Nad Spreą/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nad Spreą
Podtytuł obrazki współczesne
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy“
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W kamienicy radcy komercyjnego raniej niż zwykle pobudzili się wszyscy, możnaby raczej powiedzieć, że oprócz samego pana, który nad rankiem chrapać zaczął — nikt oka nie zmrużył. Na drugiem piętrze baronowa oznajmiła służbie, że mąż jej w nocy wyjechał z Lischen, aby jej ospę zaszczepić i wywieźć ją z okolicy tej, gdzie się naturalna pokazywać zaczynała. Bajka była nie źle skomponowaną, ale słudzy słuchali trochę podedrzwiami a więcej się jeszcze domyślali... Co gorzej, na pierwszem piętrze nie naradziwszy się z córką, radca swoim zapowiedział, że ktoby o zniknięciu barona z córeczką śmiał mówić, ten natychmiast precz wygnany zostanie... Podług jego własnego wyrażenia — nakazał wszystkim — »stulić pyski«. Nie było to parlamentarnie ale bardzo dobitnie i zrozumiale.
Służba między sobą komentowała wypadek nocny w najrozmaitszy sposób, biorąc stronę pani więcej niż pana. Pomimo najsurowszego zakazu a może właśnie z powodu, iż to było tak surowo zakazanem, nie mogli się słudzy wstrzymać od poufnych zwierzeń z warunkiem dochowania tajemnicy. I była tak dobrze zachowaną, że około południa bajka o doktorze, który nocą z dzieckiem znikł bez wieści — chodziła po całym Berlinie. Wśród innych jednak równie dramatycznych historyi o pobitych czeladnikach krawieckich, morderstwie na Hasenhajde i samobójstwie w loszku na ulicy Komendantów... historya doktora przeszła, nadzwyczajnego nie wywarłszy wrażenia.
Gdy ojciec wstał — Helma blada ale ostygła już znacznie, zeszła na pierwsze piętro. Radca pił kawę z równym apetytem jak zwykle i był zupełnie spokojny.
— Nie mamy się czego trwożyć — mówił — lada chwila a on sam albo inny parlamentarz się ukaże albo mi list przyniosą... Ja się znam na tych sprawach...
Przyniesiono wprawdzie Börsenblatt radcy i kilka listów handlowych, ale spodziewanego nie było. Ile razy zadzwoniono w przedpokoju, Helma wyglądała ostrożnie, ale nie było nikogo. Posłała się dowiedzieć na górę — i tam się nikt nie zgłaszał.
O południu radca komercyjny zaczął chodzić po pokoju i kląć Polaków... Helma milczała, ale gniew w niej rósł znowu. Jakkolwiek najmniej kochała Lischen, która była do Wolskiego podobną — jako matce tęskno jej było za dziecięciem. Babka płakała w kątku, lecz że radca łez nie lubił, kryła się z niemi.
Na obiad poszła Helma do siebie, przypomniawszy sobie, iż Arnheima prosiła, który i nieproszony prawie codzień przychodził. I tym razem przyszedł o zwykłej godzinie, z uśmiechem podając rękę przyjaciółce. Wczoraj właśnie mówili o Wolskim, nie z wielką dlań sympatyą — uważany był bowiem za rodzaj tyrana niegodnego takiej niewiasty — i doktor Arnheim rozpoczął rozmowę od cichego:
— Pewnie i dziś go nie będzie?
— Nie wiesz więc, co się stało? doktorze — podchwyciła żywo Helma — zdaje się, że twe oczy przyjacielskie winne były z mej twarzy wyczytać, com przecierpiała. Wystaw sobie, ten człowiek śmiał, zrobiwszy mi najokropniejszą scenę w nocy...
Arnheim zbladł i zmieszał się jakby uczuł winnym.
— Ten człowiek... pochwyciwszy Lischen uszedł z domu, ani wiem dokąd, co się z nim stało.
Doktor zdziwienie okazał, ale zarazem zafrasowanie jakieś dziwne.
— Przecież nie było żadnego powodu?
— Oprócz żem mu dała odczuć niewłaściwość jego postępowania.
Zamyślił się pan Arnheim i przeszedł razy parę.
— W istocie — rzekł, — to wypadek bardzo — bardzo przykry. Kochana pani — dodał ciszej — nie dziwuję się bynajmniej jej usposobieniu, jej eksasperacyi — lecz — czy nie za gwałtownie dałaś mu uczuć?
— A! być może — nie byłam panią siebie.
Rozgniewany na mojego ojca za fraszkę, chciał mu i nam wszystkim dać to uczuć, przez cały dzień nie pokazując się w domu. Takie postępowanie...
— Lecz skądże przyszło?
— Zaczął mi czynić wymówki — pojmujesz! On! mnie! (uśmiechnęła się niby męczennicę czyniąc) nareszcie oburzenie otwarło mi usta... wszystek żal z piersi wybuchnął. Taka niewdzięczność!...
