,
jak w epos białomięsnych srebrnołuskich dni —
Wtrysnąłem życia świerkom po cięcie smolnej kory
ja —
morze rozparskane — spieniony śpiewem świat.
A ty —
rybaczko z brzegu
rozpięty złóż aforyzm,
bo w usta,
w palce,
w uszy,
pochwycisz tylko wiatr — —

Rybaczka:

Zarzucam sieci i mówię:
„co wiem,
co wiem,
to wiem — — “
wiem jaki miazga jabłeczna zostawia na wargach smak —
czereśnie sennie jak usta kłonią się z sennych drzew —
w dwa serca rozcięta grusza
ma sokiem płynący znak.

Morze:

(z Bogiem prawuje się ziemia głosem ochrypłym od drgania —

dudni, przeklina ziemię lawa grzmotem i rykiem —)
Rybaczko z tamtego brzegu, sieć swoją próżno wyganiasz:
rybami których nie dojrzysz
jak wywar po brzegi kipię —
mówisz na brzegu o sieci
pięć zmysłów łączysz powojem,
a nie wiesz ilu ci braknie żeby wyruszyć na połów —
jak pachnie księżyc na mrozie?
i jaki smak ma dno moje?
jak w zmysły dziurawe i wąskie
chwycisz
tabuny
aniołów?

Rybaczka:

Wiem tylko o żużlu i żwirze
że zgrzyta —
o łuską pluszczącej fali
że pryśnie —
o kosie co wskos lśni w trawie
że syta —
— a o ust lśnieniu i pieśni
że śni się — —







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zuzanna Ginczanka.