Nędznicy/Część czwarta/Księga szósta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA SZÓSTA.
MAŁY GAVROCHE.
I.
Złośliwy figiel wiatru.

Od r. 1823, kiedy karczma w Montfermeil upadała i zanurzała się powoli, nie w przepaści bankructwa, lecz w kałuży drobnych długów, małżonkom Thenardier przybyło jeszcze dwoje dzieci, dwóch chłopców. Tym sposobem mieli pięcioro: dwie córki i trzech synów. Tego już było za wiele.
Thenardierowa ze szczególnem szczęściem uwolniła się od dwóch najmłodszych, kiedy jeszcze byli zupełnie małemi dziećmi.
Uwolniła się — tak się się mówi. Ta kobieta bowiem miała tylko cząstkę natury kobiecej. Jest to fenomen, którego zresztą nietylko ona była przykładem. Jak marszałkowa de Lamothe-Houdancourt. Thenardierowa była matką tylko dla swoich córek. Jej macierzyństwo nie szło dalej. Nienawiść dla rodzaju ludzkiego rozpoczynała od swych synów. Dla nich miała spotęgowaną złość i obwarowane serce. Jak widzieliśmy pogardzała najstarszym; tak iż sam wstręt miała do młodszych. Dla czego? Dla tego że... Jest to najstraszniejszy motyw, i najbardziej stanowcza odpowiedź: dla tego że... „Nie potrzebuję półkopy dzieci“, mówiła ta matka.
Musimy opowiedzieć jakim sposobem Thenardierowie pozbyli się swych najmłodszych synów, a nawet skorzystali na tem.
Owa Magdusia, o której mówiliśmy nieco przedtem, była tą samą, co uzyskała od poczciwego Gillenormand stały dochód na utrzymanie dwojga swoich dzieci. Mieszkała ona na nabrzeżu Celestynów, na rogu owej starej ulicy Petit-Musc, starającej się poprawić swoją nienajlepszą sławę. Pamiętną jest do dzisiaj straszna epidemja krupu, która dotknęła trzydzieści pięć lat temu dzielnice Paryża, nad brzegiem Sekwany leżące, i z której skorzystała nauka, robiąc na wielką skalę doświadczenie nad skutecznością wdychania ałunu, dziś tak wybornie zastąpionego przez zewnętrzne nacierania jodem. W tej to epidemji Magdusia utraciła w jednym dniu swoich dwóch synów, jeszcze bardzo młodych: jednego z rana, drugiego wieczorem. Był to cios dla niej. Te dzieci były drogiemi dla matki: stanowiły one dwadzieścia cztery franki miesięcznie. Te dwadzieścia cztery franki bardzo punktualnie wypłacał w imieniu pana Gillenormand, jego kasjer pan Barge były woźny, mieszkający przy ulicy Króla Sycylji. Ze śmiercią dzieci, dochód ten był pogrzebanym. Magdusia szukała na to sposobu. W tem tajemnem społeczeństwie złego, do którego i ona należała, jedni wiedzą o drugich, lecz dochowują tajemnicy i pomagają sobie wzajemnie. Magdusi potrzeba było dwojga dzieci, Thenardierowa miała ich dwoje. Taż sama płeć, wiek ten sam. Był to dobry układ dla jednej, dobre umieszczenie dla drugiej. Mali Thenardierowie zostali synami Magdusi. Magdusia opuściła nadbrzeże Celestynów i przeprowadziła się na ulicę Cloche-Perce. W Paryżu tożsamość osób kończy się z przeprowadzeniem na inną ulicę.
Urząd stanu cywilnego, nieostrzeżony przez nikogo, nie wdał się w tę sprawę i podstawienie odbyło się sposobem najprostszym w świecie. Jednakże Thenardierowa żądała za pożyczenie dzieci dziesięciu franków miesięcznie, które jej Magdusia przyrzekła, a nawet płaciła. Nie trzeba dodawać, że pan Gillenormand dotrzymywał swego przyrzeczenia. Co półroku odwiedzał on malców, ale zmiany nie spostrzegł. — „Panie, mówiła mu Magdusia, jacy oni podobni do pana.“
Thenardier, dla którego łatwemi były przebiegi, skorzystał z tej sposobności ażeby zostać Jondrettem. Dwie jego córki i Gavroche ledwie zdążyli się obejrzeć, że mieli dwóch małych braci. Na pewnych stanowiskach nędzy obejmuje człowieka pewna obojętność wzroku, przez którą w ludziach widzi on jedynie jakieś widma. Jego najbliżsi są wtedy dla niego tylko niepewnemi kształtami cienia zaledwie widocznemi na zamglonem tle życia i rozpraszającemi się z łatwością.
Wieczorem tegoż dnia, kiedy pozbyła się swych dwóch malców, oddając je Magdusi, z wcale wyraźną chęcią nie odbierania ich nigdy, Thenardierowa uczuła, czy też zdawała się uczuwać pewien skrupuł. Powiedziała bowiem do męża:
— Jednakże to cośmy zrobili, nazywa się porzuceniem własnych dzieci.
Thenardier z powagą i powoli zniszczył ten skrupuł temi słowy:
— Jan Jakób Rousseau robił jeszcze lepiej;
Skrupuły matki zaczęły przechodzić w obawę.
— Gdyby jednak policja chciała nas niepokoić? Powiedz, panie Thenardier, czy jest dozwolonem to cośmy zrobili?
Thenardier odpowiedział:
— Wszystko jest dozwolone. Nic nieczystego nikt nie dojrzy. Któżby zresztą, chciał bardziej zajmować się dziećmi biednemi i nie mówiącemi jeszcze.
Magdusia była rodzajem elegantki występku. Starała się ubierać. Mieszkanie umeblowane licho, lecz z wymuszonością zajmowała razem ze zręczną złodziejką, zfrancuziałą angielką. Ta angielka, przenaturalizowana na paryżankę, znana z bardzo bogatych stosunków, zostająca w bliskich związkach z djamentami i medalami ze zbiorów panny Mars, później została głośną w rocznikach sądowych. Nazywano ją panną Miss.
Dwaj mali podrzutki nie potrzebowali narzekać na Magdusię. Zaleceni przez dwadzieścia cztery franki, byli oszczędzanemi, jak każdy przedmiot zysku; byli nieźle odziani, nieźle żywieni, traktowani prawie jak „mali panicze“, i traktowani lepiej przez przybraną niż przez prawdziwą matkę. Magdusia udawała osobę z wychowaniem, i nie mówiła przy nich szwargotem.
Przepędzili tak lat kilka. Thenardier dobrze przepowiedział. Pewnego dnia rzekł nawet do Magdusi, oddającej mu umówione miesięczne dziesięć franków:
— Potrzeba, żeby „ojciec“ zajął się ich edukacją.
Jednakże niespodzianie, dwaj biedni malcy, z któremi dotąd nawet w złej doli los obchodził się dość łaskawie, zostali nagle rzuceni w wir życia i przymuszeni rozpocząć je na własną rękę.
Zbiorowe aresztowanie zbrodniarzy takich jak mieszkańcy poddasza Jondrette, z konieczności poparte dalszemi poszukiwaniami i uwięzieniami, jest prawdziwym ciosem dla tej odrażającej przeciw-społeczności tajemnej, która nurtuje pod społeczeństwem publicznem; wypadek tego rodzaju prowadzi za sobą najrozmaitsze wstrząśnienia w tym ciemnym świecie. Katastrofa Thenardierów spowodowała katastrofę Magdusi.
Pewnego dnia, wkrótce potem, kiedy Magdusia oddala Eponinie bilet, odnoszący się do ulicy Plumet, na ulicy Cloche-Perce miało miejsce nagłe zejście policji; Magdusia została ujętą, równie jak panna Miss i całe domostwo jako podejrzane, wpadło w łapkę. Dwaj mali chłopcy bawili się podówczas w tylnem podwórzu i nie wiedzieli o niczem; kiedy chcieli powrócić, znaleźli drzwi zamknięte i dom pusty. Szewc zajmujący mały sklepik naprzeciwko, zawołał ich i oddał im kawałek papieru, który „matka“ pozostawiła dla nich. Na tym papierze był adres: Pan Barge, poborca renty, ulica Króla Sycylji: numer 8. Sklepikarz powiedział im:
— Nie będziecie tu już mieszkali. Idźcie tam. To niedaleko. Pierwsza ulica na lewo. Pytajcie się o drogę z tym papierem.
Dzieci poszły; starszy brat prowadził młodszego, trzymając w ręku papier, mający być ich przewodnikiem. Było zimno, i małe, zdrętwiałe palce chłopca źle i słabo utrzymywały ową kartkę. Na zakręcie uliczki Cloche-Perce powiew wiatru wyrwał mu ją, a że noc zapadała, dziecko nie mogło jej odszukać.
Zaczęli tedy błądzić na los po ulicach.






II.
Mały Gavroche korzysta z myśli Napoleona Wielkiego.

Wiosna w Paryżu bywa dość często przeplataną przez wiatry, ostre i przykre, które nie powlekają jej lodem, lecz okrywają szronem; przewiew tych wiatrów, zachmurzających najpiękniejsze dni, robi zupełnie takie samo wrażenie, jak podmuch oziębionego powietrza, wciskającego się do ciepłego pokoju przez szparę w oknie lub drzwiach źle zamkniętych. Zdaje się, że ponura brama zimy niedobrze została zawartą i że wiatr wdziera się tam tędy. Na wiosnę, roku 1832, w epoce, kiedy wybuchła pierwsza wielka tegowieczna epidemja w Europie, wiatry te były jeszcze ostrzejsze i bardziej przenikające jak zwykle. Podwoje jeszcze bardziej lodowate niż bramy zimy były wówczas otwarte. Były to podwoje grobu. W wiatrach tych czuć było tchnienie cholery.
Ze stanowiska meteorologicznego, wiatry te mają tę szczególność, że panują zawsze w czasie wielkiego natężenia elektryczności. Częste burze, połączone z błyskawicami i grzmotami miewają miejsce w tej porze.
Pewnego wieczora, kiedy podobny wicher dął okropnie, tak dalece, że zdawało się, iż powrócił styczeń, i mieszczanie na nowo poubierali się w płaszcze, mały Gavroche, drżący komicznie pod połatanem ubraniem, stał niby w zachwyceniu przed sklepem jakiegoś perukarza w okolicy wiązu Saint-Gervais. Był on wystrojony w wełniany szal kobiecy, wyrwany niewiedzieć skąd, z którego zrobił sobie szalik na szyję. Mały Gavroche zdawał się podziwiać głęboko dużą lalkę woskową, wygorsowaną i utrefioną pomarańczowemi kwiatami, która po za szybą obracała się w koło, między dwoma kinkietami, ukazując swój uśmiech przechodniom; lecz w istocie przeglądał on sklep dlatego tylko, żeby zobaczyć czy nie możnaby zgrypsnąć z wystawy jakiego kawałka mydła, któryby mógł nazajutrz odprzedać za jedno su „fryzjerowi“ z okolicy. Taki kawałek mydła nieraz już był dla niego śniadaniem. Ten rodzaj zarobku, do którego miał szczególną zdolność, nazywał on „goleniem brody golibrodom.“
Rozmyślając ciągle nad lalką i przypatrując się kawałkowi mydła, Gavroche mruczał przez zęby te wyrazy:
— Wtorek. — Nie, to nie wtorek. — Czy wtorek? Może to i wtorek. — Tak, to wtorek.
Nie dowiedziano się nigdy do czego się ściągał ten monolog.
Jeżeli przypadkiem monolog ów odnosił się do dnia, w którym jadł obiad ostatni, to było temu trzy dni, gdyż właśnie był piątek.
Golibroda, w sklepie ogrzewanym dobrym piecem, golił kogoś ze swych pacjentów, i od czasu do czasu rzucał spojrzenia w stronę nieprzyjaciela, na tego ulicznika zziębłego i zuchwałego, który obie ręce ukrył w kieszeniach, ale myślą widocznie błąkał się gdzieindziej.