Arnheim stał skromnie, patrząc w ziemię.
— A! to się jakoś załagodzi, — rzekł.
— Dotąd nie dał nawet znać o sobie.
Rozmowa przeciągnęła się do obiadu, doktor Arnheim był poważny i zamyślony, pani gniewna, chłopcy natrętne dopytywały o Lischen. Zbywano je to tem, to owem. Natychmiast po kawie przyjaciel domu pod pozorem przygotowania do odczytu na korzyść jakiegoś protestanckiego Vereinu wysunął się pospiesznie z salonu. Helma towarzyszyła mu do pierwszego piętra. Tu spodziewała się może znaleźć jakąś wiadomość. Radca siedział w fotelu kwaśny, nie było ani posłańca, ani listu.
Obrót, jaki sprawa przybierała, nie podobał się wszystkim, rachowali na jakieś układy i załatwienie skandalu. — Ale któż kiedy Polaka odgadnie? mówił w końcu radca komercyjny, — w tych głowach pali się zawsze i sami nie wiedzą, co czynią.
— Jeżeli do godziny czwartej nie odbiorę nic — odezwał się po namyśle — sądzę, że mi wypadnie pójść do mojego przyjaciela, pana dyrektora policyi i zwierzyć mu się z przygody... Przyjdzie nam w pomoc...
Chociaż — dodał jakby sam do siebie — właściwie o co mamy prosić? na co się to zdało! O pana barona Wolskiego nie mam się co dobijać tak bardzo. Lischen... hm!
Ręką machnął. — Tylko wy po Lischen płakać będziecie... gdyby dziecka nie zabrał, krokubym nie uczynił. Sądzę, że Helma prędkoby się pocieszyła.
Radczyni i Helma były tego zdania, ażeby czekać jeszcze. Kobietom przykro było w tę przygodę wtajemniczać obcych. Radca przeciwnie nawykł był wszystko i zawsze czynić z pomocą i za wiedzą władz rządowych, zdawało mu się, że popełniał defraudacyę nie donosząc o tem dyrektorowi policyi.
Tak stały rzeczy ku wieczorowi; ile razy kobiety występowały z radami, Riebe już zniecierpliwiony okazywał największe oburzenie i milczeć im kazał. — Po czwartej wziął za kapelusz i wyszedł z domu.
Zaledwie piętnaście kroków odszedł od niego, gdy z zamku jadący szybko w powozie ukazał mu się ów przyjaciel, jak go zwał w domu — a w istocie ekscelencya w ulicy, pan dyrektor policyi. — Zdjął kapelusz i przywitał go z uszanowaniem należnem wysokiemu dostojnikowi, zwróciwszy się doń frontem. Miarkował z boleścią, iż go w domu nie znajdzie, i podniósł oczy pełne żałości, by spojrzeć za odjeżdżającym, gdy nadspodzianie dostrzegł, iż powóz wstrzymany i ekscelencya dawała mu znaki, aby się zbliżył. Jakkolwiek nieco ciężki, ruszył gimnastycznym kłusikiem.
Dyrektor siedział w powozie.
— Nie mylę się? Radca komercyjny Riebe.
Von Riebe — do usług — Waszej ekscelencyi.
— A! to dobrze, że go spotykam.
To mówiąc wysiadł i odprowadził radcę na stronę.
— Co się u was w domu stało? spytał.
— W. eks. już uwiadomiono? zawołał przerażony Riebe.
— Kochany radco — jakimżebym był dyrektorem i stróżem bezpieczeństwa publicznego, gdybym o tem, co się dzieje w stolicy, nie wiedział.
— Sprawa natury czysto prywatnej — odezwał się radca wdzięcząc, — ale przyznam się, że szedłem szukać pociechy i rady na łonie Waszej ekscelencyi.
Dyrektor się uśmiechnął kręcąc wąsa.
— Właśnie, w dwóch słowach, — rzekł na zegarek spoglądając — co to jest?
— Jest — trudna kwalifikacya... ucieczka męża od żony z porwaniem dziecka...
— Swojego własnego?
— Tak jest — nieochybnie! zawołał radca... — nocą — po północy...
— Czy zabrał więcej co z sobą? nienależącego do niego?
— Nie — o ile wiem...
— Nic z kasy waćpana?
Radca na samo przypuszczenie się wzdrygnął.
— Zatem nie ma tu potrzeby interweniować urząd — sprawa familijna. Spór z żoną, który się załagodzi...
Cieszę się z tego.
Dyrektor chciał pożegnać już radcę i ruszył się z miejsca, gdy ten podskoczył za nim.
— W. eks. wszystko wiadomo, zatem i miejsce pobytu zbiega?
