Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz4.pdf/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przełazi się przez mur, i czmycha z pod oka zarządu. Ot!
Dwaj chłopcy patrzyli z bojaźliwem i zdumionem uszanowaniem na tę istotę nieulęknioną i przedsiębiorczą, na tego włóczęgę jak oni, wyłączonego z towarzystwa jak oni, mającego jednak w sobie coś godnego podziwienia i coś wszechmocnego, co im się zdawało nadziemskiem, i którego fizjognomja składała się ze wszystkich grymasów dojrzałego wisusa, połączonych z najnaiwniejszym i najprzyjemniejszym uśmiechem.
— Panie — zapytał bojaźliwie starszy — więc się nie boisz policjantów?
— Co zaś? — i ruszył ramionami.
Najmłodszy miał oczy otwarte, lecz nic nie mówił. Ponieważ leżał z brzegu maty, a starszy znajdował się w środku, Gavroche otulił go nakryciem, jak matka i podniósł nieco matę pod jego głową, wepchnąwszy pod nią stare gałgany; chcąc, tym sposobem zrobić mu poduszkę. Następnie zwrócił się do starszego.
— Hę! tu bardzo ładnie, prawda?
— Ach, tak! — odpowiedział starszy, przyglądając się Gavroche’owi z wyrazem wybawionego anioła.
Dwom biednym zmokłym malcom zaczynało się robić ciepło.
— Ale — mówił dalej Gavroche — dlaczegożeście płakali?
I pokazując młodszego brata starszemu ciągnął:
— Takiemu knotowi jak ten, nie dziwię się wcale, lecz dla takiego dużego jak ty, płakać, to paskudnie; kto płacze wygląda jak cielę.
— Mój Boże! — rzekło dziecko — nie mieliśmy mieszkania, do któregobyśmy pójść mogli.
— Smyku! — odparł Gavroche — nie mówi się mieszkanie, mówi się dziura.
— A zresztą baliśmy się zostać sami po nocy.
— Nie mówi się noc, trzeba mówić szara.