Podczas gdy Gavroche studjował lalkę, szyby i mydła Windsorskie, dwaj chłopcy nierównego wzrosty, dość czysto ubrani i jeszcze mniejsi od niego, z których jeden wyglądał na siedm a drugi na pięć lat, otworzyli z nieśmiałością drzwi i weszli do sklepu, prosząc niewiadomo o co, o litość tylko być może, żałośliwem mruczeniem, podobniejszem do jęczenia niż do prośby. Mówili obydwaj razem, a wyrazy ich były niezrozumiałe, ponieważ łkania przerywały głos młodszemu, a zęby starszego dzwoniły z zimna. Cyrulik obrócił się z wyrazem strasznego gniewu, i nie puszczając brzytwy, popychając starszego lewą ręką a młodszego kolanem, wypędził ich na ulicę, i zamknął drzwi, pomruknąwszy:
— Wpuszczają tylko, zimno!
Dwaj chłopcy poszli dalej, płacząc. Jednakże zaszła chmura, deszcz zaczynał padać.
Mały Gavroche pobiegł ku nim i zaczepił ich.
— Co to wam jest, smyki?
— Nie wiemy, gdzie iść na noc — odpowiedział starszy.
— To tylko? — rzekł Gavroche. — Ot, to mi wielkie rzeczy. Czyż to się płacze dlatego? Cóż to, czy z was „czyżyki“ jeszcze![1]
I przybierając, z tytułu swojej nieco pociesznej wyższości, ton ujmującej powagi i łagodnej protekcyi, rzekł do nich.
— Knoty! pójdźcie ze mną!
— Dobrze, panie — rzekł starszy.
I dwaj malcy poszli za nim, jakby poszli za arcybiskupem. Przestali płakać.
Gavroche kazał im iść ulicą świętego Antoniego w kierunku Bastylji.
Idąc w tę stronę obejrzał się, rzucając okiem oburzonem na sklep perukarza.
— To nie ma wcale serca, ten wilk morski — mruczał — to jest jaszczurka!
Jakaś dziewczyna, widząc ich idących sznurem we trzech, z Gavrochem na czele, wybuchła śmiechem głośnym. Śmiech ten nie odznaczał się uszanowaniem dla grupy.
— Dzień dobry, panno Omnibus — rzekł jej Gavroche.
W chwilę później przypomniał sobie perukarza i dodał:
— Omyliłem się co do tego bydlęcia; to nie wilk morski, to wąż. Cyruliku! pójdę po ślusarza i każę ci dzwonek przyprawić do ogona.
Myśl o golibrodzie zachęciła go do zaczepek. Do jakiejś brodatej odźwiernej, godnej spotkać Fausta na moście Brocken, idącej z miotłą w ręku, odezwał się, przeskakując kałużę:
— Ach! pani wychodzisz razem ze swym koniem.
I, mówiąc to, obryzgał świecące się obuwie jakiegoś przechodnia.
— Gapiu! — zawołał z gniewem przechodzący.
Gavroche wydobył nos po nad szal, w którym go ukrywał.
— Pan się żali?
— Na ciebie, rzekł przechodzący.
— Biuro moje już zamknięte — odparł Gavroche — nie przyjmuję żadnych zażaleń.
Jednakże, idąc dalej ulicą, spostrzegł pod jedną z bram zupełnie przeziębłą trzynasto lub czternastoletnią żebraczkę, tak krótko ubraną, że widać było kolana. Mała zdawała się już na to zbyt dorosłą dziewczyną. Wzrost jej prześcignął jej garderobę. Spódniczka stawała się zbyt krótką, wtedy właśnie, kiedy nagość zaczynała być nieprzyzwoitą.
— Biedna dziewczyna! — rzekł Gavroche. — Nie ma to nawet majtek. Na! weź to sobie.
I rozwinąwszy ów kawał wełnianej materji, który miał okręcony na szyi, cisnął go na chude i fioletowe od zimna ramiona żebraczki, na których jego szalik rozwinął się w szal.
Mała patrzyła na niego ze zdziwieniem i przyjęła szal w milczeniu. Na pewnym stopniu przygnębienia, nędzarz w jakiemś odrętwieniu już nie narzeka na złe i nie dziękuje za dobre.
Zrobiwszy to — brrr! — wstrząsł się Gavroche, drżąc bardziej, niż Św. Marcin, który zresztą zostawił dla siebie połowę swojego płaszcza.
Po tem brrr! burza rozsrożyła się jeszcze bardziej. Te złośliwe nieba karzą niekiedy dobre czyny.
— Ah! tak! — zawołał Gavroche — cóż to znowu znaczy? Jeszcze deszcz! Mój Boże, jeśli to dłużej potrwa, nie piszę się na to.
I poszedł dalej.
— Mniejsza o to — dodał po chwili — rzucając okiem na żebraczkę, otulającą się jego szałem, oto przynajmniej jedna ma porządny kożuch.
Potem, patrząc na chmurę, zawołał:
— A to się wybrała!
Dwaj malcy przyśpieszali kroku, idąc za nim. Gdy przechodzili koło jednego z tych ciasnych okienek okratowanych, które wskazują sklep piekarza, gdyż chleb również, jak złoto, mieszczą zwykle za żelaznemi kratami, Gavroche odwrócił się:
— Ale smyki, cóż jedliśmy obiad?
— Panie — odpowiedział starszy — nic jeszcze nie jedliśmy od samego rana.
— Więc nie macie ani ojca, ani matki? — zapytał majestatycznie Gavroche.
— Przepraszam pana, mamy tatę i mamę, ale nie wiemy, gdzie oni są.
— Niekiedy lepiej o tem nie wiedzieć — rzekł Gavroche, który był filozofem.
— Oto — mówił dalej starszy — już dwie godziny chodzimy; szukaliśmy czegokolwiek po różnych kątach, lecz nic nie znaleźliśmy.
— Wiem o tem — rzekł Gavroche — psy wszystko wyjadają.
I po chwili milczenia dodał:
— Ah! straciliśmy z oczu naszych życiodawców. Nie wiemy, co dalej począć. Tak być nie powinno, ulicznicy. Głupstwem jest kłopotać się o to ludziom w pewnym wieku. Tak, tak! trzeba sobie radzić przecież.
Zresztą nie robił im zapytań. Byli bez schronienia, jestże co prostszego?
Starszy z dwóch „smyków“, prawie zupełnie powróciwszy do tej nagłej obojętności dziecinnego wieku, zawołał:
— Bo to nawet głupio doprawdy! Mama mówiła, że w kwietnią niedzielę zaprowadzi nas po palmy.
— O ho! — rzekł Gavroche.
— Mama — ciągnął dalej starszy — jest to pani, co mieszka razem z panną Miss.
— Fiu! fiu! — znów wtrącił Gavroche.
Gavroche jednakże się zatrzymał i od kilku chwil macał i przetrząsał wszystkie rodzaje schowań, jakie miał w swoich łachmanach.
Nakoniec podniósł głowę, z miną która miała okazywać tylko zadowolenie, lecz w istocie była tryumfującą.
— Uspokójmy się, smyczaki! Oto będziemy mieli za co zjeść kolacją wszyscy trzej.
I wyciągnął ze swej kieszeni jeden sou.
Niedając malcom zastanawiać się nad tem, popchnął ich obu przed sobą do sklepu piekarza i rzucił swoje sou na bufet, wołając:
— Chłopcze! chleba za pięć centymów.
Piekarz, właściciel sklepu w swojej osobie, wziął za chleb i nóż.
— Na trzy kawałki, chłopcze! — mówił Gavroche — i dodał z godnością:
— Jest nas trzech.
A widząc, że piekarz, przyjrzawszy się trzem biesiadnikom, brał się do chleba żytniego, zapuścił głęboko palec w głąb nosa, z tak imponującem wciągnięciem weń powietrza, jakby na końcu tego palca była szczypta tabaki Fryderyka Wielkiego, i zawoła na piekarza z wyrazem oburzenia:
— Kekseks?
Tych z pomiędzy czytelników, którzyby mieli ochotę w tem zainterpelowaniu piekarza przez Gavroche’a upatrywać jakiś wyraz ruski lub polski (sic!), albo jeden z tych dzikich krzyków, któremi Jowaje lub Botokudy rzucają sobie z nad brzegu jednej nad brzeg drugiej rzeki, w głębiach pustyni, mamy za obowiązek ostrzedz, że to jest frazes, który sami (ci nasi czytelnicy) mówią codziennie, i który w ustach paryzkiego ulicznika zastępuje zdanie: qu’est-ce que c’est que cela? (a to co jest?).
Piekarz zrozumiał doskonale i odpowiedział:
— Ależ to jest chleb, bardzo dobry chleb, drugiego gatunku.
— Inaczej mówiąc: „koń“ obrzydły! — odparł z spokojnem oburzeniem Gavroche. — Białego chleba, chłopcze! bułki prawdziwej! ja funduję!
Piekarz nie mógł powstrzymać uśmiechu i krając chleb biały, patrzył na nich z wyrazem współczucia, który obraził Gavroche’a.
— Patrzajcie-no go, bułkarz! i skąd mu przyszło takim łokciem nas mierzyć!
Wszyscy trzej, postawieni jeden na drugim, niebardzoby przewyższyli trzy łokcie.
Gdy chleb został pokrajany, a piekarz schował sou, Gavroche odezwał się do dwóch malców:
— Pałaszujcie!
Chłopcy patrzyli na niego zdziwieni.
Gavroche zaczął się śmiać.
— Ach! no! doprawdy, toć to jeszcze nic nie wie, to takie małe!
I rzekł do nich:
— Jedzcie.
To mówiąc, podał każdemu z nich po kawałku chleba.
Sądząc, że starszy, który mu się wydawał godniejszym jego rozmowy, zasługiwał na szczegółowe zachęcenie, i że należało go uwolnić od wszelkiej zwłoki w zadowoleniu apetytu; dodał, dając mu największą cząstkę:
— Zatkaj sobie tem gardło.
Jeden kawałek był mniejszy od dwóch innych, Gavroche wziął go dla siebie.
Biedne dzieci były zgłodniałe, zrozumiał to Gavroche. Gryząc szybko chleb drobnemi ząbkami, rozglądały się w sklepie piekarza, który zapłacony, przypatrywał im się wesoło.
— Chodźmy na ulicę — rzekł Gavroche.
I poszli dalej w kierunku Bastylji.
Od czasu do czasu, kiedy przechodzili przed oświetlonemi wystawami sklepów, młodszy malec zatrzymywał się, ażeby zobaczyć, która godzina na ołowianym zegarku, który miał zawieszony na sznureczku na szyi.
— Oto prawdziwy czyżyk — mówił Gavroche.
A potem, zamyślony, mruczał przez zęby:
— Mniejsza o to, gdybym ja miał smyków, pokierowałbym ich lepiej, jak te.
Gdy zjedli swoje kawałki chleba i zbliżyli się do rogu tej ponurej ulicy des Ballets, w głębi której widać niską i obronną furtę więzienia la Force:
— Aha! to ty, Gavroche’u? — rzekł ktoś.
— Co! to ty Montparnasse — rzekł Gavroche.
Człowiekiem, który zatrzymał Gavroche’a, rzeczywiście był Montparnasse, przebrany, w niebieskich okularach, lecz łatwy do poznania dla ulicznika.
— Ho! kundlu! — mówił Gavroche — masz okrycie koloru kataplazmów z lnianego siemienia i niebieskie okulary, jak jaki doktór. Ubrałeś się z szykiem, przysięgam na starego djabła!
— Tss! — rzekł Montparnasse — nie tak głośno!
I pociągnął żywo Gavroche’a opodal od światła sklepów.
Dwaj malcy poszli za niemi machinalnie, trzymając się za ręce.