Dyrektor spojrzał w górę i zamyślił się nieco.
— Nocował w hotelu pod Lipami... a teraz najęli mu mieszkanko obok prof. Cyliusa... Znasz waćpan starego Cyliusa?
— Radcę tajnego... zdrowia?
— Tak jest...
— Zna go mój krewny, pastor, zblizka, ja zdaleka...
Na tem się skończyła rozmowa i Riebe prędzej daleko, niż sądził, do domu zawrócił, cały przejęty tą uprzejmością i dobrocią, z jaką wysoki urzędnik raczył go przyjąć i publicznie z nim rozmawiać w ulicy.
Zdawało się nawet, że zmartwienie, jakiego doznał, ustąpiło na chwilę uczuciu cale odmiennemu pewnego rodzaju pogłaskanej dumy. Spieszył się tem podzielić z żoną i córką... Szczęściem nie było nad nie nikogo i radca mógł opisać swe spotkanie, wypadek pamiętny i zaszczytny dla niego.
— To człowiek, począł z uniesieniem... to człowiek! Trzeba było widzieć, z jakiem humannem uczuciem mnie przyjął... jak się wyrażał serdecznie... Pełny jenerał! Czerwony orzeł pierwszej klasy z mieczami! To nie żart... Wszystko wiedział... niepojęta rzecz... wszystko — więcej niż ja... I jest tego zdania, aby pogardzić człowiekiem nikczemnym. — Uściskał mnie, ucałował i rzekł w końcu...
»Radco komercyjny von Riebe — pociesz się, masz dwóch wnuków baronów, wychowaj ich na uczciwych Niemców a o niewdzięczniku zapomnij«.
Co za człowiek!!
Kobiety milczały. Radca był wymowny i zupełnie pocieszony. Wahał się, czy wyznać przed kobietami, że wie o schronieniu zięcia, a w końcu nie mogąc wytrzymać, wygadał się i z tem. — Helma zrazu myślała pojechać i odebrać dziecko, lecz na to zabrakło jej odwagi...
Tak dzień ten cały przeszedł. Dr. Arnheim, który zwykł był zjawiać się zawsze wieczorem, nie pokazał się wcale... Helma sama chodziła po salonie z Schopenhauerem w ręku, ale go rzucała co chwila.
Nazajutrz z rana przyjścia poczty oczekiwano znowu z niecierpliwością — lecz i ta nic nie przyniosła. Z południa radca powiedział sobie, że zięć musi kroić na wielką spekulacyę, gdy się tak długo namyśla i nie zgłasza.
Wieczorem nadszedł pastor, który od swego partnera szachowego dowiedział się o wypadku. Człowiek to był wielce odmienny od rodziny i nieskończenie od niej wyższy wykształceniem i charakterem. Ubogi, ne dobijał się niczego więcej nad to, co miał, nie dysputował nigdy z takimi, co go zrozumieć nie mogli, nie nawracał nikogo. Natura była flegmatyczna i uspokojona.
Wchodząc do radcostwa, w milczeniu ale z uczuciem ścisnął rękę gospodyni i jednem wejrzeniem dał jej uczuć, że wiedział o wszystkiem. Radca już chciał impetycznie opowiadać, gdy pastor mu przerwał spokojnie:
— Wiem już.
Wszczęło się tedy badanie, zkąd i jak. Nie było w tem tajemnicy. Cylius mu opowiedział to a obok niego mieszkał Wolski, na krok nie odstępujący Lischen, której kupił zabawek, ażeby mogła zapomnieć trochę o domu i nie dopominać się co chwila powrotu do niego.
Babka słuchając płakała, Helma się zżymała i gniewała — radca dumał.
— Kochany bracie, — rzekł po chwili namysłu — moglibyście nam oddać przysługę... Należałoby jutro pójść do dr Cyliusa i wybadać, co ten wyrodek sobie myśli, co on nam gotuje.
— Jakto? — zapytał pastor — ale ja i dziś wiem, co myśli i gotuje. — Wynosi się w Poznańskie jako lekarz i będzie praktykował, a do Lischen szuka bony i naturalnie zabiera ją z sobą.
— Jakto? i myśli się obyć bez nas? — śmiejąc się dodał Riebe — ale to nie może być!
Począł chodzić po pokoju. — Przecież to jest zasadzka! — mruczał...
Wszyscy oni pojąć nie mogli, ażeby kto mając tak szczęśliwe gniazdo bezpłatne, mógł je dla jakiejś fantazyi opuścić.
Pastor smutnie zaręczył im, że Wolski ani przypuszczał żadnej zgody i ani myślał o powrocie do nich.
To dało do myślenia radcy.
— Jakto? i w trzydziestym roku życia Helma ma się zostać bez męża, bez przyszłości, z dwojgiem dzieci, ani wdową, ani rozwódką! zawołał z oburzeniem. Na to ja nie pozwolę.
