Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad Spreą.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chodzić po pokoju i kląć Polaków... Helma milczała, ale gniew w niej rósł znowu. Jakkolwiek najmniej kochała Lischen, która była do Wolskiego podobną — jako matce tęskno jej było za dziecięciem. Babka płakała w kątku, lecz że radca łez nie lubił, kryła się z niemi.
Na obiad poszła Helma do siebie, przypomniawszy sobie, iż Arnheima prosiła, który i nieproszony prawie codzień przychodził. I tym razem przyszedł o zwykłej godzinie, z uśmiechem podając rękę przyjaciółce. Wczoraj właśnie mówili o Wolskim, nie z wielką dlań sympatyą — uważany był bowiem za rodzaj tyrana niegodnego takiej niewiasty — i doktor Arnheim rozpoczął rozmowę od cichego:
— Pewnie i dziś go nie będzie?
— Nie wiesz więc, co się stało? doktorze — podchwyciła żywo Helma — zdaje się, że twe oczy przyjacielskie winne były z mej twarzy wyczytać, com przecierpiała. Wystaw sobie, ten człowiek śmiał, zrobiwszy mi najokropniejszą scenę w nocy...
Arnheim zbladł i zmieszał się jakby uczuł winnym.
— Ten człowiek... pochwyciwszy Lischen uszedł z domu, ani wiem dokąd, co się z nim stało.