Gdy byli pod czarną archiwoltą jakiejś bramy, w ukryciu od spojrzeń i od deszczu, Montparnasse zapytał:
— Wiesz dokąd idę?
— Do opactwa Smutnej Góry (Monte-à-Regret)[2] — rzekł Gayroche.
— Kpiarzu! — odrzekł Montparnasse — i dodał:
— Babet mnie czeka.
— Ach! — zawołał Gavroche — jej imię Babet.
Montpareasse zniżył głos.
— Nie jej, lecz jemu.
— Ach! Babet.
— Tak, Babet.
— Myślałem, że on w sprzączkach[3].
— Pozbył się swych sprzączek — odrzekł Montparnasse.
I opowiedział szybko ulicznikowi, że tegoż dnia rano, Babet, przyprowadzony do Conciergerie, zdołał umknąć, udając się na lewo, zamiast na prawo, w „izbie badań“.
Gavroche podziwiał zręczność.
— Dentysta z niego![4].
Montparnasse dodał kilka szczegółów o ucieczce Babeta, i zakończył słowami:
— O! to jeszcze nie wszystko.
Gavroche, słuchając ciągle, ujął za kij, który Montparnasse trzymał w ręku, machinalnie zdjął jego część wierzchnią i ukazało się ostrze sztyletu.
— Ah! — zawołał — prowadzisz z sobą żandarma, przebranego za mieszczanina.
Montparnasse przymrużył oko.
— Do licha! — rzekł Gavroche — więc idziesz się bić z salcesonami[5].
— Nie wiem jeszcze — odpowiedział Montparnasse obojętnie. Zawsze jednak nie zawadzi mieć szpilkę z sobą.
Gavroche nalegał:
— Cóż jednak myślisz robić tej nocy?
Montparnasse przybrał znowu minę tajemniczą i rzekł, połykając syllaby:
— Różne rzeczy!
A potem nagle, zwracając rozmowę, dodał:
— Ale znowu...
— Cóż takiego?
— Inna zupełnie historja. Wystaw sobie. Spotykam jakiegoś mieszczanina. Obdarzył mnie długiem kazaniem i sakiewką swoją. Kładę ją do kieszeni. W chwilę później sięgam do niej i nic nie znajduję.
— Prócz kazania — rzekł Gavroche.
— Ale ty — pytał Montparnasse — gdzie idziesz teraz?
Gavroche pokazał swoich dwóch protegowanych i rzekł:
— Idę spać położyć te dzieci.
— Gdzież to spać?
— U mnie.
— Gdzież to u ciebie?
— U mnie.
— A więc ty mieszkasz?
— Mieszkam.
— Gdzie mieszkasz?
— W słoniu — rzekł Gavroche.
Montparnasse, jakkolwiek z natury mało lubiący się dziwić, nie mógł powstrzymać wykrzyknienia:
— W słoniu!
— Tak właśnie, w słoniu — odparł Gavroche. Keksaa!
Jest to znowu słowo, wyjęte z języka, którym nikt nie pisze, a którym wszyscy mówią. Keksaa znaczy: qu’est-ce-que cela? (cóż to takiego).
Głęboka ta uwaga ulicznika uspokoiła Montparnasse’a. Zdawał się nabierać lepszego przekonania o mieszkaniu Gavroche’a.
— W istocie — rzekł — tak, w słoniu. A czy tam dobrze?
— Wybornie — rzekł Gavroche — nawet wspaniale. Nie ma wcale cugów i wiatrów, jak pod mostami.
— Którędy wchodzisz?
— Wchodzę.
— Musi być dziura — dopytywał się Montparnasse.
— U licha! Ale nie trzeba o niej mówić. Jest między przedniemi nogami. Salcesony o niej wiedzą.
— Przez nią włazisz? Rozumiem.
— Chwytam się rękami, szust chlust, i już po wszystkiem; nikoguteńko prócz mnie.
Po chwili milczenia Gavroche dodał:
— Dla tych malców będę miał drabinę.
Montparnase zaczął się śmiać.
— Zkąd u djabła wyrwałeś tych knotów?
Gavroche odpowiedział po prostu:
— To są smyczaki, które mi darował jakiś perukarz.
Montparnasse zaczął się zamyślać.
— Za bardzo łatwo mnie poznałeś — szepnął.
Wydobył z kieszeni dwa drobne przedmioty, któremi po prostu były piórka okręcone bawełną i wsadził je w dziurki od nosa. Tym sposobem kształt nosa zmienił się zupełnie.
— To cię zmienia — rzekł Gavroche — nie jesteś taki brzydki, powinieneś to nosić zawsze.
Montparnasse był przystojny, ale Gavroche lubił dowcipkować.
— Na serjo — zapytał Montparnasse — jak mię teraz znajdujesz?
Mówił to już innym głosem. W jednej chwili Montparnasse zmienił się do niepoznania.
— A! doskonale Porryszynelu! — zawołał Gavroche.
Dwaj malcy, którzy aż dotąd nic nie słyszeli, zajęci obaj dłubaniem palcami w nosach, usłyszawszy to imię, zbliżyli się i patrzyli na Montparnasse’a z budzącą się wesołością i podziwieniem.
Niestety Montparnasse był jakoś zafrasowany.
Położył rękę na ramieniu Gavroche’a i rzekł mu, kładąc przycisk na wyrazy:
— Słuchaj, co ci powiem młody gagatku, jeżeli będziesz na miejscu z dogiem, dagiem i dygiem, i dasz mi za fatygę, to dam ci dowody gotowe, żeśmy przecie nie łodygi.
Ta dzika przemowa zrobiła na uliczniku szczególne wrażenie. Obrócił się żywo, z głęboką uwagą powiódł wzrokiem swoich świecących oczu do koła i spostrzegł w pewnej odległości policjanta, nadchodzącego z po za nich. Gavroche nie domówił wyrywającego mu się wykrzyknika „ach! dobrze“ i podając rękę Montparnassowi, rzekł:
— A więc, dobranoc, idę do mego słonia z temi smyczętami. W razie, gdybyś mnie potrzebował w nocy, możesz przyjść, a znajdziesz mnie tam. Mieszkam na pierwszem piętrze. Nie ma portjera. Pytaj się o pana Gavroche’a.
— Dobrze — odrzekł Montparnasse.
Rozłączyli się; Montparnasse poszedł w stronę placu Grève, Gavroche w stronę Bastylji. Pięcioletni malec, prowadzony przez swego brata, którego prowadził Gravroche, obejrzał się parę razy, żeby zobaczyć „Porryszynela“.
Napuszony frazes, którym Montparnasse ostrzegł Gavroche’a o obecności policjanta, zawierał tylko jeden talizman, to jest syllabę dyg lub tyg, powtórzoną, pięć czy sześć razy w rozmaitym kształcie. Ta syllaba dyg lub tyg, nie powiedziana oddzielnie, lecz arty stycznie pomięszana z wyrazami zdania, znaczy: strzeżmy się, bo nie można mówić swobodnie. Zresztą w przemowie Montparnasse’a była jeszcze jedna ozdoba literacka, ostrzegająca Gavroche’a, to jest wyrazy: z dogiem, dogiem, dygiem, szczególność ulicznego języka z dzielnicy Temple, znacząca: z kijem, nożem i żoną, a często używana przez kieszonkowych przemysłowców tego wielkiego wieku, w którym pisał Molier, a Callot rysował.
Dwadzieścia lat temu istniał jeszcze w południowo-wschodnim rogu placu Bastylji, w pobliżu przystani kanału, wykopanego w dawnej fossie tej fortecy-więzienia, pomnik dziwaczny, znikły już z pamięci Paryżan, który jednak zasługiwał na nią, był bowiem pomysłem „członka instytutu, naczelnego wodza armii egipskiej“.
Mówimy pomnik, chociaż to był — może model tylko. Lecz ten model, cudowny pierwowzór, trup wspaniały myśli Napoleona, którą kilka kolejnych natarć wichrowych uniosło i codzień dalej usuwa z pamięci, stał się historycznym i przybrał coś sprzecznego z swym tymczasowym pozorem. Był to słoń, czterdzieści stóp wysoki, zbudowany ciesielską i mularską robotą, dźwigający na grzbiecie wieżę, podobną do domostwa, pomalowaną zrazu na zielono przez jakiegoś malarza pokojów, później przemalowaną na czarno pędzlem nieba, deszczu i czasu. W tej pustej i niezamkniętej części placu, szerokie czoło kolosu, trąba jego, rynsztunek i wieża, jego grzbiet wspaniały i nogi podobne do kolumn, rzucały podczas gwiaździstej nocy cień przejmujący i straszny. Nie wiedziano, coby to znaczyć miało. Było to rodzajem symbolu siły ludowej. Był to cień zagadkowy i ogromny. Było to niepojęte widmo potęgi widzialnej, postawione tuż obok niewidzialnych duchów Bastylji.
Niewielu z cudzoziemców odwiedzało tę budowę, nikt z przechodzących jej się nie przyglądał. Rozsypała się w gruzy; za każdą zmianą pory roku odpadanie tynków po bokach zostawiało blizny szkaradne. „Edylowie“, jak się to mówi w wytwornym stylu, zapomnieli o niej od r. 1814. Stał ów słoń w swym kącie ponury, wątły, pochylony, otoczony gnijącą palisadą, błoconą co chwila przez pijanych woźniców; szramy porysowały brzuch jego, wióry i drzazgi odpadały od ogona, między stopami wyrastała trawa wysoka, a ponieważ poziom placu podnosił się od trzydziestu lat do okoła, tym powolnym lecz ciągłym wzrostem niedostrzeżonym poziomu wielkich miast, więc pozostawał w dole i zdawało się, iż ziemia pod nim opadała. Był brudny, pogardzany, odpychający i dumny, brzydki w oczach mieszczanina, melancholiczny w oczach myśliciela.
Jak powiedzieliśmy, w nocy widok się zmieniał. Noc jest najlepszą dla wszystkiego, co jest cieniem; gdy tylko zapadały jej mroki, stary słoń odmieniał się zupełnie; w poważnem przezroczu ciemna przyjmował kształty przerażająco spokojne. Będąc przeszłością, był niejako nocą, i jej cienie zwiększały wielkość jego.
Ten pomnik nierówny, pękaty, ciężki, chropowaty, przykry, prawie bezkształtny, lecz zarazem majestatyczny i nacechowany pewnym rodzajem wspaniałej i dzikiej powagi, zniknął, ażeby dać miejsce olbrzymiemu piecowi, opatrzonemu rurą, który zastąpił ponurą twierdzę o dziewięciu wieżach, prawie tak samo, jak mieszczaństwo zastąpiło feudalizm. Bardzo też właściwie, żeby piec był symbolem epoki, której potęgą jest kocioł. Ta epoka przejdzie, przechodzi już nawet; zaczynamy pojmować, że jakkolwiek siła może się gnieździć w kotle, to jednak potęga mieścić się może tylko w mózgu; czyli mówiąc innemi słowy, że tem, co prowadzi świat i nim kieruje, nie są lokomotywy, lecz idee. Zaprzęgnijcie lokomotywy do rydwanu idei, ależ konia za jeźdźca nie bierzcie.
Bądź co bądź, wracając do placu Bastylji, architekt słonia z gipsu i drzewa zrobił coś wielkiego; budowniczy rury piecowej potrafił zrobić rzecz małą z bronzu.
Ta rura piecowa, którą ochrzczono dźwięcznem imieniem, nazywając ją kolumną lipcową, ten chybiony pomnik poronionej rewolucji, był jeszcze w r. 1832 obleczony w olbrzymią koszulę rusztowania, którego z naszej strony żałujemy, i otoczony obszernem ogrodzeniem z desek, które ostatecznie zamknęło w sobie słonia.
Do tego to kąta placu, zaledwie oświetlonego odblaskiem oddalonego rewerberu, ulicznik zaprowadził dwóch „smyków“.