Nie dano mu mówić, i mruczeniem dokończył. — W głębi duszy nie bardzo wierzył, ażeby się to tak skończyć miało. Z rachubą niemiecką inne zachował sobie rzeczy pojęcie.
Wolski nimby sobie znalazł przytułek na własnej ziemi, musiał w Berlinie pozostać. Złożyło się tak szczęśliwie, iż w tej samej kamienicy, w której Cylius od tak dawna mieszkał, była para meblowanych pokojów od tyłu, z oknami na ogrody, które Wolski mógł nająć i do nich się wprowadzić. — Wojtuś napisał do Poznania, aby mu niańkę przysłano, bo oba Niemki nie chcieli. Dziecina bardzo w początkach stęskniona za braćmi, za babką, za domem, powoli z żywością umysłu dzieciom właściwą oswoiła się z nowym bytem, — a tu ją pieszczono, jak nigdy nawet u babki nie było. Wolski nie mając nic do czynienia stał się niańką najtroskliwszą, i jeśli jej nie nosił na rękach, to przy niej siedział na ziemi wśród porozrzucanych zabawek.
Wojtuś, który jak wszyscy ludzie dobrego serca dzieci lubił, godzinami tu przysiadywał, bawiąc się małą i zabawiając ją. A co najważniejsza, stary Cylius przywiązał się do tej sąsiadki ze szczególną namiętnością.
Dla staruszka było to studyum rozwijających się władz umysłowych.
Tak we trzech zasiadłszy do koła prowadzili na przemianę z nią rozmowę, śmiali się i niezmiernie byli szczęśliwi.
Garbus chciał ją zaraz zacząć uczyć po polsku, ale to mu szło tępo. Wolski nie wychodził ani na chwilę, obawiał się, znając rodzinę żony, aby nie użyli jakiego gwałtownego środka do wydarcia mu dziecka i uczynienia przykrości. Zresztą nie wiedział wcale i nie dowiadywał się, co tam zamierzano i myślano, jakie było usposobienie Helmy i jej rodziców; co do siebie miał najmocniejsze postanowienie niepowracania pod jarzmo pana radcy.
Przywiązanie do Helmy nie wygasło w nim, często bardzo odzywała się tęsknica za tą, z którą spędził tyle lat w różnym szczęściu i podzielał złe i dobre losy. — Truło mu tylko te wspomnienia podejrzenie o stosunku jej z dr Arnheim, którego sobie inaczej jak występnym tłumaczyć nie umiał. Patrzał nań z razu jako na literacką spółkę, na sympatyę czysto duchową — teraz jakoś mu się to inaczej przedstawiało. Nie widział jasno — ale był zazdrosny.
Opędzał się tem wspomnieniom, jak mógł, a starał się żyć w dziecku i dla dziecka. Cylius przyniósł mu książek, aby sobie w pamięci trochę zaniedbaną medycynę odświeżył, a Wolski z żywem zajęciem jął się pracy, czując w niej najskuteczniejsze lekarstwo na cierpienie serca. Najpiękniejsze plany przyszłości roili z Wojtusiem, który niezmiernie był rad, że przyjaciela ocalił. Był pewny bowiem, że wlewając weń trochę odwagi przyczynił się do tego stanowczego kroku.
Postanowiono więc, że Wolski osiądzie w Lesznie lub Gnieźnie lub w któremkolwiek choćby z mniejszych miasteczek Księstwa, że sobie pozyska klientelę w sąsiedztwie, że później nabędzie domek z ogródkiem... że Lischen wychowa się pod jego okiem na pociechę ich wszystkich.
Cylius liczył się do nich...
Stary przynosił codzień w kieszeniach łakocie i fraszki a najwięcej książek z obrazkami... Sam potem ochoczo na podłodze siadał na rozesłanym kobiercu i tłumaczył je dziecku. Nieraz o swych ulubionych szachach zapomniał dla Liski. Nic nie było zabawniejszego nad widok siwowłosego wyelegantowanego człowieka, zastępującego niańkę i promieniejącego weselem... Mówił ciągle, że gdyby Lischen była do kupienia, dałby za nią połowę majątku, aby patrzeć potem na stopniowe rozwijanie się tego kwiatuszka.
Od Riebów nie było żadnej wiadomości, z Poznańskiego także, nikomu jednak nie było tęskno oprócz Wolskiego, który chciał już rozpocząć życie pracy, męcząc się tem, że był dla Wojtusia ciężarem. Ile razy mu to powtarzał, garbus się śmiał. — Widzisz, że ja dla siebie nie wiele potrzebuję i mam aż nadto... nie łamże sobie głowy dzieciństwem.
