Nad Spreą/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nad Spreą
Podtytuł obrazki współczesne
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy“
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Otuliwszy swą zdobycz płaszczem od chłodu nocnego, Wolski skierował się z nią ku Lipom (Unter den Linden) — sam dobrze nie wiedząc, gdzie i jak się podzieje.
Dziecię potrzebowało co najrychlej spoczynku — on nie miał nawet dosyć siły, aby je dźwigać na ręku... Pierwszy hotel, jaki mu się nastręczył, był dlań dobrym, byle się co najprędzej pod dach dostać. Noc była cicha, jesienna, chłodnawa, chwilami wiatr wdzierał się w ulice i przelatywał je, unosząc pyły przez dzień nagromadzone...
Wolski chwycił za dzwonek i potrząsł nim z całej siły. W gospodzie spało już wszystko, lecz dziecię przebudziło się na rękach i płakać zaczęło.
Nie rychło stukanie pantoflami dało się słyszeć wewnątrz i zaspany zastępca oddźwiernego wyszedł narzuciwszy na siebie płaszcz, a ujrzawszy nieznajomego mężczyznę z dzieckiem na ręku, cofnął się przestraszony, chcąc mu drzwi zatrzasnąć pod nosem.
Wolski wcisnął się gwałtem prawie.
— Na miłość Bożą — zawołał — zapłacę, co zechcecie, potrzebuję izby, abym w niej przenocował.
Czarodziejski to wyraz w Niemczech, obietnica zapłaty nieograniczonej — stróż zastępujący oddźwiernego zdawał się namyślać.
Wolski wcisnął mu w rękę talara.
Na dole była ciupka wolna. Stróż mrucząc poprowadził go do niej. Nie miałby najmniejszej pewnie trudności, gdyby w towarzystwie zakwefionej jakiej pani zażądał o późnej porze mieszkania — ale z dzieckiem na ręku! Stróżowi wszystkie tragiczne historye stolicy na myśl przychodziły.
Począł się przy zapalonej świecy przypatrywać z kolei gościowi, którego twarz wzbudzona gniewem świadczyła jak najgorzej, to dziecko, które złożone na pościeli już usypiało znowu.
Wolski opamiętał się, że mało co więcej miał nad tego talara, siadł więc natychmiast, by pisać do Wojtusia, i zaklął stróża, ażeby list był o świcie umyślnym wysłany bądź co bądź.
List, na którego adres rzucił okiem dosyć niespokojny Niemiec, nieco go ułagodził. Zmiarkował, że chyba w tem wszystkiem żadnego nie było kryminału...
Przyrzekłszy więc list co najrychlej wyprawić — odszedł, zostawiając przybysza, który się rzucił w fotel i osłoniwszy światło — postanowił tak noc przepędzić...
Na sen nie zbierało mu się wcale — rzucone były kroki! — został sam na szerokim świecie z dzieciną...
O żadnej zgodzie i przejednaniu myśleć nie mógł, pożegnał ten dom i tych ludzi, którzy pochłonęli część jego życia — na wieki! Z pierwszych dni szczęścia zmięszanego z niedolą, zostało mu mętne wspomnienie pełne boleści... za niemi szły lata całe bytu galernika w pokorze za zbrodnię odpokutowującego. Dziwił się, jak mógł tak długo wytrwać, jak mógł ją pokochać i miłość dla niej zachować tak długo. Teraz przychodziły mu na pamięć wszystkie gorycze, które pił z kielicha, co miał być pełen nektaru... z kolei przypomniał wszystkie jej wyrazy, któremi ciskała nań jak kamieniami. Odbiły się one, ale blizny po nich bolały teraz. Obraz kobiety, która mu się wydawała aniołem, potem wieszczką, Wellidą jakąś, ideałem, powoli zmienił się w Eumenidę... Stosunek jej z Arnheimem teraz dopiero z całym cynizmem swym stawał przed nim... Nie kryli się wcale z uwielbieniami wzajemnemi... sto razy widział ich z dłonią w dłoni siedzących i szepcących jakieś tajemnice... nie bolało go to naówczas, — bolało teraz dopiero i oburzało.
Lecz to życie było skończone — nowe późno należało rozpocząć... Z przeszłości została mu tylko Lischen z szafirowemi oczyma, z różową buzią, ze świeżym uśmiechem dziecka, co się zaledwie budzi do żywota...
W takich marzeniach, pół senny, na pół czuwając dotrwał do dnia... Spojrzał na zegarek licząc chwile, gdy się będzie mógł garbusa doczekać. Szczęściem Lischen spała smacznie i budzić się nie myślała. Miasto ożywiać się zaczynało, dając pierwszy znak życia, bo już po niem słychać było maszerujących żołnierzy... Wolski rachował na to, że garbusa list zastanie w domu; nie omylił się szczęściem: zaledwie przyodziawszy się jako tako, Wojtuś z rozrzuconemi włosami wpadł do pokoiku... Wolski prosząc go o cichość, wskazał na uśpioną Lischen...
— Ratuj mnie! — zawołał — w tobie pokładam nadzieję, kieruj, rozkazuj, mów, ale mnie nie opuszczaj... mnie i dziecka. Bez niego nie mogłem opuścić tego domu...
— Bądź spokojnym — szepnął garbus — prędzej później czemś podobnem historya twoja skończyć się musiała. — Powiedz, jak do tego przyszło; rozstając się wczoraj, nie zdawałeś mi się wcale usposobionym do takiego coup de tête czy coup d’êtat.
Wolski począł mu opowiadać całą scenę z żoną, którą garbus zdawał się odczuwać całem sercem i burzył się za dwóch.
— Teraz, rzekł, wysłuchawszy — gdy się dziecię obudzi i my je napoimy i nakarmimy... doróżkę bierzemy, jedziemy szukać mieszkania... ja piszę do domu... aby ci na prowincyi wskazano miejsce, gdziebyś mógł osiąść. — Nim się czegoś dorobisz, zostawuję ci tysiąc talarów... tylko ani podziękowań — ani słowa...
Ścisnęli się za ręce...
Wojtuś spojrzał na zegarek, było wpół do dziesiątej. — Zwolna podniesiono storę, wpadło światło i Lischen otworzyła oczy.
— Od jutra — rzekł, patrząc na nią Wojtuś — panna zacznie uczyć się po polsku...
Lischen obudziła się w niezłym humorze, choć nieco zdziwiona, że ani Miny, niańki, ani babki nie widać było i miejsce jakoś obce...
Ojciec jej, wziąwszy ją na kolana, potrafił wytłumaczyć, a nadewszystko pomogła do rozweselenia kawa i sucharki. — Wojtuś patrząc na dziecię posmutniał.
— Nawet w biedzie ty jeszcze jesteś szczęśliwszy odemnie — rzekł — taką uśmiechniętą twarzyczkę aniołka unosisz z sobą z rozbicia! Nie dość-że tych dwojga niebieskich oczów niewinnych... aby rozpromienić kątek, w którym się żyć będzie?
Wolskiemu łzy zakręciły się w oczach, z goryczą w sercu, pomyślał w duchu, że nikt nie zgadnie, co piastuje w dziecięciu, pociechę czy zawód — anioła czy niewdzięcznika?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.