Niech nam będzie wolno przerwać tu sobie i przypomnieć, że jesteśmy wobec prostej rzeczywistości, i że dwadzieścia lat temu trybunały poprawcze wydawały wyrok na oskarżenie o włóczęgostwo i uszkodzenia pomników publicznych, przeciwko dziecku, które dostrzeżonem zostało śpiącem w samem wnętrzu słonia placu Bastylji. Przypomniawszy o tem, idziemy dalej.
Podchodząc ku kolosowi, Gavroche zrozumiał wrażenie, jakie nieskończoność wielka może wywrzeć na nieskończoność małą i rzekł:
— Smyki! nie bójcie się.
Następnie wszedł przez dziurę w sztachetach po za ogrodzenie, otaczające słonia, i pomógł smykom wejść tam takąż drogą. Dwaj malcy, nieco przestraszeni, poszli za Gavrochem, nie mówiąc ani słowa, powierzając się zupełnie tej małej opatrzności w łachmanach, która im dała chleba i obiecała miejsce do spoczynku.
Leżała tam, wzdłuż sztachet, drabina, która służyła w dzień robotnikom sąsiedniego cieśli. Gavroche podniósł ją z szczególną siłą i oparł o jedną z przednich nóg słonia. W miejscu, gdzie drabina dochodziła do góry było można dojrzeć rodzaj czarnego otworu w brzuchu kolosu.
Gavroche wskazał drabinę i otwór swoim gościom i rzekł:
— Maszerujcie.
Dwaj mali chłopcy patrzyli na siebie przestraszeni.
— Boicie się smyki! — zawołał Gavroche.
I dodał:
— Zobaczycie.
Objął silnie chropowatą nogę słonia i w okamgnieniu, nie opierając się o drabinę, dostał się do otworu. Wszedł tam jak wąż, wślizgujący się w rozpadlinę skały i zniknął, a w chwilę potem dwaj malcy zobaczyli niewyraźnie rysującą się, niby cień białawy i niepewny, jego bladą twarz, wychyloną z otworu pełnego ciemności.
— A więc — zawołał — właźcie smyczęta, zobaczycie, jak tu wybornie! Właź ty — rzekł do starszego — podam ci rękę.
Malcy trącili się łokciami; ulicznik nabawiał ich strachem i ośmielał zarazem, a zresztą deszcz padał coraz większy. Starszy zdecydował się. Młodszy, widząc, że brat wchodzi na drabinę, a on pozostaje sam między stopami ogromnej bestji, miał wielką ochotę płakać, ale nie śmiał.
Starszy gramolił się, drżąc cały, na szczeble drabiny; Gavroche tymczasem ośmielał go wykrzyknikami, jakich fechmistrz używa do swoich uczniów, albo mulnik do swych mułów:
— Nie bój się!
— Oto tak!
— Dalej! dalej!
— Postaw tu nogę.
— Daj tu rękę.
— Śmiało!
A gdy już by} przy otworze, pochwycił go nagle i silnie za ramię i przyciągnął do siebie.
— Hopa! — zawołał.
Smyczak był już w głębi.
— Tymczasem — rzekł Gavroche — zaczekaj na mnie. Panie, bądź łaskaw siadać.
I wyskoczywszy z dziury, tak samo, jak się do niej dostał, ześlizgnął się ze zwinnością wiewiórki na dół po nodze słonia, spadł na trawę, wziął na ręce pięcioletniego chłopca, postawił go odrazu prawie na środek drabiny, poczem zaczął wchodzić za nim, wołając na starszego:
— Będę go popychał, a ty go ciągnij.
W jednej chwili malec został zaprowadzony, popchnięty wciągniony i wpakowany do dziury, wprzód nim miał czas się opamiętać i Gavroche, wchodząc za nim, zepchnąwszy nogą drabinę, która upadła na trawę, klasnął w ręce i zawołał:
— Ot jesteśmy! Niech żyje jenerał Lafayette!
Po przejściu tego wybuchu zawołał:
— Smyczaki! jesteście u mnie!
O niespodziewana użyteczności rzeczy bezużytecznych! o dobroczynności rzeczy wielkich! o dobroci rzeczy olbrzymich! Ten potworny pomnik, który zawierał myśl cesarza, stał się klatką ulicznika. Smyczak został przyjęty i przytulony przez olbrzymi kolos. Wyświątecznieni mieszczanie, przechodząc koło słonia placu Bastylji, pytali nieraz, mierząc go pogardliwem spojrzeniem swych wyłupiastych oczu: „Po co to stoi?“ To stało, ażeby zbawić od zimna, od szronu, od mrozu i deszczu, aby zasłonić od wichrów zimowych i ustrzedz od noclegu w błocie, który sprowadza febrę, lub od noclegu w śniegach, który sprowadza śmierć, dziecko bez ojca i bez matki, bez chleba, bez odzienia, bez przytułku. To stało, ażeby przytulić niewinność, którą odepchnęło społeczeństwo! To stało, aby zmniejszyć wielkość publicznego błędu. To było otwartą gospodą dla tych, przed któremi wszystkie drzwi pozamykane. I zdało się, że stary mastodont, pokonany przez robactwo i zapomnienie, pokryty naroślami, pleśnią, i wrzodami, chwiejący się, stoczony, opuszczony, potępiony rodzaj olbrzymiego żebraka, błagającego napróżno o jałmużnę życzliwego spojrzenia z ulicy, — ulitował się nad innym żebrakiem, nad biednym pigmejczykiem, wlokącym się bez obuwia na nogach, bez dachu nad głową, chuchającym na zziębłe palce, okrytym gałganami, karmiącym się tem, co wyrzucają bogatsi. Oto po co stał słoń z placu Bastylji. Ta myśl Napoleona, pogardzona przez ludzi, podjętą została przez Boga. To co było tylko świetnem, stało się wspaniałem. Cesarzowi do wykonania tego co zamierzał brakowało porfiru, miedzi, żelaza, złota i marmuru; dla Boga stara kupa belek, desek i wapna była dostateczną. Cesarz się uniósł marzeniem genjuszu; w tego słonia tytanicznego, zbrojnego, olbrzymiego, wznoszącego swą trąbę, niosącego wieżę i rozpryskującego dokoła rozkoszne i ożywcze wody, chciał on wcielić lud. Bóg zrobił więcej — umieścił w nim dziecko.
Dziura, przez którą Gavroche dostał się do wnętrza, była wyłomem zaledwie widzialnym z zewnątrz, ukrytym, gdyż znajdującym się, jakieśmy już powiedzieli, pod brzuchem słonia, i tak ciasnym, że rzeczywiście tylko koty i smyczaki mogły się przezeń przecisnąć.
— Zacznijmy — mówił Gavroche — od zapowiedzenia portjerowi, że nas nie ma w domu.
I chodząc w ciemności z pewnością lokatora, znającego swoje pomieszkanie, wziął kawał deski i zakrył nią dziurę.
Gavroche znów zaczął chodzić pociemku. Dzieci usłyszały syczenie, zapałki, zanurzonej w butelce fosforycznej. Zapałek chemicznych nie znano jeszcze wtedy; krzesiwa Fumade’a były już wówczas postępem.
Olśnieni nagłem światłem, musieli przymrużyć oczy; Gavroche zapalił jeden z tych kawałków knota, namaczanych w żywicy, które nazywają stoczkami piwnicznemi. Stoczek taki, dymiący raczej, niż oświetlający, czynił choć nieco widzialnem wnętrze słonia.
Dwa goście Gavroche’a oglądali się dokoła siebie i doświadczali wrażenia podobnego do tego, jakiegoby doznawał ktoś zamknięty we wnętrzu wielkiej beczki Hejdelbergskiej, lub lepiej, jakiego doświadczać musiał Jonasz w biblijnym brzuchu wieloryba: olbrzymi szkielet otaczał ich i odurzał. W górze długa, brunatna belka, z której w pewnych odległościach wychodziły mocne, wklęsłe bale, wyobrażała kolumnę pacierzową z jej rozgałęzieniami; — stalaktyty gipsowe zwieszały się z nich niby trzewia, a od jednej strony do drugiej rozpięte tkaniny pajęcze zdawały się naśladować zapylone błony otoczne. Tu i owdzie widać było wielkie plamy czarniawe, zdające się żyć, i przemieniające miejsce nagłym i przestraszającym ruchem.
Odłamki, spadłe z grzbietu słonia na brzuch jego, wyrównały nierówności tak, że można było po nim chodzić, jak po podłodze.
Młodszy z dwóch malców oparł się o brata i rzekł pół-głosem:
— Jak tu ciemno.
To wywołało wybuch Gavroche’a; osłupiałe miny dwóch smyków, wskazywały potrzebę wstrząśnienia.
— A wy mi co tu paplacie? — kpimy z siebie? mało nam jeszcze? Tuileryjskich salonów wam potrzeba? Tacy głupcy jesteście? Mówcie. Ostrzegam was, że nie jestem wcale z bataljonu gamoniów. Coście wy? sałaciarze z sałaciarni papiezkiej? czy co?
Nieco surowości dobrze działa na przestraszonych. To ich umacnia. Dwaj malcy zbliżyli się do Gavroche’a.
Gavroche, ojcowsko rozczulony tem zaufaniem, przeszedł „od surowości do słodyczy“ i odezwał się do młodszego z łagodnością:
— Głupi! to tam na ulicy jest czarno. Tam deszcz pada, tutaj suchutko; tam zimno, tutaj wiatr nie zawieje; tam tłumy ludzi, tu nie ma nikogo; tam księżyc nawet nie świeci, a tu jest moja świeca, mój stoczek! Dzieci zaczęły się rozpatrywać po tem mieszkaniu z mniejszym przestrachem, lecz Gavroche nie zostawił im wiele czasu na rozmyślanie.
— Dalej! — rzekł do nich.
I popchnął ich w stronę, którą z zadowoleniem nazwać możemy głębią pokoju.
Tam było jego łóżko.
Posłanie Gavroche’a było zupełne. To znaczy, że miał materac, kołdrę i alkowę z firankami.
Materacem była mata słomiana, kołdrą dosyć duża płachta z grubego, szarego płótna, wcale ciepła i prawie nowa.
A oto co było alkową:
Stały tam trzy tyki dosyć długie, zagłębione i umocowane w gruzach gruntu, to jest brzucha słonia, dwie z przodu, a jedna z tyłu i złączone sznurem u wierzchu w ten sposób, że tworzyły pęk piramidalny. Na tak związanych tykach znajdował się rodzaj sieci z mosiężnego drutu, po prostu włożonej z góry, lecz zręcznie przymocowanej do tyk wiązadłami z drutu żelaznego, w ten sposób, że okrywała je zupełnie. Od dołu sieć ową otaczał szereg dużych kamieni, ułożonych w ten sposób, żeby nic przecisnąć się nie mogło. Sieć owa nie była niczem innem, jak częścią klatki dla ptactwa, używanej w menażerjach. Łóżko Gavroche’a pod tą siecią było też jak w klatce. Wnętrze tej klatki podobnem było do budy Eskimosa.
Ta siatka zastępowała firanki.
Gavroche poruszył kilka kamieni, zamykających klatkę z przodu, i dwie części sieci, zachodzące jedna na drugą, uchyliły się.
— Smyki! na czterech łapach — rzekł Gavroche.
Kazał swym gościom wejść ostrożnie do klatki, później wcisnął się za niemi, czołgając, przysunął kamienie i zamknął szczelnie otwór.
Znajdowali się tedy wszyscy trzej na macie.
Jakkolwiek byli mali, żaden z nich nie mógłby stanąć prosto w tej alkowie. Gavroche trzymał ciągłe swój piwniczny stoczek w ręku.
— Teraz — rzekł — chrapcie! zagaszę nasz kandelabr.
— Panie — zapytał starszy z dwóch braci Gavroche’a, pokazując mu sieć drucianą — co to jest takiego?