Dziwny jest czasem w życiu ludzkiem zbieg okoliczności, trafu czy Opatrzności, któremu tak się zdumiewać można jak owej kuli Dąbrowskiego, co się zatrzymała na książce, którą pod mundur włożył przed bitwą. Jedno ocala lub gubi i to jedno przychodzi w danej godzinie jakby niewidzialną popchnięty dłonią pionek na szachownicy. Tydzień już upływał takiego życia a Wolski miał już do pomocy niańkę przybyłą z Poznania, nie młodą kobietę, która się do dziecka przywiązała serdecznie, bo całe życie nawykła była nosić podobne jemu istoty na ręku a teraz przez kilka miesięcy nie miała zajęcia. Śpiewem więc rozlegał się pokoik i Wolski nauczywszy piastunkę ostrożności, mógł wyjść przynajmniej chwilę świeżem odetchnąć powietrzem. Cylius przychodził regularnie i zniósł swoją szachownicę do niego. Jeśli nie było posiedzenia lub komisyi, do którejby garbus należał, przychodził i on wieczorami do Wolskiego.
Przy szachach wszczynały się rozmowy o nauce i wywiązywały z nich długie rozprawy. Stary profesor, różny w tem od wielu uczonych, co się na pewnem stanowisku zatrzymawszy dalej już iść nie chcą czy nie mogą, czytał wiele, śledził nauki postępy z żywem zajęciem i rozumiał to dobrze, iż w tym pochodzie doprawdy na chwilę spocząć nie można, a kto stanie lub siądzie, tego wielki orszak porzuca za sobą. Codzień jakaś nowa rozprawa, badanie, odkrycie poruszały go, entuzyazmowały lub burzyły.
Była to niedziela. Liska z niańką bawiły się w drugim pokoju, Cylius z Wolskim grali w szachy, a stary profesor żywo coś opowiadał o nowych poszukiwaniach histologicznych, gdy z wielkim zamachem wpadł garbus do pokoju. Nigdy on inaczej nie wchodził jak ze stukiem i hałasem. Poznali go grający oba... Wystrojony był swym zwyczajem i wesół czegoś jakby po dobrym obiedzie. Wolski podniósł głowę i spytał go:
— Zkądże taki wesół powracasz?
— Nigdy nie zgadniesz, ani zkąd ani dlaczegom taki wesół... Rzecz się ciebie tyczy, muszę ci opowiedzieć. Mam dla ciebie zatrudnienie, które ci się doskonale opłaci.
— Odebrałeś wiadomość z Księstwa?
— Nie, zupełnie co innego, wprawdzie tymczasowego, lecz doskonałego.
Dla Cyliusa mówiono po niemiecku, zwrócili się wszyscy ku garbusowi, który rękawiczki ściągał uśmiechając się.
— Osobliwszy trafunek, rzekł siadając — jestem fatalista ale w szczęśliwe fata nie wierzę, a tu — słowo daję — w opiekuńczego anioła twego należałoby dać wiarę! Wczorajszego dnia, mówił garbus, hrabia Ł — —, z którym razem jadamy w table d’hôte w hotelu rzymskim, zapytuje mnie, czybym nie znał lekarza, któryby mógł przyjąć miejsce ordynaryusza przy bardzo chorym ziomku przybyłym z cesarstwa dla poradzenia się doktorów berlińskich. — Jest to — powiada mi, człowiek niezmiernie majętny, kawaler, dziwak, — w gruncie dobry, w obejściu nieznośny, ale milioner, za kaprysy dobrze płaci... Zaraz mi ty przyszedłeś na myśl — powiadam hrabiemu — »Mam, mam żądaną osobistość w jak najlepszym gatunku i zupełnie swobodną«... To doskonale... Hrabia jednak jako dziwak zapewne będzie sobie życzył otwarcie wprzód o tem pomówić z tobą. Pójdziemy do niego po obiedzie. Zgoda?
Wolski chciał przerwać w tem miejscu, ale garbus rękę podniósł i nakazał milczenie. — Czekaj — rzekł, — nie skończyłem, grajcie w szachy i dajcie mi się wygadać, jak należy.
— Nie widzę anioła stróża... mruknął Wolski.
— Zaraz go ci pokażę — począł Wojtuś zapalając cygaro. Po obiedzie poszliśmy na pierwsze piętro, na którem mieszkał pan radca stanu Nietyksza...
— Moja matka była z tej rodziny — zawołał Wolski zdziwiony.
— Proszę mi nie przerywać — zawołał Wojtuś. Radca zajmował salon, pokój sypialny i jeszcze tam coś więcej.
Wprowadzono nas do salonu... Tu na kanapie spostrzegłem człowieka ogromnego wzrostu, żółtego jak wosk, leżącego z książką, w której czytał przez lupę. Włos siwy... twarz pomarszczona, ogolona cała, smutna... Szlafrok perski na nim i dokoła pełno zbytkowych sprzęcików...
Na widok wchodzących podniósł się powoli. Hrabia przedstawił mu mnie i opowiedział naszą u stołu rozmowę.
Radca słuchał milczący, przebierając palcami w książce i niekiedy ostrożnie spozierając na mnie. Czytałem w twarzy jego cierpienie wątroby i śledziony.
— Ledwiem się tu dowlókł — odezwał się po długim przestanku. Frerichs mi radzi, abym wziął ordynaryusza, którego kuracyą onby kierował i któryby mu zdawał sprawę — ale ja jestem człowiek kapryśny i rozkapryszony. Kto ze mną wytrzyma? z kim ja wytrzymam?«
Zacząłem panu radcy apologią Wolskiego, której słuchał z wielką uwagą. »Radbym poznać — radbym poznać... Niemiec? Polak? jak się zowie?« odpowiedziałem, że Polak i że się nazywa Wolski.
Namarszczył brwi i spuścił oczy.
»Radbym wiedział, jakich to Wolskich, jest ich wiele, a z jednymi jest nawet pokrewieństwo«... Z wyjaśnienia sprawy tej okazało się, że właśnie pan, mój doktorze, jesteś z nim w pokrewieństwie... Czy widzisz, że już dzieło Opatrzności...
— Traf szczególny, odparł Wolski, ale co mi po jego pokrewieństwie? byle był znośny i płacił za uczciwą pracę, więcej nie wymagam nic.
Garbus w uniesieniu starał się przekonać Wolskiego, iż pokrewieństwo to dobrze pielęgnowane, mogło wydać najpożądańsze owoce.
Ale wkrótce potem sami się z tego śmiali.
Radca życzył sobie, ażeby kandydat do męczeństwa przy nim stawił się dla rozmówienia i porozumienia co najrychlej. Cylius wstał, oświadczając, iż musi dla zdrowia jeszcze przechadzkę odbyć, Wolskiemu kazał się garbus ubierać. Wprzódy jednak poszli wszyscy trzej do Lischen i nie mogąc się od jej szczebiotania oderwać, posiedzieli tam jeszcze dobre pół godziny.
Naostatek czas było iść — Wolski nie bez pewnej trwogi wewnętrznej wybrał się. — W salonie zastali znowu radcę tak samo wyciągniętego na kanapie, w tym samym szlafroku perskim, ale podwiązanego jakąś chustą, bo go bok więcej niż zwyczajnie bolał. Garbus dostrzegł, jak chciwie oczy jego wlepiły się w przybywającego, i mógł poznać, że miła twarz Kajetana złego na chorym nie uczyniła wrażenia.
Radca jak pierwszym razem był nadzwyczaj zimny — prosił siedzieć, kazał podać cygara — milczał, a otworzywszy usta, począł od niezmiernie długiego wykładu swej choroby. Jak wielu chorych nauczył się, radząc ciągle, terminów medycznych, mówił o niej jak pół niedobrego doktora. Wolski cierpliwie słuchał i milczał.
Po krótkim egzaminie pulsu, symptomów i t. p. Wolski, na którego chory ciągle patrzał jak w tęczę, odezwał się, że jego rola musi tu być bardzo skromną, że będzie tylko wykonawcą rozkazów dra Frerichsa i bacznym spostrzegaczem, pośrednikiem czujnym pomiędzy chorym a lekarzem.
Skromność ta podobała się radcy.
— Muszę tylko pana dobrodzieja ostrzedz, — że mam fantazye i czy to skutkiem choroby czy skutkiem wieku czy charakteru jestem — nieznośny. Humor fatalny... podejrzliwość, roznerwowanie, gderalstwo, wszystko we mnie znajdziesz.
Wolski się uśmiechnął. — To skutki słabości, rzekł, a jako lekarz oswojony z tem jestem.
— Wymagający będę — dodał radca — nieustannie go nudzić muszę... dwadzieścia razy na dzień pulsu patrzeć... Gdy zechcesz milczeć, mnie się będzie chciało rozmawiać i stękać i na odwrót.
Nie zdawał się tem nastraszony Wolski. — Ja z mojej strony, — rzekł, — tylko jeden kładę warunek: mam córeczkę, do której jestem przywiązany, której mi opuścić niepodobna, kilka razy na dzień będę musiał się o nią dowiadywać.
— A daleko to ztąd? — począł dopytywać chory.
Po obrachunku okazało się, że nie dosyćby miał Wolskiego pod ręką, gdyby kilka razy go odbiegał — zażądał więc, aby doktor z dziecięciem razem zamieszkał obok w hotelu. »Rozumie się — dodał — na moim koszcie«.
Chciał się zaraz umawiać o warunki, Wolski odmówił i powiedział, że po miesiącu, gdy się lepiej poznają, mówić o tem będą. — Tymczasem bierzesz mnie pan radca na swój koszt, to dosyć...