— To — odpowiedział Gavroche poważnie — to jest od szczurów. Chrapcie!
Czuł się jednakże obowiązanym dodać słów kilka dla objaśnienia tych drobnych istot, i mówił dalej:
— Są to rzeczy z ogrodu zoologicznego. Służą one dla dzikich zwierząt. Jest tam tego cały skład. Potrzeba tylko przeleźć przez mur, wgramolić się przez okno i przecisnąć przez szparę pod bramą. Można mieć tego ile się podoba.
Mówiąc to, okrywał częścią kołdry najmłodszego, który szeptał:
— Ach! tak dobrze! tak ciepło!
Gavroche zwrócił zadowolone spojrzenie na swoją kołdrę.
I to także z ogrodu zoologicznego. Zabrałem to małpom.
I pokazując starszemu matę, na której leżał, matę bardzo grubą i wybornie wyrobioną, rzekł:
— To należało do żyrafy.
Po chwili dodał:
— Wszystko to miały zwierzęta. Ja im to zabrałem. Nie gniewały się wcale. Powiedziałem im: biorę to dla słonia.
Znów milczał chwilę i dodał:
— Przełazi się przez mur, i czmycha z pod oka zarządu. Ot!
Dwaj chłopcy patrzyli z bojaźliwem i zdumionem uszanowaniem na tę istotę nieulęknioną i przedsiębiorczą, na tego włóczęgę jak oni, wyłączonego z towarzystwa jak oni, mającego jednak w sobie coś godnego podziwienia i coś wszechmocnego, co im się zdawało nadziemskiem, i którego fizjognomja składała się ze wszystkich grymasów dojrzałego wisusa, połączonych z najnaiwniejszym i najprzyjemniejszym uśmiechem.
— Panie — zapytał bojaźliwie starszy — więc się nie boisz policjantów?
— Co zaś? — i ruszył ramionami.
Najmłodszy miał oczy otwarte, lecz nic nie mówił. Ponieważ leżał z brzegu maty, a starszy znajdował się w środku, Gavroche otulił go nakryciem, jak matka i podniósł nieco matę pod jego głową, wepchnąwszy pod nią stare gałgany; chcąc, tym sposobem zrobić mu poduszkę. Następnie zwrócił się do starszego.
— Hę! tu bardzo ładnie, prawda?
— Ach, tak! — odpowiedział starszy, przyglądając się Gavroche’owi z wyrazem wybawionego anioła.
Dwom biednym zmokłym malcom zaczynało się robić ciepło.
— Ale — mówił dalej Gavroche — dlaczegożeście płakali?
I pokazując młodszego brata starszemu ciągnął:
— Takiemu knotowi jak ten, nie dziwię się wcale, lecz dla takiego dużego jak ty, płakać, to paskudnie; kto płacze wygląda jak cielę.
— Mój Boże! — rzekło dziecko — nie mieliśmy mieszkania, do któregobyśmy pójść mogli.
— Smyku! — odparł Gavroche — nie mówi się mieszkanie, mówi się dziura.
— A zresztą baliśmy się zostać sami po nocy.
— Nie mówi się noc, trzeba mówić szara.
— Dziękuję panu — rzekło dziecię.
— Słuchaj — rzekł Gavroche — nie trzeba nigdy kwękać na takie rzeczy. Będę miał nad wami opiekę. Zobaczysz jak się zabawimy. Latem pójdziemy do Sekwany z Franusiem, jednym z moich kolegów, będziemy się kąpali w przystani, będziemy biegali nago po tratwach przed mostem Austerlitz; to strasznie gniewa praczki. Krzyczą, pryskają wodą, nie uwierzysz jakie one pocieszne! Pójdziemy zobaczyć człowieka-szkielet. Jest żywy. Na polach Elizejskich. Jest to bałwan, chudy jak chart. Potem was zaprowadzę do teatru. Pójdziemy na wystąpienie Fryderyka Lemaitre. Mam bilety, znam aktorów, grałem raz nawet w jednej sztuce. Jesteśmy tam wszyscy tacy smyki, biegamy pod płótnem, to naśladuje morze. Wyrobię wam to, że was zaangażują do mojego teatru. Pójdziemy zobaczyć dzikich. To nie są prawdziwi dzicy. Powinięci są w kosmate powijaki różowe, a na łokciach widać strzępy białych nici. Potem pójdziemy na operę. Wejdziemy tam razem z klakierami. Klaka w operze jest bardzo dobrze urządzona. Na bulwary z klaką nie chodzę. W operze, wystaw sobie, są tacy, którzy płacą po dwadzieścia sou, ale to bydlęta. Nazywają ich wiechciami. A potem pójdziemy zobaczyć skazanego na gilotynę. Pokażę wam kata. Mieszka przy ulicy Bagnistej, pan Samson — ma skrzynkę do listów u drzwi. Wybornie będziemy się bawili!
W tej chwili kropla wosku spadła na palec Gavroche’a i przypomniała mu rzeczywistość.
— Do licha! — zawołał — ot knotek się topi. Uwaga! nie mogę wydawać więcej jak jedno sou na miesiąc na oświetlenie. Kto się kładzie powinien spać. Nie mamy czasu na czytanie romansów pana Pawła Kocka. Prócz tego światło mogłoby się przesunąć przez szczeliny drzwi wchodowych i salcesony mogliby dostrzedz.
— A przytem — zauważył bojaźliwie starszy, który sam tylko ośmielał się mówić z Gavrochem i odpowiadał mu — mogłaby iskra upaść na słomę, trzeba się strzedz, żeby nie podpalić domu.
— Nie mówi się podpalić domu — rzekł Gavroche — mówi się wykopać rudę.
Ulewa wzmagała się ciągle. Wśród uderzeń piorunów słychać też było uderzenia nawałnicy o grzbiet kolosu.
— Opętany deszcz! — rzekł Gavroche — lubię słyszeć jak spływają potoki wody wzdłuż nóg mojego domu. Zima to bydlę; daremna jej praca, próżne zabiegi, nie może nas przemoczyć i dlatego ryczy tak wściekle ten stary, nosiwoda.
Po tej aluzji do gromu, której wszystkie następstwa przyjmował Gavroche, jak prawdziwy filozof dziewiętnastego wieku, zajaśniała olśniewająca błyskawica, tak świetna, że jakiś jej odblask dostał się przez otwór do wnętrza słonia. Prawie w tej chwili zagrzmiało straszliwie. Dwaj malcy wydali krzyk i podskoczyli tak żywo, że prawie unieśli kratę; lecz Gavroche zwrócił ku nim swoją twarz zuchowatą i na wybuch pioruna odpowiedział wybuchem śmiechu:
— Spokojnie dzieci! nie rozwalcie mojej budowy. Oto mi piękny grzmot, wyśmienicie! To mi nielada błyskawica. Doskonale mój Boże! prawie tak wybornie jak w Ambigu.
To rzekłszy, przyprowadził do porządku klatkę, popchnął łagodnie dwóch chłopców w głąb posłania, przycisnął lekko ich kolana, ażeby się dobrze wyciągnęli, i zawołał:
— Kiedy Bóg dobry zapala swoją świecę, ja mogę zagasić moją. Dzieci trzeba spać, moje małe człowieczęta. Bezsenność rodzi osad w gębie, czyli, jak mówią w wielkim świecie, niesmak w ustach. Otulcie się dobrze okryciem. Jesteście pod niem?
— Już — szepnął starszy — tak mi dobrze. Mam jakby poduszkę pod głową.
— Nie mówi się pod głową — zawołał Gavroche — mówi się pod trzonkiem.
Dwaj chłopcy przycisnęli się do siebie. Gavroche ułożył ich jeszcze lepiej na macie, podciągnął nakrycie aż do uszu, wreszcie powtórzył po raz trzeci nakaz w języku tajemniczym:
— Chrapcie!
I zadmuchnął światło.
Natychmiast po zagaszeniu świeczki, jakieś szczególne drżenie zaczęło wzruszać klatką, pod którą spało troje dzieci. Było to mnóstwo uderzeń, wydających dźwięk metaliczny, jakby szpony i zęby chwytały się miedzianego drutu. Temu wszystkiemu towarzyszyły różne rodzaje przenikliwych pisków.
Malec pięcioletni, usłyszawszy ten szmer nad swą głową, zlodowaciały z przestrachu, trącił łokciem brata, lecz ten już „chrapał“, stosownie do rozkazu Gavroche’a. Dlatego też malec, nie mogąc wytrzymać z przestrachu, ośmielił się odezwać do Gavroche’a, jak mógł najciszej, zatrzymując oddech:
— Panie?
— Hę? — rzekł Gavroche, który już zamykał powieki.
— Co to tam jest?
— To szczury — odpowiedział Gavroche.
I położył znowu głowę na macie.
W istocie szczury, które rozmnożyły się tysiącami w wnętrznościach słonia i które stanowiły te czarne żywe plamy, o których wspominaliśmy, trzymane były w cichości przez blask świeczki, dopóki ta się świeciła; lecz skoro tylko w lochu, który był jakby ich stolicą zapadła ciemność, poczuwszy to co poczciwy bajarz Perrault nazywa „świeżem mięsem“ rzuciły się tłumnie na norę Gavroche’a, wdrapywały się aż do szczytu, i gryzły druty, szukając miejsca, którem by można było przeniknąć do tej fortecy nowego rodzaju.
Jednakże malec nie spał jeszcze.
— Panie! — zawołał znowu.
— Hę? — rzekł Gavroche.
— Co to są szczury?
— To są myszy.
To objaśnienie dodało nieco odwagi malcowi. Widział on już w swem życiu białe myszki i nie bał się ich wcale. Jednakże zabrał jeszcze głos:
— Panie?
— Hę? — rzekł Gavroche.
— Dlaczego nie masz pan kota?
— Miałem jednego — odpowiedział Gavroche — przyniosłem im go tutaj, ale mi go zjadły.
To drugie objaśnienie popsuło wpływ pierwszego, i mały zaczął znowu drżeć ze strachu. Rozmowa pomiędzy nim i Gavrochem zawiązała się po raz czwarty.
— Panie!
— Hę? — Kogo to zjadły?
— Kota.
— A kto to zjadł kota?
— Szczury.
— Myszy?
— Tak, szczury.
Dzieciak struchlały, słysząc o myszach zjadających koty, mówił dalej:
— Panie to może i nas zjedzą te myszy?
— Do pioruna! — rzekł Gavroche.
Przestrach dziecięcia doszedł do szczytu. Lecz Gavroche dodał:
— Nie bój się! nie mogą tu wejść. A zresztą ja tu jestem! No, weź mnie za rękę. Cicho bądź i chrap!
To mówiąc Gavroche wziął za rękę malca po nad jego bratem. Dziecię przycisnęło tę dłoń do siebie i uczuło się ośmielonem. Śmiałość i siła udzielają się tajemniczo. Cisza zaległa znowu do koła, szmer głosów przestraszył i oddalił szczurów, a gdy w kilka chwil potem mogły już powrócić z nową wściekłością, trzej smyki, pogrążeni w śnie głębokim nic nie słyszeli.
Godziny nocy ubiegały. Cień zasłał olbrzymi plac Bastylji, wiatr zimowy pomięszany z deszczem od czasu do czasu wiał przenikająco, patrole przeglądały bramy, aleje, parkany, kąty ciemne i szukając włóczęgów nocnych, przechodziły w milczeniu koło słonia; potwór wyprostowany, nieruchomy, z oczyma otwartemi w ciemnościach, zdawał się dumać o spełnionym dobrym uczynku, iż schronił przed niebem i ludźmi troje biednych śpiących dzieci.
Ażeby zrozumieć to co nastąpi, należy sobie przypomnieć, że w owej epoce odwach Bastylji był położony — na drugim krańcu placu, i to co się dniało w pobliżu słonia, nie mogło być dostrzeżonem ani usłyszanem przez wartę.