Mniej więcej jakoś się to ułożyło. — Pan Nietyksza niecierpliwy prosił, aby się Wolski tejże godziny przeniósł. Mieszkanie najęte ofiarował się zapłacić.
— Obejmuj pan obowiązki — dodał — uwolnij mnie od nich — nie będę potrzebował czuwać sam nad sobą, a naprzód idź pan się rozmów z Frerichsem.
— Jeśli mi się to dziś uda...
Radca nakreślił kilka słów na bilecie, posłał po powóz dla Wolskiego i spiesznie go wyprawił.
Wszystko to spadło na niego jak piorun niespodzianie, nim się mógł rozmyśleć i upamiętać. Do słynnego, lekarza wielce zawsze zajętego, z pomocą biletu radcy potrafił się dostać, choć w godzinie niezwyczajnej.
Znał go trochę Wolski z lat dawniejszych. — Przychodzę, rzekł, — po wskazówki i dyspozycye pana radcy.
Zagadnięty ruszył ramionami.
— Pan jesteś lekarzem, mogłeś sam poznać stan chorego. Tam nie ma już nic do czynienia, tylko mu przynieść ulgę w cierpieniu. Wątroba jest zupełnie popsuta a nie jesteśmy w stanie dostarczyć mu nowej. Rób pan, co uznasz możliwem, by życie mimo chorobliwego stanu tak ważnego organu utrzymać i przedłużyć... zresztą — powtarzam panu... życie na włosku a my Bogiem nie jesteśmy i cudów nie robimy.
Na kilka pytań zadanych odpowiedział pan radca kilku radami i konsultacya na tem się skończyła. Wolski na pierwszy rzut oka poznał był zły stan chorego, lecz bez auskultacyi nie mógł jeszcze o grożącem wnosić niebezpieczeństwie. Zrobiło mu się smutno — lecz odmówić pomocy było zapóźno, po konferencyi uczułby to podejrzliwy chory. Wolski postanowił uwolnić się po miesiącu. Tymczasem pojechał do domu, aby rozporządzić przeniesieniem dziecięcia i wracać do radcy. U Lischen zastał czekającego na siebie garbusa i Cyliusa.
Smutna jego twarz zastanowiła obu.
— Co ci jest? zapytał garbus.
— Zamiast lekarskich obowiązków nastręczyłeś mnie za grabarza — odezwał się Wolski — ten człowiek nie będzie żył.
— Choćby i tak było — odparł garbus — więc dla tego, że jest tak źle, masz mu odmówić pomocy, która mu w ostatnich chwilach ulgę przyniesie?
W ten sposób dostał się Wolski do pana radcy. Nazajutrz nastąpiły przenosiny do hotelu Lischen, niańki i całego gospodarstwa. Doktor wstąpił w obowiązki swe... a nie była to sine cura. Cały niemal dzień musiał być na zawołanie. Radca się gniewał i niecierpliwił o lada co, trzeba było przyczyny usuwać a wybuchy tamować.
Powaga, łagodność i spokój Wolskiego, przymioty, których go żywot małżeński z Helmą wyuczył, jego zimna krew i cierpliwość teraz mu się bardzo przydały. Radca był w gruncie dobrym i zacnym ale do najwyższego stopnia chorobą swą roznerwowanym. Nerwy popsutego organu oddziaływały na wszystkie inne. Wolski musiał nieustannie mocą ducha oddziaływać na ciało, bo same środki lekarskie nie starczyły.
Rzeczą jest niezawodną, że poprzedzającemu swojemu nowicyatowi zawdzięczał Wolski to, iż w teraźniejszem położeniu, wyższym ciągle będąc nad nie, mógł wytrwać. Radca nie mógł się wydziwić cierpliwości i niezmąconemu pokojowi ducha lekarza.
Drugiego czy trzeciego dnia, wiedząc już o pokrewieństwie i jakby wyczekując podstępnie na to, aby się Wolski sam z niem odezwał, radca nie doczekawszy się (bo Wolski najmocniej sobie postanowił nie dotykać wcale tego przedmiotu) zaczepił go o pochodzenie matki.
Doktor zbył go krótką odpowiedzią. Wieczorami nudząc się a po Petersburgu przyzwyczajonym będąc do whista, radca zaprosił garbusa, hrabiego Ł — i Wolskiego na parę robrów. Bawiono go rozmową i zapewne w jednej z tych gawędek z Wojtusiem musiał się Nietyksza dowiedzieć całej historyi swego doktora od skoczenia do Sprei aż do wyskoczenia z domu pana radcy von Riebe. Opowiadanie to sprawiło na chorym wielkie wrażenie, nie lubił bowiem Niemców, jak ich tam nie cierpią nad Newą, a skutkiem powieści sympatyczniej jeszcze poglądał na Wolskiego.