Już dobiegała godzina bezpośrednio świt poprzedzająca, gdy jakiś człowiek, przebiegający ulicą świętego Antoniego, przemknął się przez plac, okrążył obszerne ogrodzenie kolumny lipcowej, i wśliznął się między sztachetami aż pod brzuch słonia. Gdyby jakiekolwiek światło mogło oświecić tego człowieka, z przemokłej do nitki jego odzieży nie trudno byłoby wnieść, że przepędził noc na deszczu. Przybywszy pod słonia wydał on krzyk dziwaczny, nie należący do żadnego języka, który jedna tylko papuga mogłaby oddać dokładnie. Powtórzył następnie raz jeszcze ten krzyk, którego pewne wyobrażenie może dać pisownia następna:
— Kirikikiu!
Na drugi wykrzyk głos czysty, wesoły i młody odpowiedział z głębi słonia:
— Dobrze.
I prawie natychmiast deska, która zasłaniała otwór usunęła się, dając przejście dziecku, które się zsunęło na dół po nodze słonia i żwawo stanęło obok owego człowieka. Był to Gavroche, a człowiekiem tym był Montparnasse.
Co do krzyku, to kirikikiu było bez wątpienia tem co dziecię wyrazić chciało przez: Zapytasz o pana Gavroche.
Usłyszawszy ten krzyk, Gavroche obudził się natychmiast, wyskoczył ze swej alkowy, usuwając nieco część sieci drucianej, którą, natychmiast zamknął starannie, a następnie otworzył znany nam otwór, i zeszedł.
Człowiek i dziecko poznali się w milczeniu wśród nocy; Montparnasse powiedział tylko:
— Potrzebujemy ciebie: pójdź nam podać rękę.
Ulicznik nie potrzebował innego objaśnienia.
— Ot i ja! — rzekł.
I obaj udali się ku ulicy świętego Antoniego, z której wyszedł Montparnasse, przebiegając szybko pomiędzy długiemi szeregami wózków ogrodniczych, wyjeżdżających o tej godzinie, na targ.
Ogrodnicy, usadowieni w dwóch wózkach pomiędzy sałatami i jarzynami, na wpół-drzemiący, ukryci po oczy w odzieży, z powodu nawalnego deszczu, nie uważali prawie na tych dziwnych przechodniów.






III.
Koleje ucieczki.

Opowiedzmy teraz co się działo tej samej nocy w więzieniu la Force.
Ucieczka została uknutą przez Babeta, Brujona, Gueulemera i Thenardiera, chociaż Thenardier był w schowaniu[6]. Babet dokonał jej na własną rękę, tegoż dnia właśnie, jak to widzieliśmy z rozmowy Montparnasse’a z Gavrochem. Montparnasse miał im pomagać z zewnątrz.
Brujon, przepędziwszy miesiąc w izbie kary, miał czas najprzód zaopatrzyć się w sznur, a powtóre obmyślić plan. Niegdyś owe ponure miejsca, w których karność więzienna pozostawiała skazanych samym sobie, składały się z czterech ścian kamiennych, kamiennego sufitu, ciosowej podłogi, obozowego łóżka, okienka opatrzone kratami; następnie, gdy celki uznano za zbyt surowe, składać się zaczęły z drzwi żelaznych, okratowanego okienka, obozowego łóżka, ciosowej podłogi, kamiennego sufitu i czterech ścian także z kamienia i to się nazywa izba kary. Około południa bywa tam nieco widno. Niegodnością tych izb, które jak widzimy nie są celkami, jest to, że w nich pozostawieni są rozmyślaniom, ci, którychby należało zająć pracą.
Brujon tedy rozmyślał i zdołał wyjść z izby kary przy pomocy sznura. Ponieważ go uważano za zbyt niebezpiecznego w pawilonie Karlomana, przeto umieszczono go w Nowym Budynku. Pierwszym przedmiotem, który napotkał w Nowym Budynku był Gueulemer, drugim gwóźdź; Gueulemer znaczył tyle co występek, gwóźdź znaczył tyle co wolność.
Brujon, o którym czas już powziąć dokładne wyobrażenie, był z powierzchowności delikatnej budowy, wątłości głęboko obmyślanej, filutem grzecznym, przebiegłym i złodziejem z ujmującem spojrzeniem a szyderczym i przykrym śmiechem. Spojrzenie wyrażało jego chęci, śmiech jego wyrażał naturę. Pierwsze początki w swej sztuce skierował na dachy; uczynił wielkie postępy w przemyśle odrywaczy blachy, zdzierających ją z dachów i odrywających rynny, których rzemiosło nazywa się flakarstwem.
Chwilę stosowną do wykonania zamiaru ucieczki podała Brujonowi ta okoliczność, że właśnie dekarze łatali i naprawiali część dachów więzienia. Pawilon świętego Bernarda nie był tym sposobem zupełnie odosobniony od pawilonu Karlomana i pawilonu Św. Ludwika. Na górze były rusztowania i drabiny, czyli inaczej mówiąc mosty i schody od strony wybawienia.
Pawilon, zwany Nowym Budynkiem jeden z najbardziej porysowanych i najbliższych ruiny, był słabym punktem więzienia. Mury jego były do tego stopnia przetrawione saletrą, że musiano poobijać deskami sufity sypialni, gdyż odrywające się z nich kamienie spadały do łóżek więźniów. Mimo takiej starości i ruiny, z całą nieostrożnością umieszczano tam najbardziej niepokojących oskarżonych, osadzano „ciężkie przestępstwa“ jak się to mówi w języku więzienia.
Nowy Budynek mieścił w sobie cztery sypialnie, piętrzące się jedna nad drugą i poddasze, które nazywano Bel-Air. Wielka rura komina, prawdopodobnie należącego dawniej do jakiej starożytnej kuchni książąt de la Force, wychodziła z dołu, przecinała wszystkie cztery piętra, dzieląc na dwoje każdą sypialnię, i tworząc rodzaj kolumny spłaszczonej, a w górze wystawała po nad dach.
Gueulemer i Brujon umieszczeni zostali w jednej sypialni. Przez ostrożność umieszczono ich na samym dole. Przypadek zrządził, że głowy ich łóżek dotykały do owej rury.
Thenardier znajdował się wprost nad niemi na poddaszu zwanem Bel-Air.
Przechodzień, zatrzymujący się na ulicy Cuiture-Sainte-Catherine, po za koszarami straży ogniowej, przed bramą Łazienek, widzi podwórze pełne kwiatów i krzewin w wazonach, w głębi którego między dwoma skrzydłami wznosi się niewielka, biała rotunda, przystrojona zielonemi okiennicami, idyllyczne marzenie Jana Jakóba. Nie więcej jak dziesięć lat temu po za tą rotundą wznosił się mur czarny, ogromny, straszny, nagi, o który opierała się ona. Był to mur przedfossowy więzienia la Force.
Ten czarny mur po za tą rotundą, wyglądał jak Milton, ujrzany po za Berquinem.
Znaczną i tak wysokość tego muru przewyższał jeszcze po za nim dach czarniejszy od niego. Był to dach Nowego Budynku. Można było na nim widzieć cztery okna poddaszowe, opatrzone silnemi kratami — były to okna Bel-Air. Po nad dachem wznosił się komin; była to taż sama rura co przecinała sypialnie więzienia.
Bel-Air, ten szczyt Nowego Budynku, był rodzajem wielkiego frontonu, zamkniętego potrójnemi kratami i podwójnemi drzwiami z grubej czarnej blachy, nabijanemi ogromnemi gwoźdźmi. Wchodząc tam od północnego krańca miało się po lewej ręce cztery facjatkowe okienka, po prawej zaś zwrócone ku tym okienkom cztery kletki czworograniaste, podłużne, podzielone przegrodami cienkiemi, zbudowanemi na parę łokci od podłogi z drzewa, a wyżej aż do dachu z sztab żelaznych.
Thenardier znajdował się „w schowaniu“ w jednej z takich kletek, od nocy dnia 3 lutego. Nie można było nigdy się dowiedzieć, jakim sposobem, i przez jaki rodzaj niedozoru, zdołał się tam zaopatrzyć i ukryć w tej kletce butelkę owego wina, wynalezionego, jak mówią, przez Desruesa, w którem znajduje się narkotyk, i które banda usypiaczy zrobiła tak sławnem.
W wielu więzieniach znajdują się posługacze przedajni, na pół dozorcy i na pół złodzieje, którzy dopomagają do ucieczek, oddają policji niewierne usługi i łapią dwie sroki za ogon.
Tej samej nocy, kiedy mały Gavroche zabrał dwoje błąkających się dzieci, Brujon i Gueulemer, wiedząc, że Babet, który umknął tegoż rana, czekać ich będzie na ulicy razem z Montparnassem, podnieśli się pocichu, i za pomocą gwoździa znalezionego przez Brujona, zabrali się do zrobienia dziury w rurze kominowej, do której dotykały ich łóżka. Odłamki upadały na łóżko Brujona, w ten sposób, że ich słychać nie było. Przeplatające ciągły deszcz grzmoty wstrząsały drzwiami w zawiasach i robiły w więzieniu hałas straszny, lecz pożądany przez uciekających. Ci z więźniów, którzy się przebudzili, udali, że zasypiają znowu, zostawiając wolne pole Gueulemerowi i Brujonowi. Brujon był zręczny. Gueulemer był silny. Wprzód nim głuchy szmer doszedł do dozorcy, śpiącego w okratowanej celce, która wychodziła do ich sypialni, wyłamali mur, przebili rurę kominową, wysadzili kratę, stanowiącą jeszcze zaporę u wierzchu komina, i obaj straszni złoczyńcy byli na dachu. Deszcz i wiatr wzmagały się jeszcze, dach był śliski.
— Co za wyborna kimka do zmyszka[7]! — rzekł Brujon.
Przepaść sześć stóp szeroka, a ośmdziesiąt stóp głęboka dzieliła ich od przedfossowego muru. W głębi tej przepaści widać było błyskający w ciemności karabin żołnierza. Do odłamków żelaznej kraty u wierzchu komina, którą wyłamali po drodze, przymocowali jednym końcem sznur, który Brujon ukręcił w swojej celce, drugi koniec przerzucili przez mur przedfossowy, przesadzili jednym skokiem przepaść, uchwycili się rękoma skraju muru, przeskoczyli go, spuścili się na dół jeden po drugim po linie, na mały dach dotykający Łazienek, zabrali linę z sobą, zeskoczyli na podwórze w Łazienkach, przebiegli je, popchnęli okienko portjera, przy którem wisiał sznurek od bramy, pociągnęli ten sznurek, i znaleźli się na ulicy.
Nie upłynęło trzy kwandranse od czasu jak usiedli na swoich łóżkach, w ciemnościach, z gwoździem w ręku i projektem w głowie.
W kilka chwil potem połączyli się z Babetem i Montparnassem, którzy krążyli w bliskości.
Ciągnąc ku sobie linę, zerwali ją, i pozostał kawałek przymocowany do komina na dachu. Prócz tej szkody nie ponieśli żadnej innej, chyba tą, że zupełnie prawie pościerali sobie skórę na rękach.
Tejże nocy Thenardier, nie wiadomo jakim sposobem został ostrzeżony i nie spał.
Około godziny pierwszej po północy, wśród nader ciemnego mroku dojrzał dwa cienie przechodzące po dachu, mimo nawałnicy burzliwej przed okienkiem, będącem naprzeciw jego kletki. Jeden z nich zatrzymał się przed okienkiem na czas mgnienia oka. Był to Brujon. Thenardier poznał go i zrozumiał wszystko. Było to dla niego dostateczem.
Thenardier, notowany jako niebezpieczny i zatrzymany w skutek oskarżenia o występek popełniony rozmyślnie, zbrojnie i w nocy, miany był na oku. Żołnierz, zmieniany co dwie godziny, przechadzał się z karabinem nabitym przed jego kletką. Poddasze Bel-Air było oświetlane latarnią. Więzień miał na nogach kajdany, mające piętnaście funtów. Codziennie o czwartej popołudniu stróż, pod eskortą dwóch brytanów — tak było jeszcze w owej epoce — wchodził do jego kletki, kładł przy łóżku bochenek chleba czarnego, ważący dwa funty, stawiał dzban wody i naczynie pełne rosołu dość chudego, w którym pływała pewna ilość ziarn fasoli, oglądał kajdany i opatrywał kraty. Ten człowiek z brytanami przychodził także dwukrotnie każdej nocy.
Thenardier otrzymał pozwolenie zachowania przy sobie rodzaju żelaznego kołka, który mu służył do umieszczania chleba przy szparze ściany, ażeby, jak mówił, „zabezpieczyć go od szczurów“. Ponieważ miano Thenardiera na oku, przeto nie uważano kołka za niebezpieczny. Jednakże przypomniano sobie później, że jeden ze stróżów mówił:
— Lepiejby było dać mu tylko kołek drewniany.
O godzinie drugiej po północy, zmieniono szyldwacha, którym był stary żołnierz i zastąpiono go młodym. W kilka chwil potem człowiek z psami odbył swoją wizytę i wyszedł, nie zwróciwszy uwagi na zbytnią młodość i „wieśniaczą minę rekruta.“ W dwie godziny potem, o czwartej rano, gdy zmieniano wartę, znaleziono rekruta uśpionym i leżącym jak kloc na ziemi przy kletce Thenardiera. Co do samego Thenardiera, tego nie znaleziono wcale. Rozbite jego kajdany leżały w głowach łóżka. W suficie kletki była dziura, a nad nią, w dachu druga podobnaż. Jedna deska z łóżka została wyrwaną i zapewne zabraną, gdyż jej nie znaleziono wcale. Zabrano także z celki butelkę do połowy wypróżnioną, zawierającą resztę odurzającego wina, za pomocą którego więzień uśpił żołnierza. Bagnet tego ostatniego znikł także.
W chwili gdy to dostrzeżono, sądzono, że Thenardier był już za kresem wszelkich poszukiwań. W istocie jednak chociaż nie był on już w Nowym Budynku, był przecież w wielkiem niebezpieczeństwie.
Thenardier, dostawszy się na dach Nowego Budynku, znalazł tam resztę sznura Brujona, wiszącą na kracie u szczytu komina, lecz, że ten sznur był zbyt krótkim, nie mógł uciekać przez mur przedfossowy, jak to uczynił Brujon i Gueulemer.
Skręcając z ulicy des Ballets na ulicę Króla Sycylji, dostrzedz można prawie zaraz po prawej stronie brzydkie pustkowie. W zeszłym wieku zajmował je dom, z którego pozostała tylko tylna ściana, prawie pochylona, wznosząca się do wysokości trzeciego piętra między sąsiedniemi budynkami. Ruinę tę rozpoznać można po dwóch wielkich oknach kwadratowych, które widać jeszcze; z tych jedno, położone w środku, bliżej szczytu prawego, zagrodzonem jest spruchniałą belką, przymocowaną do wierzchu budowy. Przez te okna widać było niegdyś wysoki, posępny mur, będący częścią muru przedfossowego więzienia la Force.
Próżnia, jaką dom zburzony pozostawił w ulicy, jest zamkniętą do połowy parkanem z desek, osadzonych w pięciu słupach murowanych. W tem ogrodzeniu mieści się mała buda przyparta do pozostałej ściany. W parkanie są drzwi, które kilka lat temu jeszcze, zamykanemi były tylko na klamkę.
Na grzbiet tej właśnie ruiny dostał się Thenardier wkrótce po trzeciej rano.
Jakim sposobem się tam dostał? tego nigdy nie zdołano wytłómaczyć, ani zrozumieć. Błyskawice zapewne przeszkadzały i pomagały mu zarazem. Czy skorzystał z drabin i rusztowań dekarzy, aby się dostać z dachu na dach, z jednego ogrodzenia do drugiego, z jednego krużganku na drugi, przechodząc przez pawilony Kartomana świętego Ludwika, mur przedfossowy, do zrujnowanej ściany na ulicy Króla Sycylji? Lecz na tej drodze znajdowały się przerwy, które zdawały się czynić ją niepodobną do przebycia. Czy położył deskę ze swego łóżka, jako most od dachu Bel-Air do muru przedfossowego i czołgając się na brzuchu prawie dokoła więzienia, dotarł aż do owej ściany? Lecz mur przedfossowy więzienia la Force szczytem swoim zakreślał linję zębatą, i nierówną, wznosił się i zniżał, był niższym przy koszarach straży ogniowej, wynioślejszym w bliskości Łazienek, zdefigurowanym przez naprawy i odnowienia, i nie miał takiej samej wysokości przy hotelu Lamoignon jak przy ulicy Brukowanej, wszędzie miał spadki, wszędzie kąty proste; a zresztą szyldwachy mogliby dostrzedz ciemną postać zbiega; tym więc sposobem jeszcze droga odbyta przez Thenardiera zdawała się niewytłómaczoną prawie. Na oba te sposoby ucieczka była nieledwie niepodobną. Czy Thenardier natchniony tem strasznem pragnieniem wolności, co przepaści zmienia w rowy, kraty żelazne w sieci pajęcze, co z kaleki robi atletę, z podagryka ptaka, co głupotę zamienia w instynkt, instynkt w rozum, rozum w genjusz, czy Thenardier wynalazł lub natrafił na trzeci jeszcze sposób? Nie dowiedziano się o tem nigdy.
Bądź co bądź, oblany potem, przesiąkły deszczem, w odzieży poszarpanej, z rękami pościeranemi, z rozkrwawionemi łokciami, z poranionemi kolanami, Thenardier dostał się na to, co dzieci w swym figurycznym języku nazywają skrawkiem muru, i leżał rozciągnięty, gdyż tam sił mu już zabrakło. Spadzistość prostopadła, wysokości trzeciego piętra, dzieliła go od bruku ulicy.
Sznur, który miał, był zakrótkim.
Oczekiwał tam blady, wyczerpany z sił, pozbawiony wszelkiej nadziei jaką miał, okryty jeszcze cieniem nocy, lecz mówiąc sobie, że dzień nadchodzi, przerażony okropną myślą, że usłyszy za chwilę uderzenie czwartej godziny na pobliskiej wieży Św. Pawła, godziny, o której przyjdą zmieniać warty i zobaczą szyldwacha uśpionego i dach wyłamany, oczekiwał, patrząc w osłupieniu na straszną głębię, będącą pod nim, na światło rewerberów i na bruk czarny i przemokły, na ten bruk pożądany i straszny, który był śmiercią i wolnością zarazem.
Pytał się siebie czy trzem jego wspólnikom ucieczki powiodło się szczęśliwie, czy oczekiwali na niego, czy przyjdą, na pomoc? Słuchał. Z wyjątkiem patrolu nikt nie przechodził ulicą od chwili jak był na murze. Przejazd ogrodników na targ z Montreuil, Maronne, Vincennes i Bercy odbywał się samą tylko ulicą Św. Antoniego.
Czwarta wybiła. Thenardier drżał. W kilka chwil potem ów hałas przestraszenia i zamięszania, który jest pierwszym następstwem odkrytej ucieczki, dał się słyszeć w więzieniu. Sztukania drzwi otwieranych i zamykanych kolejno, szczęk krat i zawias, gwar straży, chrapliwe głosy dozorców, uderzenia kolbami o bruk, dochodziły aż do niego. W zakratowanych okienkach celek ukazywały się i znikały światła, na szczyt Nowego Budynku wbiegano z pochodnią. Przyzwano strażaków z koszar sąsiednich. Ich kaski oświetlone pochodniami, widać było przesuwające się tam i nazad wzdłuż dachu. W tym samym czasie od strony Bastylji, dostrzegł Thenardier bladawą zorzę, świtającą ponuro na skraju nieba.
Był on na szczycie muru dziesięć cali szerokiego, zawieszony pod nawałnicą, nad przepaściami po obu stronach, nie mogący się ruszyć z obawy możebnego spadnięcia, lub pewnego przytrzymania, i myśl jego jak serce dzwonu, kołysała się przechodząc kolejno do tych ostateczności: — Umrę gdy spadnę, złapią gdy zostanę.
W takiem będąc położeniu, zobaczył nagle choć jeszcze ulica była zupełnie ciemną, człowieka, przesuwającego się wzdłuż murów, który nadchodził od ulicy Brukowanej i zatrzymał się przed ogrodzeniem, po nad którem Thenardier zostawał niejako zawieszony. Po chwili do tego człowieka przyłączył się drugi, który szedł z takąż samą ostrożnością, następnie trzeci, w reszcie czwarty. Gdy się złączyli jeden z nich uniósł klamkę u drzwi parkanu i wszyscy czterej weszli do ogrodzenia, w którem znajdowała się buda. Znajdowali się prostopadle pod Thenardierem. Ci ludzie widocznie obrali to miejsce, ażeby mogli rozmawiać, nie wystawiając się na widok przechodniów i szyldwacha, stojącego nieopodal przy furtce więzienia la Force. Trzeba zresztą dodać, że deszcz zapędził szyldwacha do budki i trzymał go tam ciągle. Thenardier, nie mogąc rozpoznać ich twarzy, nastawił ucha na ich słowa, z zrozpaczoną uwagą biedaka, który się czuje zgubionym.
Przed oczyma Thenardier’a zdawało się przesuwać coś podobnego do nadziei, ludzie ci mówili szwargotem.
Pierwszy z nich szeptał cicho, lecz tak, że można było dosłyszeć.
— Za pas nogi! Co mamy szewrać tugo?[8].
Drugi odpowiedział:
— Chlust taki, że mogłoby zdmuchnąć czarną świeczkę, a przytem salcesony mogą przechodzić, nie daleko stoi sułan z bosakiem, można zasypać się tukaj[9].
Dwa te wyrazy tugo i tukaj, które oba znaczyć mają tylko tu, i z których pierwszy należy do szwargotu podrogatkowego, drugi do szwargotu dzielnicy Temple, oświeciły Thenardier’a. Po owem tugo poznał Brujona, który zwykł był myszkować pod rogatkami; po wyrazie tukaj, Thernardier byłby go nie poznał, gdyż zupełnie zmienił głos.
Trzeci jednakże sprzeciwił się odejściu:
— Nic nas nie nagli jeszcze, zaczekajmy trochę. Któż nam powiedział, że on nas nie potrzebuje?
Po tych słowach, powiedzianych nie szwargotem, lecz zupełnie poprawnie, Thenardier poznał Montparnasse’a, który z elegancją sobie właściwą rozumiał wszystkie szwargoty, ale z nich żadnym nie mówił.
Co do czwartego, ten milczał, lecz barczystość pleców zdradzała go. Thernardier nie wątpił. Był to Gueulemer.
— Co ty nam tu nogi zawracasz! Tapicer nie mógł zrobić zmyszka. On nie robi tej bili. Rozkręcić pajęczynę i pokosić żagle, żeby zmachlować węża, wpuścić przegrody w furtę, zlutować pięści, zmachlować klawisze, skosić sprzączki, przeważyć węża, zamknąć się, puścić finfę, na to wszystko nie można być frajerem. Stary nie mógł tego zrobić, nie umie machlować[10].
Babet dodał, zawsze tym uczonym szwargotem klasycznym, którym mówili Poullailler i Kartusz i który tak się ma do śmiałego, nowego, ubarwionego i urozmaiconego szwargotu, używanego przez Brujona, jak język Rasyna do języka Andrzeja Chénier.