Nazajutrz uparł się zobaczyć Lischen i kazał ją posadzić do stołu.
Nie bardzo lubił dzieci, lecz że ta była wesoła a Wolski szczęśliwszy z nią, radca znajdował ją śliczną i miłą. Zagadnął potem Wolskiego o jego, stosunki rodzinne ale ten zmilczał i prosił go, aby tej bolesnej nie dotykać strony.
Choroba biedaka widocznie coraz się stawała groźniejszą — ale dzięki staraniom doktora, który czuwał nad nim ze szczególną pieczołowitością, nie cierpiał tak bardzo... Przyznawał sam, że to był winien wielce taktowemu postępowaniu swojego stróża więcej, niż lekarstwom... Wolski też pilnował dyety... i nie dawał mu sobie uszkodzić w niczem.
Miesiąc się zbliżał do końca, doktor radby był się oddalić, lecz chory mówić o tem nie dawał, a Wolski też przywiązał się do skazanego.
Zżyli się z sobą — obu było znośnie.
O warunki żadne nie umawiał się doktor i wręcz przystał na takie, jakie radca postanowi. Na tem się skończyło.
W drugim już miesiącu przyszedł jakiś list z Petersburga w czasie chwilowego oddalenia się Wolskiego.
Służący, który nań czatował, — dał mu znać na schodach, iż stan się pogorszył nagle — skutkiem jakiegoś zmartwienia i że z panem było bardzo źle.
Wbiegłszy znalazł go Wolski w rozdrażnieniu nie do opisania, w gorączce. Nieszczęsny list leżał jeszcze na stoliku — ale, zobaczywszy wchodzącego, radca ścisnął go w dłoni i z pasyą w komin rzucił. — Gdy Wolski przypadł doń i pochwycił za rękę, postrzegł, że cios ten mógł życiu zagrażać. Chory zwykle gderliwy ze ściśniętymi usty nie mówił nic — żądał notaryusza.
Próżno go się starał uspokoić Wolski, musiano żądaniu dogodzić, próżno mu przedstawiał, że w tym stanie jakiekolwiek zajęcie byłoby wysilającem, niebezpiecznem. Chory na kilka godzin zamknął się z przybyłym urzędnikiem.
Po wyjściu jego dopiero wezwano Wolskiego. — Potrzeba było czegoś uspakajającego, potem kąpieli, snu i wytchnienia. Wszystko to wykonano. Znacznie lepiej się czując radca położył się spać... — Wolski rzucił się w drugim pokoju na kanapę i drzemał — chciał być w pogotowiu — jeśliby w nocy coś zaszło.
Nad ranem obudził go jęk — pobiegł i znalazł chorego już konającym.
Posłano po innych lekarzy, użyto wszelkich środków — nazajutrz skonał biedny. W ostatnich chwilach miał tyle przytomności, że czule podziękował Wolskiemu za starania i, nie mogąc mówić wiele, parę razy po cichu powtórzył:
— Testament...
Śmierć ta uczyniła na Wolskiem przykre nader wrażenie. Zatelegrafowano natychmiast do siostry zmarłego do Petersburga, a tymczasem opieczętowano mieszkanie, Wolski zaś wyniósł się zaraz znowu na swe pierwsze obok Cyliusa.
Spodziewał się z wyrazów nieboszczyka jakiegoś wynagrodzenia za pracę, bo oprócz kosztów utrzymania nic nie otrzymał i o nic się nie upominał, lecz nadzieja ta była bardzo skromna. Za przybyciem siostry i otwarciem testamentu okazało się, że cały swój kapitał wywieziony z kraju i złożony w banku, wynoszący bajeczną sumę pół miliona rubli, zapisał Wolskiemu a dom, jaki miał w stolicy — siostrze. — Zapis był uczyniony z pobudki pokrewieństwa i z warunkiem, aby Wolski macierzyńskie nazwisko do swojego przyłączył.
Wiadomości tej zrazu, gdy mu ją przyniesiono, Wolski uwierzyć nie chciał, lecz przekonać mu się było łatwo, iż rzeczywiście z dnia na dzień został bogatszym od radcy von Riebie... Cieszyło go to dla Liski... i ją pierwszą uściskał z uśmiechem szczęścia... ze łzą w oku, myśląc o niespodzianym legacie biednego radcy... Było w nim coś tajemniczego, bo list spalony i gniew naprowadzał na myśl, że nie tyle z miłości dla Wolskiego jak z wstrętu ku reszcie rodziny w ten sposób majątkiem rozporządził...
Z wielką radością dowiedział się o tem profesor Cylius, garbus i wszyscy przyjaciele Wolskiego. Tegoż dnia posłyszał o tem pastor i zdało mu się, że z obowiązku pokrewieństwa powinien był pierwszy tę nowinę u radców von Riebe zwiastować.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.