— Twojego kapelnika musieli okasztanić na razie. Do tego trzeba być ciętym, a on jeszcze frajer. Dał się skapusić jakiemu motużnikowi, albo nawet kapusiowi, z którym się zadał. Nastaw karby, Montparnasse, słychcisz, jak tam cedzą w hazie? Widziałeś te finfy. Kwaczuje w dole, chodźmy! Dorobił się dwudziestu pasków. Nie mam boja i nie jestem dudek, to się wie, lecz nie ma tu co szewrać, bo nas mogą zasypać. Nie nadymajno się, pójdź z nami, wyszrajbujemy po parę kieliszków artychy[11].
— Nie godzi się porzucać przyjaciół w kłopocie — szeptał Montparnasse.
— Kładę ci łopatą, że on już chory. O tej godzinie tapicer nie wart końca paznogcia. Nie poradzimy na to. Za pas nogi! Zdaje mi się co chwila, że motużnik ma nas w garści[12].
Montparnasse słabo się już opierał. W istocie ci czterej ludzie, z całą wiernością bandytów, którzy się nigdy nie porzucają wzajemnie myszkowali przez całą noc około więzienia la Force, bez względu na niebezpieczeństwo, w nadziei, że na szczycie jakiej ściany ujrzą Thenardiera. Jednakże noc, która już zaczynała się robić rzeczywiście zbyt „ładną“ gdyż nawałnica opustoszyła wszystkie ulice, zimno przenikające ich do kości, odzież przemokła, obuwie podziurawione, szmer niespokojny, dolatujący z więzienia, ubiegające szybko godziny, napotykane patrole, uchodząca nadzieja, strach powracający — wszystko to zmuszało ich do odejścia: chwila jeszcze, a już odejdą. Thernadier dyszał na szczycie ściany, jak rozbitki Meduzy na tratwie, widząc, że ujrzany przez nich okręt znika z nad poziomu.
Nie śmiał ich zawołać: krzyk mógłby się dać słyszeć i zgubić wszystko, powziął myśl jedną, ostatnią, promyk nadziei; wyjął z kieszeni koniec liny Brujona, którą oderwał od wyłamanej kraty w kominie Nowego Budynku i rzucił ją na dół w głąb oparkanienia.
Lina upadła przy nogach czterech rozmawiających.
— Wdowa![13] — rzekł Babet.
— Mój wąż![14] — rzekł Brujon.
— Karczmarz jest tam — rzekł Montparnasse — podnieście oczy. Thenardier wysunął nieco głowę.
— Prędzej! — rzekł Montparnasse — masz drugi koniec liny, Brujonie!
— Mam.
— Zwiąż oba kawałki razem. Rzucimy mu, przywiąże ją do ściany, wystarczy i tego, żeby się spuścić po niej.
Thenardier ośmielił się odezwać.
— Przesiąkłem zupełnie.
— Rozgrzejesz się.
— Nie mogę się ruszyć.
— Zsuniesz się, złapiemy cię.
— Ręce mi zdrętwiały.
— Przywiąż tylko linę do ściany.
— Nie będę mógł.
— Trzeba, żeby który z nas wlazł — rzekł Montparnasse.
— Trzy piętra! — szepnął Brujon.
Stary kanał otynkowany, który służył do pieca opalanego niegdyś w budzie, przechodził wzdłuż muru i dochodził do szczytu, prawie w tem miejscu, gdzie widziano Thenardiera. Rura ta, wówczas już podziurawiona i porysowana, upadła w gruzy do tego czasu, lecz dotąd jeszcze widzieć można jej ślady.
— Możnaby wleźć tamtędy — rzekł Montparnasse.
— Przez tę rurę — zawołał Babet — człowiek się nie przeciśnie, trzebaby knota[15].
— Trzebaby smyka[16] — powtórzył Brujon.
— Zkąd wziąć smyczaka? — zapytał Gueulemer.
— Zaczekajcie — rzekł Montparnasse — mam interes.
Montparnasse otworzył pocichu drzwi parkanu, upewnił się, że nikt z przechodniów nie znajdował się na ulicy, wyszedł ostrożnie, zamknął drzwi za sobą i pobiegł w kierunku Bastylji.
Ubiegło siedm do ośmiu minut — osiem tysięcy wieków dla Thenardiera; Babet, Brujon i Gueulemer nie otworzyli ust; drzwi otworzyły się nakoniec i pokazał się zadyszany Montparnasse, przyprowadzający Gavroche’a. Deszcz ciągły sprawiał, że ulica była jeszcze pustą.
Mały Gavroche wszedł w oparkanienie i spokojnie rozpatrzył postacie bandytów: woda ściekała mu z włosów. Gueulemer odezwał się do niego:
— Knociaku! jesteś człowiekiem?
Gavroche wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Smyk taki, jak jazyg, jest człowiekiem, a człowiek taki, jak wysaj, to jest smyk[17].
— Widzicie knota! jaką ma wyrobioną mordę[18] — zawołał Babet.
— Smyk pantyński nie jest zmachlowany z przechlustanych snopów[19] — dodał Brujon.
— Czego wam trzeba — rzekł Gavroche.
Montparnasse odpowiedział:
— Wdrapać się przez tę rurę.
— Z tą wdową[20] — rzekł Babet.
— I przysztukować węża[21] — ciągnął Brujon.
— Na czubie ściany[22] — dodał Babet.
— Do pala widoku[23] — objaśniał Brujon.
— A potem? — rzekł Gavroche.
— To wszystko — rzekł Gueulemer.
Ulicznik patrzył na linę, rurę, ścianę i okna, i wydał jakiś niewytłómaczony i pogardliwy dźwięk, mający znaczyć:
— Tylko tyle?
— Tam na wierzchu jest człowiek, którego ocalisz — rzekł Montparnasse.
— Czy chcesz? — zapytał Brujon.
— Czyżyku — odpowiedział dzieciak — któremu to zapytanie zdawało się niepotrzebnem, i zrzucił trzewiki.
Gueulemer podparł Gavroche’a ręką, wsadził go na dach budy, którego spruchniałe deski uginały się pod ciężarem dziecka, i oddał mu linę związaną przez Brujona, podczas nieobecności Montparnasse’a. Ulicznik zbliżył się do rury, w środek której nietrudno było się dostać, z powodu dużej dziury, dotykającej samego dachu. W chwili, gdy się zabierał do włażenia w nią, Thenardier, widząc, że jego ocalenie i życie się zbliża, przechylił się nad skraj muru; pierwszy brzask dnia oświecił nieco jego skronie oblane potem, śniade policzki, nos długi i ostry, brodę siwą, najeżoną i Gavroche go poznał:
— Oho! — rzekł — to mój ojciec. Ah! to nic nie szkodzi.
I wziąwszy linę w zęby, śmiało zaczął się wdrapywać.
Dostał się do szczytu rudery, wsiadł na mur stary, jak na konia, i przywiązał mocno linę do wierzchniej ramy okna.
W chwilę potem Thenardier był na ulicy.
Skoro tylko dotknął się bruku, jak tylko się poczuł wolnym od niebezpieczeństwa, nie był już zmęczonym i przeziębłym, i nie drżał więcej; straszne okoliczności, z których się wydostał, rozproszyły się jak dym, owa dziwna i dzika przebiegłość ocuciła się w nim na nowo, śmiała i swobodna, gotowa kierować nim dalej.
— A teraz, co będziemy jedli?
Nie potrzeba tłómaczyć tego wyrazu, mającego przerażająco wyraźne znaczenie, znaczącego zarazem zabijać, mordować i rabować. Jeść, właściwe znaczenie: pożerać.
— Schowajmy się w kącie — rzekł Brujon. W trzech słowach skończymy i rozłączymy natychmiast. Był interes, nieźle wyglądający, przy ulicy Plumet, ulica pusta, dom odosobniony, stary spruchniały parkan od strony ogrodu, kobiety same.
— A więc! dlaczegożby nie? — pytał Thenardier.
— Twoja źrebaczka[24] Eponina widziała to — odrzekł Babet.
— I zaniosła języka Magdusi — dodał Gueulemer — nie ma tam buchanki[25].
— Źrebaczka nie trzepak[26] — rzekł Thenardier. Zresztą trzeba będzie zobaczyć.
— Tak, tak — rzekł Brujon — trza będzie zobaczyć.
Żaden z tych ludzi nie zdawał się uważać na Gavroche’a, który podczas tej rozmowy siedział na jednym z murowanych słupów parkanu i oczekiwał kilka chwil, może na to, ażeby ojciec obejrzał się na niego, potem zaś wziął trzewiki i rzekł:
— Rzecz skończona. Czy wam nie jestem już potrzebny? wyprowadziłem was z kłopotu, odchodzę, muszę pobudzić swoich smyków.
I odszedł.
Pięciu ludzi wyszło kolejno z po za parkanu.
Gdy Gavroche znikł na zakręcie ulicy de Ballets, Babet wziął Thenardier’a na stronę.
— Czy uważałeś tego knota? — zapytał go.
— Jakiego knota?
— Knota, co się wdrapał na mur i przyniósł ci linę.
— Niebardzo.
— A więc nie wiem dobrze, ale zdaje mi się, że to twój syn.
— Ba — rzekł Thenardier — myślisz?








  1. Języka ulicznego (argot) użytego w tej księdze niepodobna było w zupełności przepolszczyć mową uliczników Warszawskich. Dla zachowania charakterystyki oryginału, musieliśmy powiększej części uciekać się tutaj do dosłownego tłumaczenia lub naśladowania francuzczyzny.(Prz. Tł.)
  2. Wyrażenie szwargotu, znaczy: na szubienicę.
  3. W kajdanach.
  4. Człowiek bardzo zgrabny.
  5. Policjant.
  6. Cięższe i pilniej strzeżone więzienia.
  7. Co za wyborna noc do ucieczki.
  8. Chodźmy ztąd, co mamy tu gadać?
  9. Deszcz taki, że mógłby zagasić ogień piekielny, a przytem policjanci mogą przechodzić, jest niedaleko żołnierz trzymający wartę, można się tu dostać do kozy.
  10. Co ty nas tu będziesz durzył! Karczmarz nie mógł uciec. On się nie zna na tej sztuce. Podrzeć koszulę, pociąć kołdrę, żeby sobie zrobić linę, porobić dziury we drzwiach, zfałszować sobie papiery, zrobić wytrychy, rozbić kajdany, zawiesić linę na zewnątrz, ukryć się, przebrać się, na to wszystko nie można być niewprawnym. Stary nie mógł tego zrobić, nie zna tej roboty.
  11. Twojego karczmarza musieli złapać na uczynku. Na to trzeba nie lada majstra, a z niego jeszcze terminator. Dał się podejść jakiemu policjantów i lub szpiegowi, z którym wszedł w zmowę. Słuchaj, Montparnasse, czy słyszysz te krzyki w więzieniu? Widziałeś te światła. Już siedzi! chodźmy. Dorobił się dwudziestu lat więzienia. Nie boję się i nie jestem tchórzem, to wiadomo, lecz nie ma tu co robić, bo możemy w paść w pułapkę. Nie gniewaj się, pójdź z nami, wypijemy po parę kieliszków wódki.
  12. Mówię ci, że już złapany. O tej godzinie karczmarz nie wart ani grosza. Nie ma rady, chodźmy! Co chwila zdaje mi się, że mnie żandarm ma w ręku.
  13. Lina — (szwargot dzielnicy Temple).
  14. Lina — (szwargot podrogatkowy).
  15. Tym wyrazem tłómaczymy le mion (dziecko) szwargotu dzielnicy Temple.
  16. Dziecko (le môme) szwargotu podrogatkowego.
  17. Takie dziecko, jak ja, jest człowiekiem, a człowiek taki, jak wy, jest dzieckiem.
  18. Patrzcie jaki ten dzieciak ma wprawny język.
  19. Dziecko Paryża nie jest zrobione ze zmokłej słomy.
  20. Z tą liną.
  21. I przywiązać linę.
  22. Na szczycie ściany.
  23. Do ramy okna.
  24. Córka
  25. I powiedziała Magdusi: nie ma tam co robić.
  26. Córka nie jest paplą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.